Wydawca: MOVA
Data wydania: 7 września 2022
Liczba stron: 192
Przekład: Katarzyna Sosnowska
Oprawa: twarda
Cena det.: 42,90 zł
Tytuł recenzji: Podróż ku rozpaczy
Myślę, że powieść Loreny Salazar Masso powinno się czytać razem z „Suką” Pilar Quintany nie tylko dlatego, że ta druga autorka poleca „Ranę pełną ryb” na okładce. Podobieństw między tymi dwiema prozaiczkami jest bardzo dużo: obie są Kolumbijkami, stworzyły niesamowicie skondensowane i jednocześnie przepełnione niedopisanymi na ich kartkach znaczeniami opowieści o definiowaniu macierzyństwa, które rozgrywają się w świecie błota, deszczu i wilgoci. O ile Quintana fantazjowała bardziej na temat tego, jak ma się przywiązanie matki do dawania wolności swojemu dziecku, o tyle Masso opowiada nieco inną historię – pełną skrywanej zaborczości, ale jednocześnie głęboką w swym wymiarze humanistycznym opowieść o matce, która też gotowa jest dać wolność, jednakże sama w związku z tym skazuje się na egzystencjalną banicję. Jakkolwiek inaczej kolumbijskie twórczynie prowadzą nas przez skomplikowany świat wewnętrzny swoich bohaterek, jednym głosem i bardzo sugestywnie opowiadają kobiece wyobcowanie. A wszystko w urzekających oraz zawłaszczających zmysły okolicznościach przyrody. Pięknej i jednocześnie groźnej. I w „Suce”, i w „Ranie pełnej ryb” kojąca harmonia natury skrywa w sobie jakąś niejednoznaczną grozę. W obu tych powieściach czujnie wypatrujemy pęknięcia, rozpadu, jakiegoś kreowanego tu w szczegółach dramatu, który musi nadejść. Lorena Salazar Masso bardzo mocno zainspirowana faktami prowadzi nas przez taki rodzaj przestrzeni, w której tworzą się dwa enigmatyczne labirynty. Ten wyznaczany przez nurt rzeki będącej jednocześnie zbawieniem i przekleństwem i ten dyskretnie zaznaczany, który tkwi w świadomości nieodsłoniętej tu do końca bohaterki.
Masakra w Bojayá. O niej nie przeczytamy w polskiej Wikipedii. To być może mało znaczące zdarzenie dla całego świata. Ale jesteśmy w Kolumbii. I tu ta historia wciąż rezonuje, bo w mniejszym czy większym nasileniu dochodzi do powtórek, w których zło powraca, a ludzie są wobec niego bezbronni. Jednak „Rana pełna ryb” nie ma w sobie ambicji paradokumentalnych. Wręcz przeciwnie – w niektórych fragmentach ucieka w wysublimowaną poetyckość, co jest zadaniem dosyć trudnym, skoro Lorena Salazar Masso stara się opowiedzieć bardzo konkretną i niezwykle bolesną historię. Ale na początku nic nie jest oczywiste. Mamy do czynienia z powieścią drogi, która rozpada się na kilka literackich fantazji – na tę oczywistą i czytelną dotyczącą tego, czym jest macierzyństwo, lecz również na inne, sugerujące niezapisane tu historie ludzi tworzących tło głównej opowieści. Podróżująca z synem kobieta boi się stracić go choć na chwilę z oczu. Kiedy znika on na bardzo krótko, wpada w panikę. Chłopak podróżujący z nią jest „pchełką uczepioną jej sukienki”, dzieckiem wyjątkowej wrażliwości, które w posępnej kurze widzi ptaszynę, a owocom nadaje nieistniejące imiona. To dziecko zbudowało tożsamość matki. Jej misją jest dowiezienie chłopca (konsekwentnie nazywanego chłopakiem) do miejsca, w którym wydarzy się coś, co być może zmieni bohaterkę na zawsze. Boimy się tej podróży razem z nią. Każdy jej kolejny etap naznaczony jest gęstniejącą atmosferą grozy. Nie wiemy, ku czemu zmierzamy i jak bardzo cel zmieni podróżników. Być może tego, co nadejdzie, spodziewa się tylko skoncentrowana na swym synu matka. Ale i ona nie może przewidzieć wszystkiego.
Para podróżników wzbudza emocje i zainteresowanie. Ona jest biała, on czarny. Piekielny kontrast kolorów skóry, za którym stoją rozmaite konflikty, a także przemoc. Bo to w dużej mierze powieść o przemocy napisana dość sennym i usypiającym czytelniczą czujność językiem, który przypomina ospałość rzeki Atrato. To ona jest tu wybawieniem i przekleństwem. Wokół niej koncentruje się życie, w którym pojawiają się deficyty, a przede wszystkim niepewność jutra. Z taką silną dozą niepewności matka zabiera swojego syna w podróż. Ona musi się odbyć, ma bardzo duże znaczenie, jest prawdopodobnie początkiem jakiegoś nowego etapu życia. Tymczasem obserwujemy, jak silne jest przywiązanie do siebie tej dwójki i jak skutecznie udało im się zbudować emocjonalny i mentalny świat, w którym razem czują się bezpiecznie.
Tymczasem bezpiecznie nie jest. Podróżnicy zatrzymują się w wiosce trawionej pożarem. Jedna z uczestniczek wyprawy zaczyna krwawić, a jej nienarodzone dziecko jest zagrożone. Na obu brzegach rzeki czai się jakieś niesprecyzowane niebezpieczeństwo, bo choć podróż jest senna i ma swoistą harmonię, wciąż zbliżamy się do czegoś nieokreślonego, ale bardzo niepokojącego. Lorena Salazar Masso znakomicie buduje nastrój grozy, lecz najskuteczniej wzbudza ciekawość, gdy podróż przestaje być tym, czym mogłaby się na początku wydawać. W funkcji retardacyjnej mamy tutaj retrospekcje, odsłony scen z przeszłości życia głównej bohaterki, które ukształtowały ją taką, jaka jest obecnie. Ale dają też kilka odpowiedzi na pytanie stawiane przez współtowarzyszkę podróży: „Lubi pani być białą?”. Można odczuwać pewien niedosyt, że te odsłony sięgające dzieciństwa są tak skondensowane. Gdyby je rozbudować, powieść z pewnością zyskałaby na wartości. A może właśnie nie? Może ta opowieść wcale nie jest tym, czym się wydaje, czyli przemyślanym, ale zaledwie szkicem literackim? Warto zastanowić się nad tym, jakie znaczenie odgrywają tutaj niedopowiedzenia i jak istotna jest liczba stron tej książki. Myślę, że nic nie jest w tej fabule pozostawione przypadkowi. Choć na przypadek w pewnym znaczeniu zdaje się tu bohaterka.
„Rana pełna ryb” to poruszająca fantazja o tym, co się dzieje, kiedy macierzyństwo staje się „raną i blizną”. Dlaczego tak się dzieje i co kryje się pod tymi dwoma słowami. Jest to z jednej strony powieść o absolutnym poświęceniu się w imię dobra dziecka. Z drugiej jednak – skomplikowana historia doświadczania macierzyństwa niepełnego albo takiego, w którym wciąż na nowo trzeba podświadomie walczyć z przekonaniem, że to, co najpiękniejsze, czyli wychowywanie dziecka, może być tylko na chwilę. W to wszystko wplecione opowieści o tym, co ukształtowało drżącą przed przyszłością matkę, historie o stygmatach koloru ludzkiej skóry, a także o biedzie, prowincjonalnym ufaniu tylko w lepsze jutro i o tym, że nurt rzeki może zdecydować za człowieka – określić, czy jego życie będzie mieć sens oraz cel. Nade wszystko jest to jednak wstrząsająca historia o niegotowości na przemoc. W zasadzie obecną od początku albo przynajmniej sugestywnie zapowiadaną, ale i tak uderzającą z potworną siłą. W świecie, w którym matka prowadzi dokądś swojego chłopaka, wydarzyć się może dużo więcej niż to, co proponują nam poetyckie metafory. Bo Lorena Salazar Masso będzie tu też naturalistyczna i bezkompromisowa w opowiadaniu prozy życia. Tego życia, które musi się mierzyć z różnymi przejawami śmierci. Tu śmierć właśnie stanie się kolejną bohaterką.
Wizyjność i praca różnymi
symbolicznymi scenami to cechy wyróżniające tę książkę. Mocno rezonującą w
czytelniczej świadomości opowieści także o tym, czym jest przynależność. O tym,
co jest naszym wyborem, a co wybiera za nas. Ciekawe jest też
obserwowanie tego, jak bieżące wydarzenia łączą się w pamięci głównej bohaterki
z tym, co przeżyła. Mroczna, ale i piękna w swych półcieniach książka.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz