2020-06-11

„Ołowiane dzieci. Zapomniana epidemia” Michał Jędryka


Wydawca: Wydawnictwo „Krytyki Politycznej”

Data wydania: 20 maja 2020

Liczba stron: 256

Oprawa: miękka ze skrzydełkami

Cena det.: 39,90 zł

Tytuł recenzji: Fakty i fantazje

Książka Michała Jędryki jest sporym zaskoczeniem. Jest to coś oryginalnego i na pewno specyficzny eksperyment literacki. Ani to non-fiction – choć bazuje na faktach i chce opowiedzieć mroczną historię, która się wydarzyła, właściwie nadal mając swój ciąg dalszy, co przeraża może bardziej niż przedstawione zdarzenia sprzed blisko czterdziestu lat – ani to jest powieść – choć trochę chce być powieścią, jedną z tych sentymentalnych narracji o przynależności do miejsca, grupy i o tym, jak to w PRL-u wiele rzeczy smakowało inaczej, a te tworzące dzisiaj szarą codzienność mieniły się w wyobraźni wieloma barwami, bo były nowe i z innego świata. Problem polega na tym, że jako reportaż ta opowieść się nie broni – tam, gdzie wydaje nam się, że materiał faktograficzny jest szeroki, okazuje się pod koniec, że mieliśmy do czynienia z półprawdami albo zmyśleniami. Jako reportaż jedynie nakreśla ramy sprawy, którą ktoś powinien się fachowo zająć. Naprawdę po reportersku. Ta teza przebija się zresztą w zakończeniu, w którym autor niejako apeluje, by solidny dziennikarz przybliżył sprawę tuszowania przypadków ołowicy wśród śląskich dzieci w latach siedemdziesiątych ubiegłego stulecia.

Drugi problem to uwierzenie tej narracji jako powieści. Bardzo w gruncie rzeczy wtórnej, obrazującej codzienność zwątpień, radości i niepewności nastolatka, który nie za bardzo rozumie, co się złego dzieje, ale to zło dotyka go fizycznie i w zasadzie pozostaje z nim. Czym ta książka może się wyróżniać? Empatycznym spojrzeniem na pewne środowisko. Miejsce, w którym ludzie wpadli w marazm z powodu bardzo określonych uwarunkowań. Jędryka chce zobrazować, że Ślązacy nie byli ani lekkomyślni, ani też nierozważni. Pokazuje, jakim dramatem staje się przeżywanie tego, co dotychczas karmiło i zapewniało stabilizację, jako czegoś, co zmienia się w śmiertelnego wroga.

Huta Metali Nieżelaznych w Szopienicach. Różnie zwana, między innymi „blajówą”. Miejsce pracy od pokoleń. Miejsce zapewniające stały zarobek i możliwość określenia swojej tożsamości, bo do huty się w pewien sposób przynależy. Miejsce akcji – te gorsze rejony Katowic. Tam, gdzie beznadzieja i szarzyzna przestają już przeszkadzać, bo są po prostu elementem codziennego życia. Także dla dzieciaków gromadzących się pod trzepakiem. Poszukujących w płci przeciwnej empatii i czułości, których często nie dają im rodzice. Trudne środowisko, trudne relacje. Zawsze jakaś hierarchia. I dym, który staje się częścią oddechów miejscowych. Smród, którego autor książki boi się nawet po czterdziestu latach, zamykając na noc okna wszędzie, gdzie przebywa. W tej mało atrakcyjnej literacko i reportażowo rzeczywistości wyróżnia się zdeterminowana lekarka, Jolanta Wadowska-Król. To ona być może ocaliła od śmierci w tym ponurym śląskim status quo wiele ludzkich istnień. To ona stała się symbolem zderzenia medycyny z polityką. Ale także z ludzką mentalnością, w której opisane w „Ołowianych dzieciach” zdarzenia pozostawiły mocne ślady.

Michał Jędryka prowadzi dwie narracje. Jedna ma charakter wspomnieniowy i należy do niego samego w czasie, w którym zamiast iść do oczekiwanej szóstej klasy szkoły podstawowej musiał zmierzyć się z zaskakującym połączeniem zespołów klasowych, a za nim szła tajemnica, której nastolatkowie starali się przyjrzeć ze wszystkimi swoimi ograniczeniami odbioru rzeczywistości. Druga narracja to opis poczynań wspomnianej już lekarki. Kobiety gotowej poświęcić bardzo wiele, by ratować kolejne dzieci przed rozprzestrzenianiem się choroby, o której nikt nie chciał słyszeć. Bo huta była żywicielką rodzin, a uświadomienie organom władzy, że wokół niej narasta zagrożenie dla życia dzieci, było w tamtym czasie misją przegraną. Najmocniej uderza u Jędryki ta niepewność rozłożona na obie te historie, ale i wyrastająca spoza nich. Niepewność tego, czym tak naprawdę była ołowica z lat siedemdziesiątych ubiegłego stulecia, z kim została mimo przemian ustrojowych, komu wyznaczyła wcześniejszy koniec życia, ale odroczyła ostateczną egzekucję.

Bo w gruncie rzeczy najciekawsze jest to, czego autor nie opisuje wprost, a także to, co jedynie dyskretnie sugeruje. W 1974 roku odkryto, że ogromna grupa dzieci zachorowała, i aby ją przed chorobą chronić, izolowano od źródła toksyczności. Tyle że choroba zdiagnozowana masowo w tamtym czasie zamieniła się w mroczny cień śmierci, który potem szedł za kolejnymi osobami – w ich dorosłe życie, którego scenariusz mogła rewidować utrata tego życia. Dlatego bardzo przejmujący jest początek tej opowieści, kilka pierwszych scen, zwłaszcza ta cmentarna. Potem „Ołowiane dzieci” jedynie dotykają prawdziwego problemu. Huty już nie ma, wielu ludzi związanych z nią również. Chore wówczas dzieci to dzisiaj ludzie, którzy przekroczyli granicę wieku średniego. O ile było im to dane. Bo umierały nie tylko nastolatki, śmierć pozostała z częścią zatrutych na zawsze, skracając życie, odbierając możliwości. Jędryka pisze o strukturalnym tuszowaniu faktu, że choroba zawodowa stała się wrogiem atakującym bezbronnych i niewinnych. Ale chciałby też zasygnalizować, że pewne działania ludzkie są uniwersalne. Bo gdy w grę wchodzi hurraoptymistyczna wizja zysku, człowiek jest gotów do poświęceń. Bardzo wielu poświęceń.

Naprawdę nie mam pojęcia, jak ocenić tę książkę. Tym bardziej że w miejscach, które uważałem za bardzo istotne, pojawiały się zmyślenia, z których autor tłumaczy się pod koniec. Mnie bardziej zastanawiają momenty, gdzie zmyślenie niezamierzenie chyba ściera się z odtwarzaniem faktów. Bo skąd Jędryka mógł wiedzieć, jak wyglądają gabinety zabrzańskiej profesorki czy śląskiego wojewody, które w 1974 roku odwiedza zdeterminowana Jolanta Wadowska-Król? I po co igrać wciąż na nowo z tym, co faktyczne, i z tym, co podpowiedziała wyobraźnia? Nie chodzi mi o to, że ta książka sprawia problem gatunkowy, bardziej o autorskie intencje. Mam nadzieję, że wzbudzi zainteresowanie kogoś, kto zechce solidnie opisać sprawę masowych zatruć ołowiem na Śląsku i ich konsekwencji dla dalszego życia tych, którzy to przetrwali.

Czytając Jędrykę, poczułem się trochę zmanipulowany, ale czułem przede wszystkim niedosyt. Bo cała historia powoduje, że włosy jeżą się na głowie – to był naprawdę mroczny fragment czasu, o którym kazano szybko zapominać. Problem „Ołowianych dzieci” to kwestia tego, jak i co opowiedzieć. Czy o prywatnych wspomnieniach, czy o dramacie społecznym, socjologicznym i o tym, w jaki sposób humanitarna troska o człowieka zderzała się z bezdusznym aparatem władzy. Michał Jędryka na pewno prowokuje do wielu pytań. Odnoszę jednak wrażenie, że ta opowieść nie umie sama siebie zdefiniować, a tym samym nie daje satysfakcji czytelniczej. Pozostaje w pamięci jako dziwna hybryda, która chce zasygnalizować, że konsekwencją zaniechań, krótkowzroczności albo uległości może być zniszczone życie. Tak jak trochę chyba został w tej książce zniszczony sam pomysł na nią.

1 komentarz:

Marteczka na zakręcie pisze...

Czytam już drugi Pana wpis i robię to z przyjemnością. :) Chce się czytać! Te zmyślone opisy w książce być może miały zapełnić luki pomiędzy prawdą, którą chciał przekazać i być może nie są one aż tak ważne dla całości powieści. Nie lubię tego typu literatury, ciężko mi się ją czyta, natomiast wpis pochłonęłam w ekspresowym tempie :)

Pozdrawiam serdecznie.