2023-08-31

„Moja chińska babcia” Lars Saabye Christensen

 

Wydawca: Wydawnictwo Marginesy

Data wydania: 30 sierpnia 2023

Przekład: Iwona Zimnicka

Liczba stron: 216

Oprawa: miękka

Cena det.: 44,90 zł

Tytuł recenzji: Artysta i proza życia

Czasami dużo ciekawsze niż śledzenie rozwoju twórczego danego pisarza wydaje się przyglądanie jego konfrontacji z faktami. I ta książka jest taką konfrontacją, a także staje się dla twórcy fikcji literackiej wyzwaniem. Lars Saabye Christensen przyzwyczaił nas do obszernych powieści, dlatego od razu rzuca się w oczy lakoniczność „Mojej chińskiej babci”. Myślę, że jest świadoma i celowa. Że oto na naszych oczach rozgrywa się coś bardzo intymnego, może nawet intymniejszego niż w zmyślanych powieściach – ogromna chęć posłużenia się oswojonym narzędziem pracy twórczej, czyli wymyślaniem fikcji literackiej, którego nie można dopasować do opowieści o fascynującej pisarza osobie z jego rodziny. Tu zresztą nie otrzymamy jakiegoś pomnikowego, kompletnego i realistycznego wizerunku tytułowej babci. Christensen odwołuje się do czegoś, z czego nie zdajemy sobie sprawy tak dogłębnie, choć przecież każdy z nas ma to z tyłu głowy. Walcząc z upływem czasu, wciąż niedostatecznie oddajemy pamięci innych to, co przeżywamy najintensywniej: swoje codzienne życie. „Moja chińska babcia” to nie tylko dowód fascynacji kobietą, która w wieku dwudziestu sześciu lat odbyła długą podróż z Kopenhagi do Hongkongu, by tam układać sobie życie. I ta fascynacja nie wynika tylko z tego, że była to postać charyzmatyczna i w przeciwieństwie do innych kobiet, których biografie były przemilczane, a życie toczyło się w cieniu ważnych mężczyzn, potrafiąca zająć między mężczyznami zauważalne i godne miejsce.

Jak to jest napisane? Formalnie zmierza ku literaturze faktu, bo opiera się na charakterystycznych dla reportażu tekstach. Lars Saabye Christensen analizuje między innymi wpisy do ksiąg parafialnych, listy, zapisy na pocztówkach czy zdjęcia, które stara się przedstawiać z detalami, pozostawiając opisowi więcej miejsca niż interpretacjom. Ale widzimy wyraźnie niemal w każdym akapicie, że autor jest prozaikiem, nie reportażystą. Że to nie książka mająca składać się z odtworzeń, lecz intymny zapis egzystencjalnych niepokojów twórcy, który z jednej strony uznaje, że tak zwane prawdziwe życie może być jakimś balastem nie do uniesienia, z drugiej jednak – szuka nowej inspiracji, by opowiedzieć o sobie w podobny sposób, jak zrobił to w powieściach. Hulda Thomsen i jej historia podróży określane są bardzo wyraźnie. Losy babci autora to dla niego temat na powieść, którą zawsze chciał napisać. Jednak z kilku powodów tego nie zrobi. Nie tylko dlatego, że nie może. Co staje na przeszkodzie zbeletryzowaniu losów tej postaci, skoro wszystkie zdarzenia z jej życia można by było twórczo przekształcić?

Lars Saabye Christensen nie chce żadnych przekształceń, chce lojalności wobec faktów. Ta opowieść to po części historia udręczenia kogoś, kto bezskutecznie usiłuje znaleźć narzędzie, by opowiedzieć cudze życie. Jednocześnie jest to również dowód na to, jak wiele twórczych zachwytów może wywołać rozmyślanie o losach osoby, która szczegóły swojego życia zabrała do grobu. Przyglądając się jednemu i drugiemu, stale powinniśmy pamiętać, że Christensen stara się tu eksperymentować, jednak jest to eksperyment w dużym stopniu kontrolowany. A jednocześnie zdominowany przez coś, nad czym pisarz nie może zapanować: przez bezkompromisowość prozy życia.

To jednak także książka o tym, jak pamiętamy samych siebie, swoich bliskich, co powinniśmy pamiętać i co sprawia, że nasza pamięć jest twórcza. Z mroków przeszłości wyłania się pewien obraz portretowanej postaci, ale to trochę tak, jakby ten portret skrywał się za mgłą. Czasem staje się widoczny, innym razem nie da się dostrzec nawet konturów. Metaforyczne zamglenie opowieści o losach niezwykłej kobiety staje się niezwykłe samo w sobie, kiedy dostrzegamy, w jaki sposób autor daje sobie tu lekcję pokory wobec opisywania złożoności tego, co w świecie i w człowieku. Ogromną rolę odgrywać też będą rozważania o tym, czym jest czas oraz w jaki sposób jego upływ może być destrukcyjny dla naszej świadomości. Christensen fantazjuje o istocie czasu, całkiem wprost informując nas, że w jego odczuciu wiąże się ściśle z przestrzenią. Nie jest to zatem powieść, ale książka do odczytania na kilka sposobów – tak jak powieść. Ukazuje skomplikowane próby doboru narzędzia do opisu przeszłości bliskich i proponuje jednocześnie ciekawy punkt widzenia na tych, którzy już nie mogą opowiadać o sobie.

A jednak nie jest tak do końca. Dyskretnie zarysowywane, lecz wciąż czytelne tło tej opowieści daje o sobie znać już na samym początku. Oto bowiem syn usiłuje wykraść resztki życia z ojca, który zdecydowanie przegrywa ze śmiercią. Potem zaś dzieje się coś innego, jakby inne wykradanie. Walka syna z formalną stroną tego, w jaki sposób opowiedzieć skończone życie babki, łączy się tu z walką jego ojca o zachowanie godności do samego końca. O to, by na przekór śmierci zaglądającej w oczy i do szpitalnej sali próbować celebrować coś wręcz przeciwnego: swoje urodziny.

Schorowany ojciec, który nadal trzyma się życia, jest w pewnym sensie pomostem między tym, co zapomniane i niemożliwe do odtworzenia, a tym, co można odtworzyć, bo pozostało w pamięci żyjącego. Staruszek ma problemy z pamięcią, a jego syn z tym, w jaki sposób zapamiętać i opowiedzieć ten okres historii rodzinnej, w którym nie uczestniczył albo który nie pozwala się uporządkować poprzez retrospekcje, bo i one nie zawierają czegoś, co je spoi. Dlatego też przechodzimy płynnie od tekstów źródłowych przez próby interpretacji do stanowczych i jednostronnych zaprzeczeń lub twórczych buntów. Chwilami czujemy opór, jaki stawiała Christensenowi ta książka, a właściwie pomysł na nią, który dopiero potem staje się zwartą narracją. Z drugiej jednak strony: ta narracja ma w zasadzie charakter wyzwalający i przynoszący autorowi ulgę. Być może dzięki temu, że przychodzi mu opowiadać o czasie, którego nikt nie zapisał ani nie zapamiętał. Nie był to również czas nowoczesności, która staje się złodziejką tożsamości. W tym znaczeniu bardzo ciekawie wypada porównanie podróży pisarza do Chin – by promować dawną powieść – z tym, w jaki sposób jego babka dotarła przed wiekiem do Hongkongu.

Myślę, że ta opowieść jest też próbą śmiałego zmierzenia się z tym, co dotychczas dla Christensena jako prozaika było niedostępne, a także mu niepotrzebne. Ciężar tego, czym jest fakt z czyjegoś życia, może stać się trudny do uniesienia, kiedy ów fakt podlega interpretacjom. Z jednej strony jest życie, które naprawdę można opowiedzieć w sposób uporządkowany. Z drugiej jednak – w kolejnych rozdziałach ujawnia się coraz bardziej bezradny wobec jakiegokolwiek porządku twórca, który mierzy się z czymś dla niego nowym i skomplikowanym. Pragnie rekonstrukcji, jednocześnie pragnąc swobody w rekonstruowaniu. „Moja chińska babcia” jest książką kategoryzującą rzeczywistość przez pryzmat tego, w jaki sposób się o niej komuś opowiadało. Z zaskoczeniem tym, jak teraz opowiedzieć… o kimś. Mądra rzecz o pokorze wobec życia i o różnych formach egzystencjalnej słabości prezentowanych przez autora w cieniu tej, która zawsze wydawała się silna i zwycięska. O szacunku wobec przodków, z którego zrodziła się każda forma naszej wrażliwości.

Brak komentarzy: