2022-04-15

„Nasze ciała, ich pole bitwy. Co wojna robi kobietom” Christina Lamb

 

Wydawca: Znak

Data wydania: 13 kwietnia 2022

Liczba stron: 416

Przekład: Agnieszka Sobolewska

Oprawa: twarda

Cena det.: 59,99 zł

Tytuł recenzji: Więcej niż śmierć

Chyba po raz pierwszy w kilkunastoletniej karierze recenzenckiej jestem trochę bezradny, kiedy mam opowiedzieć o książce. Opowiadać jej przez emocje nie będę, nie o to mi chodzi i nigdy w recenzowaniu nie chodziło. Emocje wzbudzić może za to kilka scen z tej wstrząsającej publikacji. Może zacząć od nich? Tylko którą wybrać? Ten zapadający na zawsze w pamięć obraz z Bangladeszu: czołgającej się pośród trupów zgwałconej wcześniej kobiety, która natrafia na ciało swojego martwego syna? Czy może kadr szpitalny, który spowodował, że sama autorka o mało nie krzyknęła: czerwona rana odbytu siedmiomiesięcznej (!) zgwałconej w Kongu dziewczynki? Christina Lamb krzyczy do nas wyjątkowymi obrazami. Zdaje sobie sprawę z tego, jak poruszająca jest jej książka, a pod koniec zaznacza, że o tych historiach piekielnych mogłaby napisać jeszcze więcej. Bo wszędzie, gdzie mężczyźni rozpętują wojnę, będzie mieć miejsce przemoc seksualna. Te akty bestialstwa wcale nie są tu zresztą kojarzone z seksem, pojawia się teoria o manifestacji władzy i siły, ale w zasadzie cała ta książka jest o tym, że barbarzyńscy wojenni gwałciciele to mężczyźni bez honoru, moralności, ludzkich odruchów, jakiejkolwiek formy człowieczeństwa.

Znakomicie wybrzmiewają w tytule dwa zasadnicze zaimki. Lamb stwarza celową i bardzo wyraźną opozycję płci. Wojen nie wywołują kobiety. Podczas wojen to nie kobiety rabują i gwałcą. Ta książka jest oskarżeniem męskości pod każdą postacią. A jednocześnie zestawieniem płci męskiej z instynktem – niezrozumiałym i w każdej relacji coraz bardziej aberracyjnym. „Nasze ciała, ich pole bitwy” to opowieść o tym, w jaki sposób męskość zawłaszcza, uprzedmiotawia i dezawuuje kobiety. To książka o tym froncie wojennym, o którym z różnych powodów się milczy, którego również z niepojętych przyczyn nie rozważa się już po zaistnieniu, na sali sądowej. Lamb przytacza bardzo przejmujący fakt: dopiero w 1998 roku (!) po raz pierwszy sądzono gwałt jako zbrodnię wojenną. Co stoi za tym, że żołnierz bierze siłą kobietę, a ta przemoc nie kończy się często na ataku na kobiece ciało?

Autorka usiłuje zwrócić się w kierunku oprawców. Próbuje rozmawiać z mężczyznami, którzy dopuścili się gwałtów na wojennych frontach. Widać jednak, że nie ma dla nich ani czasu, ani empatii. To tylko jeden z kierunków tego reportażu, a właściwie ślepa uliczka. Christina Lamb nie będzie zainteresowana wysłuchiwaniem gwałcicieli wojennych. Chce oddać głos swoim rozmówczyniom, które często po raz pierwszy z taką odwagą – a nierzadko po raz pierwszy w ogóle – mówią o tym, co je spotkało. O czymś, czego nie można objąć rozumem, a co jednak wciąż się wydarza. Autorka stara się zwrócić uwagę na to, że wojenne narracje nie są pełne, gdy wykreśla się z nich kobiece doświadczenia. Zaznacza bardzo wyraźnie: „Pora przestać opowiadać tylko połowę dziejów”. To, czym zajmuje się Lamb, dziennikarka wojenna wybierająca nieoczywisty front, jest przerażającą opowieścią o zrujnowanych istnieniach, o momentach przemocy naznaczających na zawsze, w końcu historią wstydu i przede wszystkim przemilczeń. O tym, co spotyka kobiety na wojnie, nie będą pisać podręczniki historii. A wydaje mi się, że ta książka jak żadna inna powinna stać się lekturą obowiązkową dla wszystkich. Nieważne, czy będzie się w stanie unieść jej ciężar, gdy uświadomi czytającemu, że część tych potwornych doświadczeń nie miała charakteru doświadczenia jednorazowego. Że opowiada się tu o metodycznym znęcaniu się nad kobietami w każdym wieku.

Pierwsze imię rozpaczy to Naima. Potem dołącza do niej Turko. Autorka pozwoli nam spotkać się z nimi także później, pod koniec książki. To właśnie Turko zadaje najważniejsze tu pytanie: „Dlaczego myślisz, że opowiedzenie mojej historii mi pomoże?”. Kobiety opuszczające dyskomfortową sferę milczenia stają tutaj do najodważniejszych konfrontacji, często dużo trudniejszych niż te z przeszłości, w których brał udział gwałcący mężczyzna. To kobiety dające świadectwo bezsilności, gniewu i niewyobrażalnej wręcz traumy, która na zawsze naznacza je oraz osoby z ich otoczenia. Kobieta zgwałcona podczas wojny jest potem gotowa – jak jedna z bohaterek – myśleć o tym, jak wyciąć sobie narządy płciowe. Gdy efektem gwałtu jest ciąża, często próbuje ją usunąć. Albo zabić już narodzone dziecko. Nieprzypadkowo jedna z rozmówczyń wspomina, że ona i jej podobne przechodzą przez coś gorszego niż śmierć. Ostracyzm po dokonanej na nich przemocy może mieć równie destrukcyjny wpływ jak sam gwałt. To dzięki odwadze bohaterek tego reportażu możemy choć w minimalnym stopniu zrozumieć, że doświadczenia przez nie opowiadane mieszczą się nie tylko poza jakimikolwiek kategoriami poznawczymi. One stawiają pod znakiem zapytania szereg definicji człowieczeństwa. I w tym znaczeniu Lamb jest przewodniczką po piekle. Jednocześnie czułą słuchaczką, dla której każda z opowiadanych historii jest unikalnym doświadczeniem rozpaczy. Tej rozpaczy, która będzie tu miała bardzo wiele imion.

Ale również wiele adresów. Nigeria, Bośnia, wspomniany już Bangladesz (choć konflikt wojenny dotyczy sąsiedniej Birmy), Filipiny czy Rwanda. To działo się i dzieje na całym świecie. Czasem między sąsiadami w jak najbardziej dosłownym znaczeniu. Często w tych częściach świata, które nie interesują tak zwanych cywilizowanych ludzi Zachodu. Opowieści z Argentyny są świadectwem tego, że wcale nie trzeba wojny sensu stricto, aby doszło do okrucieństw, których ogromną galerię prezentuje ta książka. Christina Lamb dociera do miejsc, do których z różnych powodów nie chcieli dotrzeć inni reporterzy. Opowiada o problemach w szerszych kontekstach, choć zawsze wychodzi od indywidualnej historii albo też zamyka takową konkretny rozdział omawiający szerszą problematykę. „Nasze ciała, ich pole bitwy” to książka obrazująca specyficzny rodzaj przemocy. „Przemoc ta jest ślepa na rasę, klasę i granice państw: dzieje się wszędzie”. Autorka przestaje w pewnym momencie pytać o to, dlaczego się dzieje, ale stawia równie ważne pytanie dotyczące nieobecności tych wszystkich kobiecych krzywd w świadomości świata, który o wojnach wie tak wiele. Umie je definiować i określać opozycję najeżdżanego i najeźdźcy. Czy na pewno? Tu nie będzie mowy o ofiarach, lecz o tych, które ocalały. Z różnych powodów chcą, by świat zapamiętał ich krzywdy. Są tu zdeterminowane filipińskie seniorki i młodziutkie dziewczyny z Afryki. Chcą opowiedzieć swoje historie, by choć w najmniejszym stopniu wpłynąć na to, aby życie nie napisało kolejnych. Jednak wciąż pisze i będzie je pisać. Czy to wina tylko pozbawionych człowieczeństwa mężczyzn, którzy chcą pokazać swoją przewagę?

Nie każda wojna to gwałt, ale każdy popełniony w jej trakcie gwałt to pokłosie sadyzmu wojny. Christina Lamb wyraża to w bardzo zasadniczy sposób. I nie generalizuje. Wspomina o kilku wspaniałych mężczyznach gotowych wspierać pokrzywdzone kobiety. Być może empatyczny syryjski pszczelarz czy oddany swojej pracy kongijski lekarz to żywe dowody na to, że jednak można odczarować ogrom męskiego bestialstwa, które odbiera tu wszystko, w tym także oddech czytelnikowi, gdy poznaje się kolejne historie? Wiem, że Lamb stara się ukazać, jak wieloaspektowo na całym świecie męskość usiłuje wywołać lęk w kobiecie, bo pozwala na to mnóstwo sytuacji, zbiegów okoliczności, ale przede wszystkim uwarunkowań społecznych i ekonomicznych. Wojna jest pokłosiem zaburzenia tych dwóch ostatnich. W stanie wojny można zrozumieć wiele. Więcej usprawiedliwić. Christina Lamb wraz ze swoimi rozmówczyniami opowie wojenny świat przemocy, którego oblicze jest jeszcze bardziej okrutne niż może się wydawać. Opowie o czymś, czego usprawiedliwiać się nie da, bo jest zwyczajnym bestialstwem – ono zaś potem nie może doczekać się sprawiedliwie wymierzonych kar. Mam wrażenie, że wraz z „Ostatecznymi rozwiązaniami” Konstantego Geberta książka Lamb powinna być czytana zwłaszcza albo przede wszystkim w kontekście tego, że wojna toczy się teraz zaledwie kilkaset kilometrów od nas.

Brak komentarzy: