2012-12-17

"Morfina" Szczepan Twardoch

Książki takie jak „Morfina” udowadniają, iż polską literaturę współczesną naprawdę warto czytać, bo można natrafić na rzecz, taką jak ta. Z pewnością oprze się ona fali jednego sezonu promocji, pozostawiając nas z licznymi pytaniami i wątpliwościami głównie natury egzystencjalnej (bo takich doświadcza główny bohater). Ta książka zapada w pamięć także dzięki niezwykłym zabiegom narracyjnym. Mamy opowieść o samym sobie, klasyczną i rwaną narrację pierwszoosobową. Mamy dystans narratora wszechwiedzącego. Mamy w końcu kogoś, kto na drodze imperatywów prowadzi przez dalsze życie głównego bohatera, wiedząc o nim więcej niż on sam jest w stanie zrozumieć. „Morfina” to osadzona w realiach początku drugiej wojny światowej opowieść o człowieku, który jest bezideowy, a któremu idee chce wpajać otoczenie. To opowieść o mężczyźnie, którego rodzina „wytresowała” do tego, by być wielkim, ale stacza się w małość i nic go nie obchodzi ojczyzna, naród, dobro Polski czy też fakt, iż we wrześniu 1939 roku winien bronić atakowanego kraju zamiast ukrywać się z buteleczką morfiny, która łagodzi lęki i pozwala uciec od świata, od odpowiedzialności, od samego siebie.

Konstanty Willeman nie ma pojęcia, kim jest. Silna osobowość matki naznaczyła go w stopniu nie mniejszym niż okaleczony w sensie dosłownym i metaforycznym ojciec, Niemiec. Matka uległa spolszczeniu, dla ojca pojęcie polskości to pojęcie kryjące wstyd i upokorzenie. Konstanty przed wybuchem wojny odbył służbę wojskową, zdobył tytuł oficera; działał tak, by jego matka – potwór była z niego zadowolona. Spłodził syna i wierzył, że będzie służyć Polsce, gdy ta naprawdę będzie go potrzebować. Kim jednak stanie się w momencie, kiedy demony przeszłości i narkotyczna teraźniejszość dopadną go i zaczną niszczyć, nie pozwalając na zdobycie samowiedzy i wewnętrznego spokoju?

Trudno o niego, kiedy Warszawa jest już w posiadaniu Niemców, nad Cytadelą unosi się dym, a przerażeni warszawiacy oblegają banki, by wydobyć z nich ostatnie oszczędności. Ta wojna przyszła do Polski, ale nie do świadomości Konstantego. Na początku poznajemy go jako samotnego pijaka, narkomana, lekkoducha i  cynika, który przekonany jest o tym, iż wszyscy wokół są idiotami, a tylko jego droga życia jest słuszna. Jaka droga? Od salonu bezpiecznej kamienicy, w której bawi się z synem i głaszcze po włosach żonę do obskurnego mieszkania, gdzie kopuluje z kochanką, jest damskim bokserem i jedyne, czego mu potrzeba, to środków, aby sobie ulżyć i żyć bez świadomości.

Konstytuowanie własnego „ja” jest w „Morfinie” problemem nadrzędnym. Konstanty wielokrotnie powtarza sobie głośno swe imię i nazwisko, aby w dźwiękach tych bezskutecznie szukać siebie. Tymczasem definiuje go to, co robi. Kim jest? Tchórzem, który ucieka od walki za ojczyznę? Niespełnionym rysownikiem i artystą? A może Baldurem von Strachwitz, swoim ojcem, którego tożsamość na potrzeby działań konspiracyjnych przyjmuje? Może Konstanty to enigmatyczny numer, Pięćdziesiąt Siedem? Albo nie wie, kim jest, bo nie ma pojęcia, kim był wcześniej? Te dylematy stanowią trzon konstrukcyjny powieści, jednak dużo ciekawsze są skomplikowane relacje z kobietami i fakt, iż każda z nich na swój własny sposób urabia Konstantego do tego, by być człowiekiem o jakichkolwiek właściwościach.

Matka rzekła synowi: „Polskość twoja potrzebuje gnoju, szamba jako nawozu, nie jałowej kobiecości dziewic”. Ma szukać kobiet wyuzdanych, kobiet toczących się po równi pochyłej, nieprzewidywalnych, fatalnych. Tylko dzięki nim będzie prawdziwym mężczyzną. Tylko one uczynią go tym, kim matka chciałaby go widzieć. Tymczasem na drodze Willemana pojawiają się kobiety, dla których przede wszystkim traci głowę, niczego nie zyskując. Ich portrety są barwne i przekonujące. Kobiety u Twardocha mają tożsamość, jego mężczyźnie tego brak. Każda wpływa na niego tak, że każdej jest niewolnikiem, choć przeklina prawie wszystkie te relacje i deprecjonuje płeć piękną, mówiąc: „(…) Sądzę, że wszystkie kobiety są takie same, katoliczki, sufrażystki, kurwy, zakonnice, głupie chłopki, harfistki, Hotentotki i Szwedki różnią się tylko przygodnie, a nie w swej istocie (…)”.

Żona Helena. Taka matka – jak Polska. Ucieleśnienie narodowego bólu i cnoty. Wpatrzona w swego apodyktycznego ojca, gotowa wybaczyć Konstantemu prawie wszystko, ale ostatecznie porzucająca go. Tego, który nigdy tak naprawdę z nią nie był. Tak jak z Salą, swoją prywatną dziwką, kurtyzaną. Salome można używać, kiedy się chce i razem odpłynąć w niebyt fundowany buteleczką morfiny. To kobieta świadoma swego upadku i kochająca Konstantego tak, jak tylko kochać może okaleczona emigrantka, której los odebrał dziecko i nadzieję. Wszystko ma za to charyzmatyczna Dzidzia Rochacewicz – odważna i cyniczna arystokratka, której wpływ na Konstantego będzie o tyle duży, że nie będzie mógł on nad Dzidzią zapanować, gdyż okaże się osobowością silniejszą, naprawdę ukształtowaną. Willeman nie ma także władzy nad Igą, dawną kochanką, aktualną żoną swego przyjaciela – lekarza, który załatwia mu morfinę dla świętego spokoju. Iga to postać drugiego planu, ale w gruncie rzeczy kobieta w tej powieści bardzo ważna. Dlaczego? Odpowiedź przyniesie lektura blisko sześciuset stron opowieści o dramacie nazywania siebie i świata wciąż na nowo.

Konstanty teoretycznie ma bardzo męskie rysy. Uzbrojony w kastet i scyzoryk może wyłupać oko, zabić, może bez problemu wdać się w bójkę i ośmieszyć, stłamsić, okraść kogoś z jego człowieczeństwa. Tymczasem to wciąż mężczyzna niepełny, niespełniony i pełen gwałtownych uczuć, których fala wzbiera długo i zalewa wszystko, doprowadzając do tego, iż bohater „Morfiny” z każdą kolejną stroną książki wie o sobie i świecie coraz mniej. Czego dowiemy się my, czytelnicy? Szczepan Twardoch napisał świetną powieść, w której dynamika wydarzeń doskonale łączy się ze statyką uczuć, właściwie ich brakiem; z pustką trudną do opisania. To także trudna lektura w tym sensie, że nie pozwala o sobie szybko zapomnieć. Książka o budowaniu tożsamości i tym, jak wiele klęsk ten proces może za sobą nieść. Mocna, wyrazista i przejmująca historia człowieka, któremu nie dane było poznać samego siebie. Myślę, że jedna z najważniejszych polskich książek mijającego roku.

Wydawnictwo Literackie, 2012

2 komentarze:

czas-odnaleziony pisze...

Obowiazkowo przeczytam. Wlasnie ostatnio probowalam nadrobic braki w znajomosci wspolczesnej literatury polskiej... ale co po cos siegnelam, to okazywalo sie straszne juz po przerzuceniu kilku stron.

A czyja tworczosc polecalbys szczegolnie?

Halina pisze...

Ciekawa pozycja, chyba się skuszę :)