Wydawca: Wydawnictwo Bo.wiem
Data wydania: 5 maja 2025
Przekład: Mikołaj Denderski
Liczba stron: 256
Oprawa: miękka
Cena det.: 56 zł
Tytuł recenzji: Związki i cierpienia
Problem tej skądinąd wstrząsającej książki polega na tym, że umieszcza środek ciężkości nie tam, gdzie być może powinna. Znajdujemy się w Irlandii, która jeszcze w latach dziewięćdziesiątych ubiegłego stulecia zabraniała rozwodów. W związku z tym Alan Murrin skoncentruje swoją uwagę na kobietach, które z różnych powodów odchodzą od swoich mężczyzn, narażając się na ostracyzm. Wiemy jednak doskonale, że także w krajach, gdzie rozwody są dozwolone, kobiety i mężczyźni męczą się w relacjach, nie potrafiąc lub nie mogąc się zdecydować na formalne ich zakończenie. Wiemy również, że gdy coś jest zakazane – jak aborcja – a ktoś zdeterminowany, by tego dokonać, wyjeżdża do miejsca, w którym jest to możliwe. Tymczasem „Coast Road” to powieść ze zmarnowanym potencjałem psychologicznym. Mamy galerię kobiet cierpiących w związkach, ale mamy również mężczyzn, których Murrin kreśli jedną wyraźną kreską: jako tych złych, dominujących i sprawców domowego piekła. Tymczasem jeden z bohaterów wspomina, że jako młody chłopak zmuszony został do podążania ścieżką, którą mu wyznaczono. Czy nie jest tak, że w narzuconych rolach cierpią tu zarówno mężczyźni, jak i kobiety, które w tych rolach dodatkowo są deprecjonowane, uznawane za gorsze?
To, co mogłoby z „Coast Road” uczynić naprawdę fascynującą powieść, to opowiadanie o tym, w jaki sposób dzieci reagują na rozstania rodziców. Nie twierdzę, że ten wątek został potraktowany po macoszemu, bo tak nie jest, jednakże odnosiłem wrażenie, że we wszystkich opisanych bataliach tylko jeden chłopiec ma znaczenie. A najpiękniejsza była dla mnie scena, gdy matka uczy syna, że agresję można wyładować krzykiem pośród fal. Tak, jesteśmy w chłodnym, dżdżystym i nieprzyjemnym pogodowo kraju, który dodatkowo uzupełnia dramatyzm historii. Ale i tutaj – wydaje mi się – autor nie postarał się za bardzo o to, bym jako czytelnik poczuł irlandzki chłód, krople deszczu spadające na kark, powiązania stanów emocjonalnych z tym, w jaki sposób natura działa depresyjnie, jest trudna do zniesienia. Tak jak trudne do zniesienia są emocje bohaterek. Zwłaszcza głównej, najciekawszej, tej niosącej w sobie historię dziecka. Tego dziecka, które jest tu naprawdę podmiotowo potraktowane narracyjne. Reszta gdzieś po prostu jest. I co się z nimi dzieje w trakcie kryzysów lub rozstań rodziców – wiemy niewiele albo nic.
Trochę mnie zmęczyła tendencyjność współczesnych powieści opowiadających o krzywdach, jakie kobietom wyrządzają mężczyźni. Mój thriller „Ciosy”, w którym odwróciłem role, przeszedł zupełnie bez echa, ale to tak na marginesie. Chodzi mi o to, że jakkolwiek różnorodne są tu bohaterki, łączy je jedno: stagnacja w cierpieniu albo poczuciu, że mogłyby żyć inaczej, lecz na przykład z powodu dzieci nie mogą. A jednak są gotowe porzucać i swoich mężczyzn, i swoje dzieci. Te drugie są tu tłem, ci pierwsi dydaktycznie nakreśleni jako oprawcy, którzy odbierają wolność. Tę wolność wybiera Colette – kobieta niezależna i silna, ale jednocześnie zagubiona w swych emocjach bardziej niż te, które tylko podziwiają jej odwagę samostanowienia. W miasteczku wszyscy wiedzą wszystko. Pośród plotek i domysłów tworzą się narracje, ale brakuje wejścia w to, jak bohaterki funkcjonują lub chciałyby funkcjonować. Podoba mi się dramatyczny motyw, od wspomnienia o którym zaczyna się prolog, to jest rzecz faktycznie bardzo mocna, bo pokazująca wyraźnie, co może się stać, jeśli irlandzka kobieta końcówki ubiegłego stulecia postanawia zacząć decydować o sobie. Ale jest też sporo niespójności.
Solidarność kobiet, a z drugiej strony ich osobność. Jest tak, jakby w portretowanej miejscowości nie było w ogóle żadnych szczęśliwych związków, każdy męczy się z każdym, a nieśmiało pojawiająca się publicznie debata o zezwoleniu na udzielanie rozwodów ma być remedium na wszelkie bolączki. Myślę, że Allan Murrin uwypuklił całą gamę istotnych problemów, jednak nie wszedł głębiej, nie zajrzał tak naprawdę do tych domów, w których rodzi się cierpienie i gdzie tak naprawdę nieszczęśliwe są nie tylko kobiety. Mężczyźni także. W tym świecie niedopasowania żyje się tak, jakby żyło się w klatkach, których ramy wyznaczają niepisane, a jednak bardzo wyraźnie w świadomości zasady funkcjonowania prowincji, z jej ostracyzmem nakreślonym także bardzo wtórnie, bo powieści na ten temat powstało bardzo dużo i wiele z nich wkraczało w psychologizację. Tu widzimy tylko pewien zarys funkcjonowania małej społeczności i trzy cierpiące grupy osób: mężowie, żony, dzieci.
Bardzo rozczarował mnie wątek rozwijanej przez główną bohaterkę działalności artystycznej, która w zamierzeniu miała otworzyć kobiety na kontakt z ich emocjami i być może pomóc odnaleźć drogę ku samouzdrowieniu poprzez zrozumienie siebie. Spotkania, podczas których prezentuje się napisane przez siebie prace, przedstawiają się bardzo obiecująco. Widać, że nie jest to tylko kwestia zarobku dla prowadzącej. Blokady emocjonalne są jednak tak duże, że przedsięwzięcie upada. Nie dostajemy w „Coast Road” nic w zamian – jedynie utyskiwanie i próby ucieczki od samych siebie, bo to w gruncie rzeczy robią bohaterki powieści.
To byłaby ciekawa opowieść o emocjonalnych klinczach. Niestety, jest tylko w odniesieniu do tej, która jako jedyna w miasteczku decyduje się żyć po swojemu. Z butelką alkoholu w dłoni. Samotna. Nieprzystawalna. Ale przede wszystkim niechciana przez nikogo. Dramatyzm zbudowany jest tu na tym, że słabość konfrontuje się z determinacją, jednakże nie istnieje siła wewnętrzna umożliwiająca dokonanie zasadniczej przemiany. W tym znaczeniu świat przedstawiony tej powieści niejako stoi w miejscu. Jest tu miejsce na wyzwalanie uczuć i pragnień, ale pojawia się też szybkie ich gaszenie. Zmierzam do tego, że „Coast Road” to kolejna z licznych powieści o solidarności kobiet, którym tym razem brak jest siły, by razem coś zrobić. Mimo tego, co ma miejsce po kluczowym, najbardziej dramatycznym zdarzeniu. Płonący tu ogień również ma swoją symbolikę: siły zarówno dobrych, jak i destrukcyjnych emocji. Nie jest jednak tak, że ciężar cierpienia rozkłada się równomiernie. Są tutaj – jak wspomniałem – postacie drugiego planu cierpiące najbardziej. Kobiety opuszczają mężczyzn, mężczyźni opuszczają kobiety. Dzieci pozostają w pustce opuszczenia. A wszystko ma charakter wyjątkowo fatalistyczny, bo od pierwszych stron domyślamy się, że w tej powieści nic dobrego się nie wydarzy. I tego się nie doświadcza czytelniczo, to jest od początku sugerowane. Świat nakreślony przez Murrina to także świat tendencji ucieczkowych, w którym bohaterom albo brak siły na bezpośrednie konfrontacje, albo są one takie, że odnosimy wrażenie teatralnego przesytu. Książka o bezwzględności życia w związkach, które stworzyło się głównie dla cierpienia. Jak dla mnie za dużo hamletyzowania, za mało realiów w prezentowaniu prowincjonalnej irlandzkiej społeczności.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz