Trochę
tych książek czytam, łatwo się w nich zagubić. A jednak od dłuższego czasu
powtarzam, że gdyby dano mi z dziesięć różnych arkuszy tekstu, od razu
rozpoznałbym twoją frazę. Jak to robisz?
Charakterystyczny styl ma
swoje wady. W pewnym stopniu blokuje niektórych czytelników na starcie. I nie
mówimy o treści czy konstrukcji książki, tylko o materiale. Zatem jeśli ktoś mi
nie uwierzy na początku – nie polubi mojej książki. Może ten styl to – jak to
się mówi – gra pożądania i wyparcia? Mam na myśli utrzymywanie obiektu i
jednocześnie wypieranie się go. Takie „drugie spojrzenie”, które daje
stylizacja lekko kampowa czy ironiczna, wywodzi się z wiersza. Tekst przygląda
się sam sobie. Taka dwuznaczność może być kłopotliwa: nie wiadomo, czy czytamy
solenny tekst, czy może uśmiech autora jest podwójny.
A pisarz powinien się uśmiechać podczas
pisania czy być śmiertelnie poważny?
To zależy, co pisze. Lubię wpuszczać psa do sklepu, metaforycznie rzecz
ujmując. Chociaż trzeba uważać na tak zwany samośmiech, czyli uciechę, której
nie podziela nikt oprócz autora. Pamiętam przegląd filmowy, na którym pokazano
pięć ekranizacji Nałkowskiej – jedna po drugiej szły w studyjnym kinie. Był to
cudowny koncept, ale okazał się czytelny dla niewielu. To się zdarza także na
premierach teatralnych, na których wśród publiczności, na samej górze siedzi,
zaśmiewając się do łez, autor tekstu.
Wspominałaś na Facebooku, że „Moja córka komunistka” zaabsorbowała cię tak mocno, że na długo zniknęłaś
innym sprzed oczu i z komputerów. To rzeczywiście były krew, pot i łzy? Jak
powstawała ta książka?
Obsesyjność związana z
książką – czyli to, że przez jakiś czas skupiasz wszystkie myśli niemal
wyłącznie na niej – zdarza się za każdym razem. Ale teraz starałam się jakoś
chronić ten półświatek. Nie szaleć. Nie miałam więc na zewnątrz żadnych
mechanizmów rozładowywania napięcia, które pisanie buduje. Za to mogłam
skoncentrować się tylko na nim. Tak więc puste przebiegi, podczas których siedzisz
rano przed komputerem, próbując wyrzucić z głowy obrazy z poprzedniego
wieczoru, w ogóle nie miały miejsca.
Pięknie piszesz o
nieobecnych. Mam na myśli matkę głównej bohaterki, która zmusiła córkę do
konfrontacji z utratą, ale czym ona była – ceną samostanowienia i szczęścia
tej, o której przecież nie opowiadasz?
Tak, matka musiała opuścić
dom, żeby się wyemancypować, złapać jeszcze trochę szczęścia na odchodnym. W
tamtym czasie w rodzinach używało się jeszcze czasownika „poświęcać się”.
Realizowanie własnego scenariusza wymagało ze strony kobiety odwagi. Było
nieakceptowane społecznie. Wiele lat temu miałam świetną terapeutkę, buddystkę,
panią Basię. Pani Basia była przeciwna tego typu „poświęceniom”, toksycznym,
obciążającym całą rodzinę. Jeśli matka umiera i dziecko dostaje w spadku stare
volvo – zabiera stare volvo i jedzie w świat. Czym prędzej, tym lepiej.
Wymuszone z zewnątrz rytuały żałobne to opresja. Mama bohaterki zobaczyła na
końcu ulicy swoje stare volvo i ruszyła w świat. Bardzo się z tego razem z nią
cieszyłam.
W
tej figurze matki poświęcającej się nie kryje się pewien aspekt opresyjności
względem kobiet, które wytwarzają kultura i społeczeństwo?
To nasz ulubiony narodowy
mit: matka Polka, matka gastronomiczna, matka heroiczna. Zawsze niosąca jakiś
ciężar, powinność. I tej powinności bardzo się pilnuje, dyscyplinując matkę do
roli. Mimo że idzie za tym utrata podmiotowości, prywatnego czasu. Jest w tym
mnóstwo szantażu emocjonalnego.
Nie chcę rozmawiać o tym, na
ile autobiograficzna jest „Moja córka komunistka”, niech czytelnicy pozostaną w
niedopowiedzeniu. Ale jedna z opisanych historii nie daje mi spokoju.
Siedmioletnia Ania odnajduje w lesie słodkości od Liczyrzepy, sprzyjającego jej
ducha gór. A przecież to pełna czułości i troski ingerencja rodziców. Nie
mogłaś chyba tego zmyślić, musiałaś przeżyć?
Ta scena ma swoje źródło w
przeszłości. Ale to tylko jej rodowód. W ducha gór wierzyłam święcie. Składałam
mu dary w różnych zapyziałych dziuplach. Kupowane w kioskach z pamiątkami bombki
z kolorowej cynfolii również miały magiczne pochodzenie. Byłam bardzo
uduchowionym dzieckiem, co było dość zabawne dla wszystkich. Podczas spacerów z
tatą ateistą potrafiłam zatrzymać się i paść na kolana przy szosie przed
drewnianym krzyżem. Co mi nie przeszkadzało odprawiać różnych pogańskich
rytuałów na Ślęży. Wszystkie bożki i duchy funkcjonowały ze sobą w pełnej
symbiozie.
A dzisiaj jakieś ci towarzyszą?
Mam nadzieję, że nadal wszystkie.
Lubisz
przymiotniki? Początek tej powieści w nich tonie.
Początek musiał być inny niż
reszta książki. Zależało mi na tym, żeby sposób opowiadania i postrzeganie
świata zmieniały się razem z bohaterką. Ona przecież dorasta, co kilka lat
widzi świat zupełnie inaczej. Ma inne skojarzenia, lęki, inny język.
Konstrukcja
głównej bohaterki w „Mojej córce komunistce” wyraźnie pokazuje, że to, jaki
jest człowiek, wydobywa się z tego, co weźmie od innych. A przecież trochę
swoich cech mamy też w genach. Nie są zbyt pewni siebie ci, co twierdzą, że
sami ukształtowali swój charakter i swą tożsamość?
To złożona sprawa. Chyba nie
będę umiała krótko odpowiedzieć na twoje pytanie. Każdy, kto wychowywał kiedyś
dziecko, wie, że to eksperyment. Do tego stopnia indywidualny, że te same
porady, skile, zachowania, które sprawdzają się przy jednym dziecku, przy
drugim okazują się zupełnie bezwartościowe. I tu niestety, Jarku, bardzo chce
się cytować. Bo niemal każdy filozof czy poeta miałby na tę sprawę inny pogląd.
Ale wiadomo: są ludzie bardzo szczelni, o silnej strukturze, samostanowiący i
pewni siebie. Sama jestem osobą dość rozregulowaną i podatną na wpływy. Chociaż
próbuję się przed tym bronić. Tego typu nieszczelność sprawia, że wpada mnóstwo
fajnych rzeczy, ale też sporo śmieci i lewego towaru.
Która
bohaterka jest dla ciebie najważniejsza – Ewa z „Zaćmienia”, Ada z „41 utonięć”
czy Anna z „Mojej córki komunistki”?
Przy Ewie odpoczywam – to
wariatka i z racji swojego zawodu ma zawsze do opowiedzenia mnóstwo pokręconych
historii. Ady się trochę boję – to id, coś wypartego, co powróciło. Jej
najmniej zależy na niej samej, na własnym bezpieczeństwie i życiu. Annę lubię
za pogodną akceptację. Jej zen jest w porządku. Gdyby Anna rządziła światem –
byłoby tu miejsce dla wszystkich freaków.
A nie masz ochoty napisać książki z
bohaterką, z którą na co dzień chciałabyś walczyć?
W „Komunistce” są bohaterowie, z którymi chciałabym walczyć. Chociaż nie
w taki sposób, że byliby jakimiś moimi antagonistami. Ciekawsze jest
pokazywanie ambiwalencji, relacyjności naszych cech i zachowań.
Bohaterowie „41 utonięć” z różnych powodów odnajdują wolność w przestrzeni teatru. Jak
człowiek powinien szukać swojej prywatnej życiowej wolności?
Wolność to dalej luksus,
niestety. To przykre, ale jest dostępna głównie dla tych, którzy mieli więcej
szczęścia – talentu, zdrowia, pieniędzy. Człowiek musi się we wczesnej młodości
ostro napracować, żeby później nikt nie mówił mu, co ma robić. Żeby mieć
komfort wyjścia z jakiejkolwiek pracy w dowolnym momencie. Pokazania faka,
kiedy ktoś go obraża. Bywa, że ci najbardziej zbuntowani i „wolni”, ci, którzy
powtarzają idealistyczne hasła, to dzieci, które nie muszą serio bać się o
swoją przyszłość. Idealizm jest potrzebny, bo to odpowiedni horyzont. Gorzej,
kiedy ci „idealiści” wypowiadają się z pogardą o tych, którzy nie okazali się w
ich ocenie wystarczająco odważni. Nie protestowali dość głośno, nie rzucili
umowy o pracę na stół. Zaskakujące, jak ci „wrażliwi” szybko okazują się
niewrażliwi i głupi.
„Zaćmienie”
zacierało granice między absurdem, komizmem, ironią a śmiertelną powagą.
Konsekwentnie kroczysz tą drogą w kolejnych książkach czy się mylę? Chcesz coś
udowodnić sobie i prozie jako takiej?
Utrzymywanie takiej
podwójności wydaje mi się ciekawe. Orientuje na język, sprawia pewien kłopot,
ale daje też wolną rękę czytelnikowi, który ma większy margines na decyzję, czy
przygoda z książką to tylko umowa społeczna, czy też zaczynamy poważnie się
komunikować. Najśmieszniejsze są próby przywoływania do porządku takiego
tekstu: „tak się mówi” lub „tak się nie mówi”. To jest przegięte, a to zbyt
grubą linią narysowane. Jakby powieść realistyczna naprawdę była odbiciem
rzeczywistości. Przecież to iluzja. Jeśli będziemy tak myśleć, nadal
najbardziej awangardowym pisarzem pozostanie w Polsce Gombrowicz.
„Powieściowość” książki jako jej zaleta czy wada to dziewiętnastowieczna
kategoria oceny.
To która powieść realistyczna według ciebie
najlepiej ukazuje, że niekoniecznie ma odbijać rzeczywistość?
Każda. To tylko forma,
konwencja. I nasze czytelnicze przyzwyczajenie. Tęsknota za harmonią,
odpowiednimi proporcjami. Jako ludzie jesteśmy istotami irracjonalnymi i
nielogicznymi. Tak więc nawet wiarygodność psychologiczna bohaterów powieści
realistycznych – przyczynowość zachowań – jest sztuczna. Zastanawiające, że to
właśnie powieść realistyczna uchodzi za tę dojrzałą, podczas kiedy na przykład
gotycka za infantylną i regresywną. A przecież odejście od kanonu jest
ciekawsze niż kanon. Dysharmonia ciekawsza niż harmonia. Zaburzenie, eksces
zakłada najczęściej progresję. Awangardy narodziły się właśnie ze znużenia
harmonią i konwencją. Jak manieryzm. Owszem, jest coś niezdrowego w tego typu
kaprysach, które moglibyśmy nazwać wyrafinowanymi błędami. Ale poczucie
wolności, nonszalancja – są tego warte.
Nie
uważasz, że krytykujący twoje książki biorą je za bardzo serio? Przecież
stwarzasz ten wyraźny dystans do wszystkiego bardzo czytelnie.
Nic nie mogę zrobić w tej
sprawie. Jednak wiem, że to pisanie nie dla wszystkich. Że można się czuć obco
w tym świecie albo po prostu nie polubić tonu. Cieszę się bardzo na każdego
czytelnika, który lubi ten miękki kamp, kupuje ten dystans i w efekcie dobrze
się czuje w towarzystwie moich książek.
Jak
myślisz, komu jest trudniej – poetce/poecie mierzącym się z prozą czy
prozaiczce/prozaikowi, którzy zabierają się za pisanie wierszy?
W ogóle zawsze jest trudno.
Poecie – rezygnować i redukować. Dawać spokój sobie, zdaniom i czytelnikowi.
Przestać podkręcać zdania do granic wytrzymałości. I uwierzyć w przygodę. Kiedy
czytam książki, najmniej interesuje mnie treść, przygoda. Po prostu literatura
jest gdzie indziej. Ktoś gdzieś napisał, że współcześni poeci to tacy
architekci, którzy tak długo udoskonalali swój projekt, aż przestał się podobać
inwestorom. Napięcia w wierszu buduje się po prostu gdzie indziej niż w prozie.
Ale myślę, że zawodowy pisarz, prozaik, musi mieć ogromną trudność z napisaniem
dobrego wiersza. Nabokov dał radę, konstruując bardzo nowoczesny poemat zaczynający
książkę „Blady ogień”. Ale nie ma za wiele takich przykładów.
Ale to była chyba jego jednorazowa próba? Bo
z tego, co mówisz, wynika trochę, że droga od prozy ku poezji jest trudniejsza
niż ruszanie z przestrzeni poetyckiej do prozy.
Ale może się mylę? Może wynika to z tego, że transfer odbywa się prawie
zawsze w kierunku od wierszy do prozy – prawie nigdy w przeciwnym? Chciałabym
zobaczyć minę pisarza, który pracuje trzy lata nad tomem wierszy, a potem
dowiaduje się, że dystrybucja istnieje niemal wyłącznie w Internecie (wyjątkiem
są takie księgarnie jak Tajne Komplety czy Lokator) i że w najlepszym razie
może liczyć na sprzedaż całego nakładu, czyli… trzystu egzemplarzy.
Jakie
jest najintymniejsze słowo, z jakim spotkałaś się w poezji?
Myślę, że ładne słowo to…
ścierwo? Jest w pewnym sensie intymne.
Kiedy
przed laty blurbowałaś mój „Rok w rozmowie”, napisałaś między innymi, że
pisarze to specyficzne plemię kochające się w książkach. Zostało ci coś dzisiaj
z tej myśli? Mogłabyś ją rozwinąć?
Dalej tak myślę, tylko teraz
może silniej dostrzegam obsesyjność towarzyszącą tej miłości. To jest życie w
kryzysie: nowe książki wciąż wypierają stare, stare się nigdy nie starzeją.
Kończąc nowe, chcemy przypomnieć sobie stare i zrobić notatkę z nowych. A tak
naprawdę samego Prousta można by czytać co dwa lata, znajdując ciągle nowe
rzeczy, ucząc się czegoś. Co robić? Czytać tylko eseje i podręczniki
akademickie czy skupić się na poezji? Poczytać książki młodych Greków czy
umarłych Hiszpanów? Szkice o przekładach, filozofię czy dramaty? A może lepiej
od razu sięgnąć po „Sztuki świata”? A teksty z katalogów sztuki, artykuły na
portalach, najnowsze wiersze, które ktoś ogłasza na jakimś konkursie?
Chroniczne zmęczenie, Jarku, podkrążone oczy i brak magnezu.
Znam to. I zagubienie. Bo mnogość tych
nowości. Jak według ciebie ktoś ma sobie wybierać dobre książki i dobry z nimi
czas?
Dobry bibliotekarz musi mieć w sobie coś z psychoterapeuty albo cwanej
wróżki. Kiedy ktoś przychodzi do mnie pożyczyć książkę dla siebie albo np.
swojego syna – długo gadamy. Pytam, co lubi, jak chce się poczuć, jakie książki
do tej pory czytał i co przypadło mu do gustu. Sama najczęściej wybieram
książki, które stawiają lekki opór: manieryczne, konceptualne albo w jakiś inny
sposób dziwne. Ale lubię wybrać coś na chybił trafił u bukinisty albo w
antykwariacie i przeżyć przygodę. Cieszę się też zawsze z książkowych prezentów
i zawsze czytam takie książki. Także te, które ktoś mi pożycza. Uważam, że ma w
tym jakiś swój cel i może chce mi coś powiedzieć.
Za
co można pokochać Wrocław?
Za silne tradycje
awangardowe. To miasto grupy Luxus, Centrum Sztuki WRO i galerii Entropia.
Miasto performerów, gdzie można trafić do Centrum Trawienia Wizji albo latem
wpaść o północy na nieobliczalne Midnight Show. Na Łokietka 5 można zjeść
eksperymentalną kolację przygotowaną przez Food
Think Tank. A podczas Off PPA – zobaczyć mnóstwo podziemnych spektakli.
Jarosławowi
Mikołajewskiemu zwierzyłaś się przed laty: "Kiedy żyje się bardziej we
własnej głowie, czasem trudno jest zapanować nad rzeczywistością potoczną, nad
świeckim życiem". Nadal się z nim borykasz czy wyprowadziłaś się już
trochę z własnej głowy?
Idzie to falami. Jest w
jednej z powieści Lawrence’a Durrela taka scena, kiedy pisarz wciąż tylko
pisze, rozmyśla i patrzy na morze. Raz w tygodniu, w czwartek, słyszy
przytłumione dudnienie silników. Wie, że parowiec przywozi listy, i chociaż ich
nie dostanie – nie umie patrzeć na odpływający statek bez żalu. A potem wraca
do swoich papierów. Ja też zawsze czekam na taki statek. Czasem to jest teatr.
Teatr jest integrujący, wspólnotowy. To ludzie, ich pomysły, talent,
wrażliwość. A jeśli spektakl odbywa się w innym mieście – są wspólne śniadania
w Domu Aktora, praca nad tekstem w ostatnim otwartym lokalu, długie podróże
pociągiem. Nagle ma się z tymi ludźmi wspólne życie. Poza tym są zwykłe,
państwowe sprawy. Tak zwane gospodarskie dni się wpychają tylnymi drzwiami.
Wymień
trzy rzeczy, które ostatnio sprawiły ci przyjemność.
Wklepałam w smartfona zły
numer telefonu i pisałam do kogoś obcego esemesy. Niechcący. Ostatnie dotyczyły
czapki bogdychanów i doktora Pai-Chi-Wo, bo przygotowując się do napisania
sztuki, czytałam „Akademię Pana Kleksa” I ktoś tydzień temu mi odpisał:
„Piszesz do mnie od czerwca i nihuja nie wiem o co chodzi”. Byłam wtedy w
pociągu i do końca podróży musiałam wychodzić z przedziału, nie mogłam przestać
się śmiać.
Naprawdę? Zdarzyło mi się to samo, tyle że ta
osoba od razu odpisała. I potem odegrała ważną rolę w moim życiu. Nie uważasz,
że to, co się z nami dzieje na co dzień, to szalona przypadkowość
przypadkowości?
Widzisz, w powieści to brzmiałoby niewiarygodnie. Myślę, że w życiu jest
sporo przypadkowości, ale też sporo rzeczy wybieramy, chociaż często
nieświadomie. I wciąż „trafiamy” na takich mężczyzn, owakie kobiety. Odgrywamy
rytualnie swoje traumy, bo realizując znajome scenariusze, czujemy się wreszcie
bezpiecznie.
Dziękuję za rozmowę.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz