Autor znajduje się w żywiole autokreacji. Czuje się panem swej opowieści i ma wrażenie, że może sterować czytelnikiem. Sam tytuł wskazuje już na to, że będziemy mieli do czynienia z opowieścią o poszukiwaniu i gruntowaniu własnej tożsamości, ale ta książka jest przede wszystkim jednym wielkim fantazmatem, w którym zarówno podmiotem jak i przedmiotem opisu jest sam Maślanka. „Opowiadałem historie wymyślone na poczekaniu, bo w wymyślaniu ad hoc jestem mistrzem świata. Czasem wchodziłem niby w autoironię i żartowałem z historii wymyślonych przez siebie. Rzeczywistość nie istniała, ponieważ była rozmyta między tym, co realne i tym, co wyobrażone”. Odnieść można wrażenie, że autor prowadzi swoistą grę przede wszystkim z samym sobą, że w sposób prosty, a jednocześnie symboliczny usiłuje za wszelką cenę wyjaśnić, co spowodowało, że teraz jest jaki jest. W tej powieści wkraczamy niby przypadkowo w pewien etap życia bohatera, a potem równie szybko opuszczamy go, pozornie pokrzepieni silącym się na łzawy happy end zakończeniem.
Maślanka prezentuje nam młodego człowieka, który wydaje się być samotnikiem z wyboru, bo takie podejście jest najbezpieczniejsze w świecie, w którym bardzo trudno jest się zbliżyć do drugiego człowieka. Myślę, że duże wrażenie wywierają na nim znamienne słowa matki, dla której rzeczywistość po śmierci męża i syna zamienia się w literową rozsypankę, jakiej nie jest w stanie uporządkować. „Życie to kłamstwo i nie wiadomo, gdzie jesteśmy. Może w jakiejś książce, ale ja nie wiem w której. Zgubiłam ją. Ale wiem, że gdzieś tam jest o mnie dużo liter, bo ja cała jestem z liter”. Zakończenie powieści udowadnia, iż kobieta jednak znajduje swoje miejsce pośród liter, ale jej słowa są istotne dla zrozumienia motywów działania jedynego syna, który postanowił skończyć studia, nie wiązać się węzłem małżeńskim, nie tracić swojego czasu dla dzieci i rodziny oraz uciec gdzieś daleko, gdzie nie będzie musiał mierzyć się z demonami przeszłości.
Teraz posłużę się proroctwami Łukasza Orbitowskiego, który w swej recenzji „Na imię mam Jestem” przewidział to, co będzie razić krytyków powieści. Naiwność. Niekoniecznie. Ta opowieść wydaje się tylko pozornie naiwnym złudzeniem i prostą opowieścią o prostych pragnieniach i uczuciach. Zatem nie naiwność, a raczej jej brak. Bo przydałaby się tutaj, by uwiarygodnić tę opowieść. Ckliwa sentymentalność. Tej jest aż nadto, ale tak bardzo mi nie przeszkadza. W końcu ckliwa opowieść bardziej chwyta za serce, ergo zwiększa liczbę potencjalnych czytelników – Maślanka na pewno przemyślał ten mechanizm. Erotyzm zbytni lub niewystarczający. To ja może inaczej napiszę – erotyzm zbyt prosty i zbyt oczywisty w swej wymowie. Czasami także śmieszny. Dzikie rozdziewiczanie tajemniczej Natalii w pociągu przyniesie bohaterowi miłość i spełnienie. Proszę mi wybaczyć, ale mogę się z tego tylko śmiać. Zawieszenie między powieścią fabularną a nowoczesną. Ta narracyjna szarpanina bynajmniej nie jest dla mnie oznaką awangardowości prozy Maślanki i myślę, że autor po prostu nie mógł się zdecydować na to, jaką technikę eksplorowania własnej przeszłości zastosować. I zostaje jeszcze pretensjonalność. Niestety, jest to opowieść pretensjonalna, ale tak jakoś wdzięcznie opowiedziana, więc w sumie nie razi to aż tak bardzo.
Cóż, pozostaje tylko oczekiwanie na nową książkę „Jutro będzie lepiej” i sprawdzenie, jaką drogą dalej pójdzie pisarz. Może pozostawi już w spokoju mocno wykorzystane tematy i pokaże nam jakieś inne, bardziej interesujące oblicze? W każdym razie zamierzam się o tym przekonać, a „Na imię mam Jestem” odkładam na półkę, na której podzieli los powieści przeze mnie zapomnianych.