2018-09-27

„Lincoln w Bardo” George Saunders


Wydawca: Znak

Data wydania: 5 września 2018

Liczba stron: 440

Przekład: Michał Kłobukowski

Oprawa: twarda

Cena det.: 49,90 zł

Tytuł recenzji: Między życiem a śmiercią

O ile nie będąc pewny, czy właściwie odnajduję się w pierwszym eksperymencie formalnym opowiadań George'a Saundersa „10 grudnia”, odkryłem w tym zbiorze czytelną treść i dość jasne przesłanie, o tyle w kolejnym poczułem się absolutnie wyrzucony poza nawias. Dlaczego? Bo „Lincoln w Bardo” to książka zdecydowanie hermetyczna. Miała sprawiać przyjemność samemu twórcy, a dodatkową będą czerpać być może tylko krytycy literaccy. Poza tym nimb niezwykłości w ojczyźnie autora każe już określać jego dokonania twórcze mianem arcydzieł. Ta powieść – choć to przecież nie jest powieść! – nie jest arcydziełem, lecz kolejnym dość odważnym eksperymentem twórczym. Prozą, w której skryło się i specyficzne poczucie humoru autora, i jego dociekliwość w analizie stanu umysłowego oraz społecznego ogarniętej wojną Ameryki XIX wieku, i bliska chęć poflirtowania z konwencją szekspirowską, ale przede wszystkim lekkość w przemieszczaniu się między gatunkami, stylami oraz różnorodnymi rejestrami językowymi. „Lincoln w Bardo” to bardzo specyficzna polifonia. Dla mnie po prostu męcząca. Jestem czytelnikiem i chciałbym, by bez względu na wszystko w prozie zaoferowano mi historię. Saunders zwodzi, usiłuje chwilami oszołomić, świetnie się bawi w tej narracji, ale zasadniczo nie proponuje czegoś, co byłoby czytelne i do zaakceptowania. Nie przekonuje mnie teza, że za odważnym eksperymentem literackim stoi wyjątkowa wartość. Ta książka bez wątpienia jest oryginalna, jednak w całej swej wielkości jest po prostu literacką innowacją i niczym więcej.

Przede wszystkim nietrafione są wszystkie interpunkcyjne, częściowo gramatyczne i ortograficzne wolty, skoro trzonem książki jest język mówiony, a tylko niewielką jej część stanowią doniesienia w formie pisemnej. Po co zatem komplikować strukturę zapisu, skoro nie ma to żadnego związku z mową? Rozumiem stylizacyjne innowacje, nakreślanie statusów i światopoglądów bohaterów w sposobie budowania zdań, którymi określają siebie i świat. Co ma do tego zróżnicowana ortografia i interpunkcja? Nie rozumiem. Tym bardziej że w przekładzie pojawia się już pewna przesada, jak choćby stosowanie „h” w zakończeniach przymiotników w dopełniaczu liczby mnogiej – przecież nawet dyslektykom niemal nie zdarza się takie zapisywanie tekstu! Także wykropkowane wulgaryzmy przyciągają uwagę jako element przede wszystkim zabawny. Natomiast w kwestii stylizacji językowej dzieje się tak wiele, że chwilami możemy być tym po prostu przytłoczeni.

Część przemów to teksty wyjątkowo napięte i sztuczne. Zwłaszcza te archaiczne sprawiają wrażenie koturnowych i dodanych ku zwyczajnej uciesze twórcy. Lincoln w Bardo” to przede wszystkim wypowiedzi. Istot znajdujących się gdzieś poza życiem a śmiercią. Duchów niemogących odnaleźć się w nowej, enigmatycznej przestrzeni nieistnienia. Tych duchów jest bardzo wiele, jak wiele literackich tropów i sposobów opowiadania o bolączkach dziewiętnastowiecznej Ameryki. Dla zwolenników penetrowania tego, dokąd dociera język i jakie może mieć ograniczenia – naprawdę gratka. Dla chcących połączenia w pewną całość tych dialogów i monologów pojawi się już problem selekcji. Są fragmenty sugestywne i przejmujące, są także takie, w których poza watą słowną nie otrzymujemy niczego więcej. Może przeświadczenie bycia w centrum pewnego eksperymentu. Bo Saunders w gruncie rzeczy doskonale panuje nad każdym rodzajem frazy, ale „Lincoln w Bardo” to głównie popis tego panowania, nie rzecz zmierzająca w jakimś konkretnym kierunku, jeśli chodzi o przesłanie.

Autor poddaje czytelnika szantażowi emocjonalnemu, trzymając go w klinczu już do końca lektury. Oto bowiem amerykański prezydent traci syna. Ta rozpacz jest wielka i bynajmniej nie kameralna. Związana z tym, że ogarnięty cierpieniem Lincoln kilkukrotnie odwiedza grób syna, by wejść w kontakt cielesny z jego zwłokami, a temu przyglądają się duchy. Umieranie dziecka skontrastowane jest z szykownym przyjęciem wydawanym przez rodziców. Najbardziej bolesne doświadczenie egzystencjalne zderza się z grą pozorów, jaką musi toczyć prezydent kraju pochłoniętego wojną domową. Nie pamiętam, ile razy zadawałem sobie pytanie o zasadność tej emocjonalnej introdukcji, obecności cierpiącego ojca pośród rozgadanych duchów i obecności samego dzieciaka w tej formie nieokreśloności między byciem a nieistnieniem. Chodzi na pewno o kontrastowość. Kameralny dramat głowy państwa, w którym giną na polu walki inni synowie. Tyle że tamte śmierci są śmierciami masowymi i nie robią już takiego wrażenia jak odejście dziecka pary prezydenckiej. Saunders buduje tu kilka przekonujących dychotomii, obrazując prywatną tragedię pośród zdarzeń znamionujących przyszłe tragedie Stanów Zjednoczonych. Każdy bowiem oczekuje od Lincolna zdecydowanych działań oraz podejmowania decyzji mających na celu wpłynięcie na losy konfliktu zbrojnego. A prezydent cierpi uwięziony między czułym wspomnieniem a chłodem ciała dziecka, którego już nie ma pośród żywych.

Między umarłymi rozprawia się o wszystkim, co kształtowało amerykańską tożsamość okresu wojny secesyjnej. Pojawiają się ludzie mali i podli ze swoimi przyziemnymi problemami ogniskującymi się wokół różnych form opowiadania. Jest rasizm, są różne formy nierówności społecznych, jest wyraźnie akcentowane to amerykańskie zróżnicowanie prowadzące do rozpadu. Jest i homoseksualizm jednego z duchów, aby było bardziej nowocześnie. Jest coraz głośniej nad trumną zmarłego chłopca, który zaczyna przesuwać się gdzieś w tło. A opowieści nabierają soczystości, coraz bardziej przypominają fragmenty z szerszej diagnozy stanu emocjonalnego i statusu amerykańskiego społeczeństwa. Saunders portretuje poszczególnych ludzi niezdolnych już do tego, by cokolwiek zmienić w życiu. Nie ma życia. Pozostają jednak emocje, namiętności, przywary i słabości. Z tego wszystkiego wydobywa się pewien obraz kondycji społeczeństwa i ludzkości w ogóle. Ale pośmiertne wizerunki Amerykanów nie dają się sprowadzić do jakichś oczywistych uogólnień. Dlatego miałem nieodparte wrażenie, że ta niepowieść dąży przede wszystkim do formalnych zaskoczeń, nie pozwala ani osadzić się w żadnej tradycji (poza symboliką duchów), ani też wydobyć z siebie czytelnego komunikatu o tym, ku czemu zmierza świat przedstawiony. „Lincoln w Bardo” to także opowieść o zmierzaniu ku nicości, której autor stara się nadać specyficzne, wyraźne ramy. Jest smutno, strasznie, chwilami nad wyraz pompatycznie i druzgocząco koturnowo. Całość bardziej męczy, niż przykuwa uwagę. Ale i tak jest to wyjątkowa jakość, w związku z tym krytykowanie Saundersa będzie uchodzić za brak ogłady i automatycznie wyrzucać poza rzekomo elitarną grupę jego wielbicieli. Przykro mi, że rozgrywany na moich oczach literacki eksperyment zamienił się w trudną do zniesienia drogę ku ostatniemu wypowiedzeniu. Bardzo ekscentryczne i bardzo hermetyczne.

4 komentarze:

Unknown pisze...

Aj, obawiałam się, że tak może być z tą książką. Pewnie i tak się skuszę, ale nie tak od razu. ;)

Cztery Koty pisze...

Miałam ją kupić, ale dobrze, że jest w bibliotece. Zaoszczędzę trochę pieniędzy. :)

Katarzyna pisze...

Właśnie czytam i muszę przyznać, że zgadzam się z recenzją. Nie rozumiem fenomenu tej książki.

Ricardo pisze...

Bardzo trafna recenzja. Właśnie jestem po lekturze i przeglądam sieć szukając kompetentnych opinii. Najgorsze jest to, że ta książka się nie rozwija, nie zmierza do niczego, nie ma wreszcie nic do powiedzenia. Jest jeden moment, który porusza: gdy wielebny jakiś tam, nie pamiętam, staje na sądzie szczegółowym i ucieka z niego wiedząc, że będzie potępiony, choć przez cały późniejszy czas nie znajduje w sobie winy. Mógłby z tego wyjść ciekawy moralitet, ale autor nie rozwija tego wątku, wracając z uporem maniaka do kiczowatego eksperymentowania z włażeniem dusz w ciało Lincolna ... i jeszcze te bluszcze czy pędy wrastające w ciała rodem z tanich horrorów...co to k...ma być?!