2015-08-12

"Kolonia karna" Tomasz Jastrun

Wydawca: Czarna Owca

Data wydania: 7 maja 2015

Liczba stron: 368

Oprawa: miękka ze skrzydełkami

Cena det.: 29,99 zł

Tytuł recenzji: Relacje przewidywalne

Okładka nowej powieści Tomasza Jastruna właściwie wszystko nam wyjaśnia. Dwie okładki w zasadzie. Oryginalna kompozycja tej książki to jedyne, co rzeczywiście może zwrócić naszą uwagę. Zawartość już, niestety, nie. Jastrun po raz kolejny opowiada nam historie, jakie znamy z każdego rodzaju literatury - od przesłodzonych narracji z serduszkami na okładkach po poważną, ambitną prozę sygnalizującą problemy obyczajowe wielowymiarowo. A problemem jest oczywiście bycie razem, tytułowa kolonia karna - jej zasady i funkcjonowanie są wyznaczane najpierw przez zanik czułości, potem przyzwyczajenia wraz z pretensjami, ostatecznie lęk przed wielką przegraną i kompulsywne próby walki o swoje. To wszystko zwykle kończy się źle. Bohater książki puentuje: "Szukaliśmy oboje i znaleźliśmy siebie, żeby się okazało, że nasz związek jest bez sensu, podobnie jak miliony innych związków". O czym jest ta książka? Ma być wnikliwą wiwisekcją rozpadu związku? Mamy się odnieść do stereotypowych rozwiązań fabularnych, w których ona pozwala sobie na eksperymentowanie i cierpienie, a on tylko na cierpienie wraz z narastającym poczuciem wycofania puentowanym jakże twórczo słowami "w co ja się wpierdoliłem?". Mamy ujrzeć coś głębiej, poczuć więcej i tyle samo nazwać po swojemu?

Bo w związku Jastruna zabrakło pokory, autoanalizy, empatii i szacunku. Jego notorycznie przerażeni życiem bohaterowie zbliżają się do siebie tylko wtedy, gdy strach - najbardziej nawet irracjonalny - osiągnie apogeum, i wówczas pozostają mali wobec siebie, bo boją się nie tylko rozstania. Boją się wziąć za siebie odpowiedzialność i wyprowadzić swoje małżeństwo z ruchomych piasków. Wtórne? Bardzo. Napisane w taki sposób, że należy chyba wybrać sobie punkt widzenia. Związane jest to z wyborem czytania. Ja rozpocząłem od jej narracji. Myślę, iż porządek czytania nie jest istotny. "Kolonia karna" nie oferuje nam niczego, czego już by nie napisano o toksycznym związku. Nie daje także możliwości, by na swych cierpiętników spojrzeć z innej niż stereotypowa perspektywy. Zachowują się bowiem podręcznikowo i przewidywalnie. Stąd też nuda wkradająca się do lektury. Podobna do tej ze związku. Z połączenia ludzi, którym nie chciało się zainwestować w tego drugiego człowieka, czyniąc bycie z nim nieznośnie opresyjnym.

Jest tragikomicznie przede wszystkim. Przewidywalnie. Niestety, to także wina okładki, ale też pewnej natrętnie przemycanej tezy o tym, że ci dwoje za mało się postarali i nie przyłożyli do siebie, do bliskości naprawdę, do uczucia zmieniającego się w coś toksycznego. Oboje już na wstępie udają. Ona farbuje włosy, on stara się tuszować swoje niesympatyczne przyzwyczajenia. Łączy ich przypadek, jak większość par. Również jak w przypadku większości pojawia się pierwszy moment krytyczny, kiedy wzajemne oczekiwania się rozmijają. Kolejne dramaty gonią się w sposób oczywisty i dość logiczny. Jedno wynika z drugiego, coraz silniejsze zapadanie się w sobie wywołuje frustrację, a potem układ oparty na stałym odium i smutku. Pochylamy się ze współczuciem do momentu, w którym uświadomimy sobie, że oboje częściowo zasługują na to, co ich spotkało. Połączone narracje pracują w wyobraźni, widzimy te same konfliktowe sytuacje z dwóch punktów widzenia. Możemy nawet kibicować jej lub jemu, ale czytamy przede wszystkim o tym, jak oboje w złości wpatrują się w siebie coraz uważniej, lecz nic nie widzą. I magia zauroczenia pęka, pojawia się proza życia. Ta proza ma życie i uczucia imitować, nie wychodzi jednak zupełnie poza klisze i utrwalone sposoby myślenia o tym drugim w momencie, w którym wypowiadamy mu prywatną wojnę.

Brakuje mi rysu indywidualizującego te toksyczne relacje. Wartościowego sięgania gdzieś do głębi, poszukiwania źródeł konfliktu. Napięcia i pęknięcia tworzą się niejako naturalnie. Są tendencyjne odniesienia do sytuacji rodzinnych małżonków, jest również przejaskrawiona symbolika dopełniania i oddalania oraz zaczarowania i rozczarowania sobą. Kolonia karna funkcjonuje w warunkach wręcz idealnych do tego, by się zadręczać. Dom, kredyty, dwójka dzieci. Dobrze sytuowana para, która nigdy nie ulokowała się w miejscu ani czasie właściwie. Trwonią czas na poszukiwanie samych siebie. Oddalają się, bo bezpieczna odległość pomaga im analizować swoje własne nieszczęście. Jastrun sugeruje wyraźnie, iż sfera seksualna jego bohaterów to podstawa areny destrukcyjnych emocjonalnych zaburzeń. Seks bowiem warunkuje bliskość, on także pozwala na snucie fantazji i na mentalne ucieczki tam, gdzie drugie nie sięga. Ona ma nawet filozoficzny stosunek do narządów płciowych określanych mianem ich boskich zwierzątek. Tylko ona - jak wspomniałem - zdecyduje się na prawdziwą przestrzeń wolności seksualnej, on będzie tkwił w myśleniu i działaniu stereotypowym. Oboje stoczą się gdzieś na krawędź, gdzie będzie można już sankcjonować przemoc, a wraz z nią... inne spojrzenie na seksualność. Czyta się "Kolonię karną" z niemym zdumieniem, że to wszystko tak zwyczajnie się rozpada, że nie ma w tym ani egzystencjalnej głębi ani seksualnej chociażby mistyki. Jastrun serwuje historię jak najbardziej bolesną, ale też mało przejmującą, bo niewiele w tym rozpadzie związku bólu i smutku, którego nie tłumaczyłyby atawizmy czy prozaiczne poczucie niedosytu.

Oboje są pozorantami i oboje mają za swoje. Odkłada się książkę Jastruna z przekonaniem, że nie ma w autorze empatii, bo zastąpiło ją granie w oczywiste rozwiązania fabularne. Widzenie spraw, uczuć i świata zawirowań trudnego związku zdaje się uproszczone i chwilami nieznośne w odbiorze. Jeśli tak miało być w zamierzeniu, naprawdę nie wiem, czemu miało to służyć. Jeśli nie dostrzegłem czegoś ukrytego między zdaniami, to może dlatego, że te zdania wpędzały mnie w otępienie zmysłów, a chwile autentycznego zaangażowania w konflikt były tak krótkie, jak nieudolne próby zażegnania go przez małżonków. Szkoda, że nie pojawił się choćby cień skrytego pytania o to, dlaczego urządzamy sobie kolonie karne w związkach i jakie to ma znaczenie dla odkrywania prawdy o sobie współistniejącym z drugą osobą. Oryginalna okładka to za mało, by zainteresować tą książką. Szkoda, że to "świadectwo naszych czasów" - jak dumnie głosi ta okładka - nie daje możliwości podglądania uważniej, wielowymiarowo. Odnosi się wrażenie, że tak naprawdę niewiele jest do podglądania.

Brak komentarzy: