Ta książka może stanowić swoisty pomost, jaki połączy Turcję z Europą. Pokaźnych rozmiarów opowieść wyrasta z młodzieńczych doświadczeń Turka i przeżyć dorosłego Niemca tureckiego pochodzenia. Autor sprytnie kamufluje się i opisuje świat z perspektywy dorastającej dziewczynki, która zbyt wcześnie staje się kobietą i matką, a książka ta może stanowić odpowiedź na dręczące Zaimoglu pytanie o istotę stawania się innym człowiekiem, o znaczenie konfrontacji pełnego dzikości świata muzułmańskiego kręgu kulturowego, który nie może znaleźć drogi porozumienia z kapitalistyczną cywilizacją europejską, w jakiej pojęcie wolności jest tak samo wieloznacznie rozumiane, jak wieloznaczny jest sens drogi życiowej Leyli. Wędrująca z mrocznego świata zdominowanego przez brutalnego ojca do rzeczywistości, w której jako żona i matka weźmie w końcu pełną odpowiedzialność za swoje życie, Leyla przechodzi duchową przemianę, a wraz z nią odrzuca dogmaty, które uwięziły ją w smutnym świecie zbudowanym z tego, czego chcą inni, nie ona sama.
Wydawnictwo Czarne znów zabiera nas egzotyczną podróż. Tym razem mamy okazję przyjrzeć się wschodniej Turcji, obserwować życie mieszkańców prowincjonalnej osady, potem porównać je z gwarem i żywiołowością Istambułu, by następnie udać się do Niemiec, gdzie monachijski dworzec stanie się dla głównej bohaterki bramą raju. Tytułowa Leyla jest oczywiście postacią, wokół której koncentrują się zdarzenia tej wielowątkowej opowieści, ale odnosi się wrażenie, że Feridun Zaimoglu napisał książkę przede wszystkim o kulturowych i mentalnych kontrastach, między którymi rodzi się społeczna i jednostkowa świadomość. Świadomość tego, jak kierować swoim życiem, dotychczas kierowanym przez szereg kostycznych zasad Koranu i patriarchalnego modelu rodziny, będącej piekielnym tyglem miłości, nienawiści, buntu i pokory jednocześnie.
Leyla zmuszona jest dorastać w rodzinie, w jakiej wszyscy podporządkowani są nastrojom ojca – furiata, który swoje kompleksy i lęki próbuje ukryć pod wizerunkiem wzorowej muzułmańskiej rodziny. Kształtuje go z mozołem i konsekwencją metodą silnej ręki i bezwarunkowego przywiązania. W tej rodzinie Leyla ma być jedynie cieniem człowieka, który przemyka się przez kolejne dni i lata domowej gehenny. „Jestem najmłodszym dzieckiem. Wychowano mnie tak, żebym nic nie widziała i nic nie słyszała, odwracała głowę i nic nie wiedziała”. Celem Leyli jest bycie niewidzialną, ale z czasem wzrastający w niej bunt pozwoli dokonać czynów, które pozwolą jej na zerwanie z dotychczasowym schematem życia pod dyktando wyniszczającego ją psychicznie ojca.
Postać okrutnego Halida jest w opowieści Zaimoglu równie istotna, co szczegółowo portretowana w swych poczynaniach i ze swymi myślami Leyla. Mężczyzna traktuje całą swą rodzinę jak własność, którą może dowolnie rozporządzać. Czeczeński emigrant we wschodniej Turcji na gruzach wspomnień próbuje zbudować pomnik własnej siły i męskości, której egzemplifikacją ma być jego rodzina. We śnie Halida „Kaukaz, utracony na krótką wieczność, pustkowie po drugiej stronie bolszewickiej granicy, jawi mu się, wygnańcowi, jako odległy kraj pokryty ciałami zamordowanych”, zaś jawa staje się areną okrutnych poczynań mających na celu zatarcie granic między bólem tego, co minione a złością wywołaną tym, co jest.
Z piekła rodzinnego próbuje się wyrwać nie tylko Leyla, ale także czwórka jej rodzeństwa – Djengis, Tolga, Yasmin i Selda. Każde z nich podejmuje własne próby i każde paradoksalnie bardziej ulega Halidowi. Wydaje się, że świadomość Leyli rozwija się w powieści najbardziej postępowo, ale opisane zdarzenia będą stanowić dowód na to, jak trudno oderwać się od przyzwyczajeń i obyczajów, którym bohaterka podlegała przez całe życie. W Leyli dostrzegam inność, której ona sama do końca nie akceptuje i inność, której istoty doświadcza się w najbardziej bolesny sposób: przez konfrontację z tym, co było i co – wbrew przekonaniom matki Leyli – nie minęło…
Ujmująca wdziękiem dziewczynka z morelami przejdzie metamorfozę, której skutki opisać by mogła druga część tej opowieści. Mimo tego, że „Leyla” pochłania czytelnika przez blisko pięćset stron, stanowi jednocześnie historię otwarcia i nowego początku, który kształtują ostatnie strony. Zaimoglu doskonale opisał orientalny świat i to, w jaki sposób z całym bogactwem owego orientalizmu, świat ten staje się nam coraz bliższy. Leyla odbędzie podróż w głąb samej siebie. Mam wrażenie, że przedstawiona z epickim rozmachem rzeczywistość pełna jest zagadek i egzystencjalnych dylematów, jakie towarzyszyły autorowi podczas pisania. Ergo – jest to specyficzna powieść autobiograficzna, którą na pewno warto poznać.
Wydawnictwo Czarne, 2008
Bohater najnowszej powieści Tomasza Białkowskiego dzieli się z czytelnikami następującą refleksją: „Wiedziałem już, że nie tylko opasłe tomy, ale i małe książeczki mogą wzbudzać wielkie emocje”. Jeżeli ktokolwiek miałby co do tego wątpliwości, niech koniecznie sięgnie po „Zmarzlinę”, a przekona się o prawdziwości zacytowanych słów. Mroczna opowieść o dysfunkcyjnej rodzinie, o braku miłości, szacunku i zrozumienia, o ciągłej walce o swe własne dobro i wypalaniu się w tej walce, nie jest bynajmniej historią, która zmrozi. Przeciwnie, „Zmarzlina” kipi skrytym żarem i jest to książka, po przeczytaniu której na pewno zrobi się gorąco. Opowieść drastyczna, ale w swej drastyczności piękna. Bo jeśli w ogóle można mówić o pięknym opisywaniu nienawiści, to Białkowski właśnie tak ją opisuje.
Książkę rozpoczyna następujący obraz: młody człowiek pcha wózek inwalidzki, na którym siedzi sparaliżowana matka. Jest mroźny poranek, zmierzają w stronę olsztyńskiego dworca. Ma to być matczyna ostatnia życiowa droga, zaś w założeniu Piotra jego rodzicielka, która wyrządziła mu w życiu tak wiele krzywdy, właśnie u kresu tej drogi, na skutym mrozem dworcu, zakończy farsę, jaką było jej życie. Dlaczego własny syn chce, by jego matka zamarzła? Czy jego serce nie jest tak samo skamieniałe jak bruk, po którym toczy się wózek? Dlaczego ta kobieta staje się dla syna niepotrzebnym przedmiotem i dlaczego główny bohater tak bardzo nienawidzi tej, która go urodziła, tego który go spłodził, własnego brata i kobiety, która z nienawiści i zemsty nie pozwala mu kontynuować studiów?
Odpowiedzi na te pytania stopniowo udzielać będzie lektura. Poszczególne rozdziały, w których słowa-klucze będą jednocześnie końcem i początkiem kolejnych opowieści, zabiorą nas w poruszającą podróż w migotliwą przeszłość, w której rodzić będzie się nienawiść, jaka zacznie wyniszczać po kolei wszystkich opisanych przez Białkowskiego bohaterów, a przede wszystkim Piotra. Tyle tylko, że tak naprawdę „Zmarzlina” – mimo swej bezkompromisowości i brutalności – jest opowieścią o tym, jak walczy się z nienawiścią i jak silnie można się od niej uzależnić. Pokazuje także drogę swoistej ekspiacji Piotra. W bólu, poniżeniu, upokorzeniu i wstydzie odrodzi się człowieczeństwo i odtaje niejedno zamarznięte serce. W moim odczuciu Białkowski napisał antysagę rodzinną tylko po to, by pokazać, w jak bliskim sąsiedztwie znajdują się miłość i nienawiść, przywiązanie i obcość, lekceważenie i szacunek. Nie mnie w recenzji zdradzać, gdzie pośród tych antynomii znajdzie się autorski punkt widzenia. Uważam jednak za konieczne nakreślenie tła tej specyficznej historii o zadawaniu sobie bólu, by zachęcić do samodzielnych analiz opisanych przez autora zdarzeń.
Z retrospekcji, jakie poczyni Białkowski w „Zmarzlinie” wynika niezbicie, że życie Piotra było nieszczęśliwą drogą upadków i ustawicznego odtrącania przez najbliższych. Jego rodzice poznali się przypadkowo i tak samo przypadkowo spłodzili starszego brata Piotra, Adama. Matka pisała naukowe dysertacje o ślimakach; zafascynowana chemią, nieświadomie zaczęła w swoje życie rodzinne wprowadzać coraz więcej toksyn. Związek z Janem, ojcem Adama, zaowocował jedynie samymi nieszczęściami. Nie mogło być inaczej, skoro wspólne życie zaczęli sobie układać ludzie tak różni. Ona „piekielnie zdolna, zepchnięta w prowincjonalną dziurę”, on „cham spod lasu, który wykorzystał swój czas, nawet nie wiedząc, jak sam jest wykorzystywany”. Młoda, ambitna chemiczka podąża za prostym milicjantem do prowincjonalnego miasta, w którym rozegra się dramat nie tylko rodzinny. To, w jaki sposób rzeczywistość Polski komunistycznej postrzega na swym stanowisku Jan i punkty widzenia ludzi, którzy oceniają jego ubecką przeszłość, od której potem mężczyzna próbuje się odciąć, zdaje się być kontynuacją specyficznej rozprawy z polskością, która ma miejsce w wydanej na początku roku powieści Białkowskiego „Mistrzostwo Świata”. Piętnowanie komunizmu i podkreślanie tego, jak bardzo destrukcyjnie wpływa on na więzi rodzinne to echo także wcześniejszych „Pogrzebów”. Snując zupełnie inną opowieść, autor powraca jednocześnie do nakreślanych w poprzednich utworach myśli. Wróćmy jednak do przedstawienia kolejnych osób dramatu „zamarzania”.
Adam od chwili swych narodzin staje się oczkiem w głowie swojej matki. Jan ucieka od małżonki w ramiona demonicznej kochanki Olgi. Tej samej, która po latach zemści się na jego synu, wykorzystując swą uczelnianą posadę i tej samej, która wykrzyczy Piotrowi znamienne słowa, będące niewątpliwie kluczem interpretacyjnym całego utworu: „Wpadłeś w wir, który kiedyś zagarnął nas wszystkich. Mnie, Jana, twoją matkę. Z niego nie da się wyrwać. Wszyscy próbowaliśmy i wszyscy dalej się kręcimy w tym piekielnym kręgu.”
Z kręgu tego próbuje uwolnić się Adam. Wybiera emigrację i spokojny żywot u boku uśmiechniętego Holendra, choć nie zapomina o Piotrze i matce, wysyłając im często listy. Młodszy brat nienawidzi Adama za to, że odebrał należne mu zainteresowanie matki, że był dla niego konkurentem w walce o serce rodzicielki i że okradł go z miłości należnej dziecku przez tę, która go urodziła. Kiedy okaże się, kim naprawdę jest Adam, czara goryczy w sercu Piotra zostanie przepełniona i wówczas… być może jedyną drogą do odnalezienia samego siebie stanie się obecność Anny, kobiety jego życia, powierniczki sekretów i jedynej postaci w książce, która wydaje się nie być naznaczona piętnem nienawiści.
Dramat, w jakim wezmą udział wszystkie sugestywnie nakreślone postacie, jest jednocześnie opowieścią o budowaniu grubych murów piekielnego kręgu, o którym wspomina kochanka Jana. Białkowski jednak pokazuje wyrwy w tym murze, przedstawia specyficzną genezę strachu i osamotnienia ze wszystkimi jej fascynującymi niuansami. Nie przekonuje „Zmarzliną” tak, jak swoimi poprzednimi powieściami, ale niewątpliwie zmusza do myślenia i rozpala. Nie ma bowiem drugiej takiej książki o symbolicznym lodzie, która jednocześnie tak gwałtownie by ten lód rozpuszczała.
Wydawnictwo Prószyński i Spółka, 2008
Przyznaję, że w moim przypadku zainteresowanie książką wywołał tytuł i pisząc o dokonaniu Polaka nie sposób na wstępie zauważyć, że w tej futurystycznej grotesce o katopolskiej rzeczywistości Siódmej Rzeczpospolitej, nie pojawią się żadne wątki dotyczące homoseksualizmu i każdy, kto pomyśli, że „Życie jest gejem” wpisze się w gorący nurt polskiej literatury zaangażowanej w kwestie mniejszości seksualnych, dozna rozczarowania. Innego tu klucza do rozumienia tytułu potrzeba. Rozczarowała mnie ta opowieść nie dlatego, że myli tytułem, ale dlatego, że dobrze rozpoczęta historia mniej więcej w połowie zaczyna przypominać lingwistyczną papkę, w której topią się pomysły autora na rozwinięcie fabuły. Jestem rozczarowany, bo wizja, jaką tworzy Polak mogłaby być sugestywna, gdyby tylko nie była aż tak bardzo nadęta i pozbawiona łączności szczegółów z ogółem, czyli zasadniczym przesłaniem, które odczytać można dość szybko.
Myślę, że aby nakreślić socjologiczne tło opowiadanej przez Polaka historii, warto zacytować wypowiedź wiekowego starca, który oszukał czas i przeżył go znacznie więcej niż powinien, bo odkrył specyficzną zależność między jego upływem a kasowaniem biletów w tramwajach: „Aniśmy się obejrzeli, jak demokracja odeszła i zaczął się federalizm… potem paneuropeizm, po nim integryzm i fundamentalizm, co nazwy ulic nam zostawił, i wreszcie redemptosarmatyzm, co zachował ulice integrystyczne, ale od fundamentalizmu gorszy!”. Wraz z głównym bohaterem, Adamem, przemierzamy groteskowo nazwane ulice miasta, w którym wszechobecny i jedyny sprawiedliwy Ojciec Smardzyk zaczyna całkowicie kontrolować świadomość obywateli za pomocą spektakularnie przedstawionego w powieści Wygaszacza Ekranu. W realiach Siódmej Rzeczpospolitej zbliżający się koniec XXI wieku zapowiada jednocześnie zmierzch narodzin (choć w ciąży widzimy przede wszystkim mężczyzn, dzieci zwyczajnych obywateli już się nie rodzą i nic nie wskazuje na to, że rodzić się będą) oraz proroctwo dotyczące przyszłości, w której nikt nie dokona już żadnych zmian i żadna rewolucja nie odbierze władzy Redemptosarmatom. Same bowiem Redeptosarmatki mają przywilej rodzenia i tylko one odpowiedzialne będą za przetrwanie narodu wybranego, który wielbi umiłowany system.
Autorskie brednie, które rzekomo precyzyjnie określają sposób zarządzania ówczesnym światem egzemplifikuje następujący fragment powieści: „Mówiło się coraz głośniej, że przejście na zunifikowany globalnie kalendarz i czas oraz zakończona niepowodzeniem budowa błogostrady transsyberyjskiej wprowadziły taki zamęt na poziomie sieciowego algorytmu Matki, że jeszcze przez dwa stulecia nikt nie dojdzie z tym do ładu, chyba że wreszcie klonują modlitewny system operacyjny numer pięć, który po moedusie 4.4, moduesie józef i maryja ma wraz z modusami piotr i paweł przejąć globalną wielozadaniowość na niewyobrażalnej (przynajmniej teraz) platformie PAN.” Z początku cała ta misternie skonstruowana za pomocą słów (umiejętności żonglowania nimi nie można odmówić doświadczonemu tłumaczowi) rzeczywistość, w której Adam ze swymi duchowymi rozterkami, osobistym spowiednikiem i okaleczoną emocjonalnie i społecznie siostrą Ewą, wydaje się być fascynującym punktem wyjścia do rozważań o gotowości podjęcia walki z deprecjonującym ludzką godność światem. Bardzo szybko jednak staje się przypadkowym konglomeratem myśli, zdarzeń i opisów odkształcających otoczenie groteskowych sylwetek ludzkich. Polak osiąga na kartach swojej powieści maksymalne stężenie absurdu i krzywdzi zarówno głównego bohatera, jak i czytelnika książki. Moment, w którym Adam niejako przypadkiem przystępuje do surrealistycznie przedstawionego ideologicznego ruchu oporu, jest jednocześnie momentem, w którym dotychczasowe rozwiązania fabularne rozmywają się i przestają intrygować. Opowieść Polaka staje się bowiem męcząca i w swej zawiłości irytująca.
Myślę, że trójsanktoholoaureolo (lektura oczywiście wyjaśni, czym jest to cudo) nazbyt mocno prześwietliło samego autora i z książki mającej na początku spory potencjał, uczyniło marnej jakości kliszę rentgenowską. Przyglądamy się bowiem specyficznemu teatrowi cieni. Cieni "wyprodukowanych" postaci literackich i cieni niejednoznacznych w swej wymowie zdarzeń. Dochodzi do tego szkatułkowość kompozycji utworu, która coraz bardziej zaciemnia jego znaczenie (rzeczywistość komentowana przez bohaterów francuskiego serialu wyświetlanego na ekranie… iGoda!, liczne wątki poboczne, retrospekcje i pseudofilozoficzne dywagacje o istocie ludzkiej natury). W sumie tak samo nie do zniesienia jak rzeczywistość wykreowana w tej powieści jest świadomość tego, iż dajemy się wprowadzić w swoisty labirynt, w którym zagubił się sam autor.
Wydawnictwo Replika, 2008
Statystycznie blisko co szósty mieszkaniec naszego globu jest Hindusem. Co tak naprawdę wiemy o kraju, w którym żyje ponad miliard ludzi i który jak chyba żaden inny stanowi tak barwną mozaikę kulturową? Czy współczesne Indie to kreowany w bollywoodzkich produkcjach filmowych świat pełen barw, ruchu, witalności i szczęścia? A może w kraju, w którym codziennie umierają z głodu i wycieńczenia ludzie, a gdzie na co dzień próbuje się utrwalić wizerunek prężnie wciąż rozwijanego ośrodka demokracji i kapitalizmu w samym sercu zacofanej cywilizacyjnie części Azji, życie płynie swym własnym, nieznanym tak naprawdę przez ludzi spoza Indii nurtem? Nurtem, w którym pławią się bolączki i absurdy ludzi, jakim uczyniono wielką krzywdę, dając do rąk narzędzia demokratycznego i wolnego państwa, a nie tłumacząc, w jaki sposób mądrze ich używać.
Zastanawiam się nad tym, czy Aravind Adiga otrzymał tegoroczną Nagrodę Bookera za treść czy formę swojej powieści. Bezdyskusyjnie „Biały Tygrys” zasługuje na wyróżnienie choćby dlatego, że po raz pierwszy w historii światowej literatury tak przekonująco opisuje mrok życia w państwie, w którym udaje się wciąż, że tego mroku nie ma. Dokonania Kiran Desai czy Jhumpy Lahiri ukazywały nam już literackie obrazy kraju nad Gangesem i robiły to tak różnobarwnie, jak różnobarwny jest hinduski świat. Adiga natomiast ukazuje realia jednostronnie, bezkompromisowo i przede wszystkim przerażająco prawdziwie. Wraz z nim poznajemy egzystencjalną i społeczną granicę między sferą Ciemności (z jakiej wyłoni się główny bohater książki) a Jasności i cały szereg barier, które oddzielają od siebie świat Indii majętnych, rozwiniętych cywilizacyjnie i często bałwochwalczo propagujących zachodnie wzorce konsumpcyjne od Indii, w których żyje się po to, by każdego dnia walczyć o przetrwanie, rodzić się i umierać w brudzie, zaniedbaniu, bez możliwości jakiegokolwiek rozwoju i szansy na to, by odmienić swój los.
Balram Halwai, prosty chłopak z typowej hinduskiej wsi (wspaniale i wieloaspektowo stworzone opisy obyczajowości nieskomplikowanych, chłopskich rodzin i ich systemu wartości), przez lata służy swojemu majętnemu panu, by pod wpływem impulsu z wiernego sługi stać się mordercą, a potem przedsiębiorcą i człowiekiem, który świadomie weźmie los w swoje ręce. Jego filozofia życia jest prosta i sprowadza się do następującego wniosku: „Dawniej w Indiach było tysiąc kast i ludzkich losów, teraz są tylko dwie kasty: Wielkie Brzuchy i Małe Brzuchy. I tylko dwa możliwe losy: zjesz albo zostaniesz zjedzony”. Kiedy wydaje mu się, że zawsze już będzie sługą, wożącym swego pana po zatłoczonych ulicach Delhi, dociera do niego sens powyższego wniosku i… tu tak naprawdę rozpoczyna się rozwinięcie zasadniczej myśli tej powieści zbudowanej z nocnych wyznań do szefa chińskiego rządu, mającego niebawem odwiedzić Indie. Dawna kastowość podporządkowana obecnie klarownemu podziałowi na sytych i głodnych stanie się punktem wyjścia do buntu, którego poszczególne etapy Adiga sportretuje w mistrzowskim stylu.
Nie sposób o tej rewelacyjnej powieści napisać krótko. Od pierwszych stron daje się zauważyć, że autorem jest dziennikarz. Wnikliwość, pasja i wyczulenie na szczegóły czynią z tej książki kontrowersyjny wręcz manifest antyindyjskości. Manifest powstały jednak z autentycznej troski o to, co dzieje się w Indiach. Myślę, że autor zrobił to, o co zapewne mu chodziło – wstrząsnął opinią publiczną i pokazał im subiektywne, ale porażająco prawdziwe oblicze kraju, który tak naprawdę potrzebuje gruntownych zmian, jakich nie uda się przeprowadzić, nie zmieniając mentalności Hindusów. Jednocześnie nie ma w tej książce żadnego dydaktyzmu, choć czarno – biały podział bohaterów jest dość widoczny. Siłą tej książki są właśnie niejednoznaczne skojarzenia, różne punkty widzenia na różne problemy, przekonująca wyrazistość każdego eksponowanego w niej sądu.
O jednej kwestii wspomnieć należy koniecznie. „Biały Tygrys” to przejmujące studium psychologiczne służącego, wiecznego niewolnika, człowieka dla którego nie istnieje pojęcie wolności i prywatności, a jedynie imperatyw moralny, nakazujący mu zawsze i wszędzie służyć swemu panu. Balram jest tutaj egzemplikacją tezy o permanentnej służebności, wpisanej w losy Hindusów. „Codziennie miliony ludzi budzą się o świcie – stoją w brudnych, zatłoczonych autobusach – wysiadają koło eleganckich domów swoich panów – a potem odkurzają podłogi, zmywają naczynia, plewią ogród, masują panom stopy, karmią ich dzieci – wszystko za psie pieniądze”. Nędznie opłacani, i tak wykonują swoje obowiązki z oddaniem. Lata niewolnictwa w białych rękawiczkach odcisnęły tak trwałe piętno na psychice biednych mieszkańców Indii, że świat służenia bogatym za pieniądze pozwalające jedynie na marną egzystencję, jest jedynym światem, jaki znają, a samodzielne życie, w którym decyduje się tylko o swoim własnym losie, stanowi dla nich abstrakcję.
Należy zadać sobie pytanie o to, czy zmiany na lepsze są możliwe w społeczeństwie, w którym skorumpowani są nauczyciele, lekarze i policjanci, a nabór do pracy to przerażające wręcz widowisko, które ukazuje całkowite uprzedmiotowienie jednostki ludzkiej? Czy książka Avigi ma jedynie wstrząsnąć, ma stanowić nieprzyjemną odtrutkę na cukierkowy, kształtowany od lat wizerunek Indii jako krainy specyficznego szczęścia i afirmacji życia? Jedno jest pewne. Po lekturze trudno jest ochłonąć (trudno też się od niej oderwać i naprawdę warto sprawdzić, w jaki sposób autor tego dokonuje) i można wysnuć wniosek, powtarzając za żoną pracodawcy Balrama, komentującej hinduską rzeczywistość - „what a fucking joke”!
Niestety, ta książka to nie „fucking joke”. To okrutnie prawdziwy i doskonale skonstruowany obraz Indii, o którym trudno będzie zapomnieć.
Wydawnictwo Prószyński i Spółka, 2008
Z pewnością wielu czytelników zapozna się z „Uranią”. Obawiam się jednak, że może wśród nich być duża grupa rozczarowanych powieścią francuskiego noblisty. Niestety, znajduję się w tej grupie i nie przemówiła do mnie ani sugestywna narracja tkana z magicznych opowieści o krainie powstałej w wyobraźni dziecka jako antidotum na realia wojennej pożogi, ani jej specyficzna polifoniczność, pozwalająca na odkrywanie niepowtarzalnej meksykańskiej rzeczywistości Campos. Le Clézio nie przekonał mnie także publicystycznym żarem sprzeciwu wobec pogarszającej się z dnia na dzień sytuacji w krajach Ameryki Środkowej i tym, że ta książka stanowi nie tylko zapis jednostkowego doświadczenia samotności, ale jest także manifestem przekonań autora, jakie sprowadzić można do tezy, iż nikt z nas tak naprawdę nie przestanie do końca życia zdobywać wiedzy o własnym życiu, przekształcać jego ram, nadawać mu nowe sensów i znaczeń.
Introdukcję do podróżniczo – egzystencjalnej opowieści o krainie, będącej jednocześnie przestrzenią wyrażania prawdy i punktem wyjścia na drodze do jej zrozumienia, stanowi opowieść o wrażliwym dziecku, Danielu Sillitoe, które drżąc o życie ojca wysłanego na front, przy kuchennej ceracie przywołuje do życia Uranię - swe osobiste przeznaczenie. Po latach jako geograf, który przyjeżdża do Meksyku z odczytami na temat ziemi, jej znaczenia i ludzkiego doń przywiązania, wraca do Uranii ponownie w bardzo specyficzny sposób. Spotyka na swej drodze niezwykłego młodzieńca Rafaela, który opowie mu o równie niezwykłym miejscu, z którego pochodzi. Z ust chłopca po raz pierwszy wydostają się słowa opisujące przestrzeń wyobrażoną przez małego Daniela przed wielu laty. To tajemnicze Campos – wioska, która rządzi się swoimi prawami, specyficzna forma „civitas terrena”, zhierarchizowane minispołeczeństwo i odizolowana od rzeczywistości przestrzeń, w jakiej na różne sposoby zdobywa się wiedzę o prawdziwym znaczeniu pojęć i relacji międzyludzkich. „(…) Właściwie nie była to wioska, ale obozowisko, drewniane chaty i kościół pośród pól, dlatego ludzie nazwali to miejsce Campos”. Choć w powieści tymczasowość i efemeryczność Campos podkreśla jest wielokrotnie, miejsce to sprawia wrażenie wiecznego. Zdobywanie kolejnych informacji o tej specyficznej wiosce, jest jednocześnie dla Daniela zdobywaniem wiedzy o samym sobie. Campos ożywa w opowieściach i zapiskach Rafaela, a potem żyje własnym życiem w świadomości autora.
Odrębność mieszkańców Campos sygnalizuje także elmen - lingwistyczny kod, którym posługują się między sobą. „W języku elmen każdy mówi, jak chce, jak popadnie, zmieniając słowa i posługując się słowami innych”. Przedstawiana zatem w powieści rzeczywistość stanowi integralną całość, ale jest to całość, która powstała z otaczającej ją różnorodności. Elmen imituje przecież świat, od którego Campos chce się odciąć. Czy powieść ta zatem jest tak naprawdę powieścią o ucieczce od świata i próbach konstruowania w wyobraźni świata odmiennego?
„Urania” nawiązuje oczywiście do wielowiekowego toposu utopii w literaturze. Le Clézio opowiada także o momencie upadku tej specyficznej małej państwowości i o świecie stojącym w opozycji do Campos. To książka, w której odczytywanie znaków ziemskich będzie szło w parze z symbolicznymi znakami na niebie. Kompozycja „Uranii” dość wiernie oddaje fragmentaryczność światów, jakie subiektywnie prezentuje francuski prozaik. Ta opowieść o próbach ucieczki od samotności i braku możliwości porozumienia się z samym sobą, jest jednak powieścią nad wyraz statyczną i zanadto trywializującą pewne ważne kwestie. Ociera się le Clézio o banał, zwłaszcza snując miłosne opowieści i kategorycznie narzucając czytelnikowi własny punkt widzenia na sprawę poniżenia kobiet. Dalia, Lili czy Hoatu to postacie dość papierowe, kobiety pojawiające się w tej historii tylko po to, by udowodnić autorskie tezy czy to o wadze instynktu macierzyńskiego, czy o specyficznej kobiecej subtelności, czy też o pragnieniu wyzwolenia od dominacji mężczyzn i brutalnego świata, którego ramy tworzą oni dla nieszczęśliwych kobiet. Nade wszystko jednak „Urania” próbując przenieść nas do egzotycznego świata, funduje mało zorganizowaną wycieczkę po meksykańskich bezdrożach, na których – takie odnosi się często wrażenie – znaleźliśmy się zupełnie przypadkiem i tak jak nasz przewodnik nie wiemy, w którą stronę podążać.
Powieść stanowi połączenie specyficznych teorii antropologicznych („Ale jak możesz badać ziemię, nie spotykając tych, którzy na niej żyją?” – słowa Rafaela skierują Daniela na zupełnie inną drogę poszukiwań), geograficznych, socjologicznych z truizmami natury egzystencjalnej, które wplecione w rozchodzącą się wciąż w rozmaitych kierunkach narrację, tworzą książkę po prostu przeciętną.
Indiański sen o wolności – o jakim czytamy na okładce - i autorska próba przeżycia tego snu nie wypadają przekonująco. „Urania” jest magiczna, jest w niej dużo dostojeństwa i niepowtarzalnego uroku, ale… na pewno nie jest to opowieść, którą można się zachwycić.
Państwowy Instytut Wydawniczy, 2008
Jeśli uważacie, że na co dzień mijacie na ulicy takich samych ludzi jak wy, to bardzo się mylicie! Jeżeli jesteście przekonani, iż świat zdominowany przez homo sapiens podlega rzekomo rozumnemu człowiekowi i nie ma w nim miejsca na rządy innych, inteligentniejszych i potężniejszych istot, jesteście w dużym błędzie. Nowa książka Dawida Kornagi udowodni wszem wobec, iż wokół nas żyją… wampiry. I to nie byle jakie wampiry! Cwane to bestie, sprytne i tak doskonale kamuflujące swą obecność, że nijak nie możemy odkryć ich obecności czy to na wykładach z teorii filozofii, czy to pod łóżkiem domu rozkoszy, czy też w perfumerii, na plaży, w parku lub w budce z kebabem. A jeśli myślicie, że pojawiły się znienacka i straszą Bogu ducha winnych Polaków w XXI wieku, wbijając swe zęby w ich szyje, dowiecie się, że jeden z nich uczestniczył w bitwie pod Grunwaldem i pod Warną, drugi był wielbicielem przedwojennego kina lwowskiego, a jeszcze jeden namiętnie wypijał krew stróżów porządku na mrocznych polskich ulicach podczas stanu wojennego.
Kornaga wybornie udowadnia, iż nie wyczerpały się w polskiej literaturze pomysły na krytykę polskości i codziennych absurdów, jakie są udziałem każdego z nas. Podążając śladami jego wampirów, wędrujemy ścieżkami wydeptanymi już przez wielu literackich kontestatorów polskiej rzeczywistości. Skąd innowacyjny pomysł na lubujących się we krwi bohaterów? „(…) A na tym właśnie polega bycie wampirem, na byciu sobą, co nieliczni potrafią; kiedy ktoś się odważy, zaraz wytykają go palcem, że niby zęby mu się wydłużyły, serce zhardziało, sumienie poplątało.” Bohaterowie odważni, bohaterowie z krwi (sic!) i kości, bohaterowie wyraziści i przekonujący… obecność takowych jest mocno deficytowa we współczesnej literaturze polskiej. Ci wampiryczni są straszni i … przekonujący. Nawet sobie nie wyobrażacie, jak bardzo!
Na pierwszy rzut oka nie są rozpoznawalni. Były agent nieruchomości Stefan po prostu beztrosko podróżuje sobie Polskimi Kolejami Państwowymi oraz stołecznym metrem w porze nocnej, wbijając czasami zęby w szyje konduktorów i pasażerów. Maurycy zostaje eksmitowany i poznaje, czym jest życie bezdomnego w światowej stolicy mało światowego państwa nad Wisłą. Ugryźć w szyję jest łatwo, ale czy wówczas warto? Jeremi chętnie rozmawia z samotnikami i skutecznie namawia do samobójstwa niepewnego swej wartości pisarzynę oraz starszą panią, z którą nikt już nie chce utrzymywać kontaktu. Paulina natomiast „podgryza” polskie gwiazdeczki show businessu, których blask jest tak samo nikły jak ślad po ukąszeniu sprytnej wampirzycy. Wiesław zaś, poliglota i znany tłumacz, wymierzy krwawą zemstę pisarzowi, który zignoruje swego wielbiciela na wieczorze autorskim. Strasznie? Śmiesznie? Tragicznie? To jedynie namiastka tego, co czeka czytelnika tej fascynującej – jak to określa autor – kompilacji o wielu losach jednostkowych i jednym, smutnym losie smutnego kraju…
Ta książka ma przerażać, bawić i zmuszać do refleksji. Przerażać, czyli tak naprawdę na nowo ukazywać codzienne fobie rodaków. Dlaczego? „Polska to kraj ukrytych strachów. Czają się w przeróżnych miejscach i wyskakują znienacka, a potem ludzie gadają, że Matka Boska się im objawiła na korze sosny, co przed domem od dwudziestu dwóch lat rośnie”. Lektura „Znieczulenia miejscowego” wyraźnie i na trwale odbije swoje piętno na czytających. Nie jest to może literackie objawienie na miarę wizerunku Świętej Panienki, przed którą Polacy padają na kolana, ale… Kornaga na pewno spowoduje, że polskie kolana ugną się nieco, kiedy przyjdzie nam poznać zawikłane losy polskich wampirów.
Powieść ma bawić. Rozciągnąć w uśmiechu choć na moment zastygłe w wiecznym napięciu rysy twarzy przerażonych samymi sobą i wściekłych na siebie nawzajem rodaków. „My, jak się dąsamy, to tak, że z wąsów iskry lecą. Wiecznie nastroszeni. Wiecznie czujni. W Polsce bowiem ciągle zmagamy się z naszymi podstępnymi marami i czarami.” Kornaga udowodni, że podstępne mary mogą się czaić nawet tam, gdzie się ich zupełnie nie spodziewamy. Swoistym zaś aktem ekspiacji ma być… uśmiech i zachowanie dystansu do samych siebie.
Książka ma także zmusić do refleksji. Refleksji o istocie polskich bolączek, kompleksów, lęków i urojeń. Jak pisze autor: „Polska – w przeciwieństwie do liberalnych, innowacyjnych, bogatych, cudownych, tolerancyjnych, po prostu dorobionych w każdym detalu krajów Europy – to dominium ukrytych strachów, upiorów i wampirów, które coraz częściej wychodzą do nas. I z nas.” Truizmem może być stwierdzenie, że „Znieczulenie miejscowe” powstało ze złości i zatroskania, że to książka, która wyskoczyła niejako z naszych gardeł, trzewi i umysłów. I jeżeli ktoś może mieć do Kornagi pretensję o to, iż tchnął życie w straszne wampiry, należałoby najpierw zapytać – czy to my sami nie jesteśmy wampirami, o jakich napisał autor?
Mocną stroną książki jest ironiczny język, który pozornie trywializuje ważkie kwestie, a jednocześnie ostrą brzytwą satyry tnie wymagającą operacji na żywym organizmie tkankę społeczną, którą wszyscy tworzymy. Z pewnością uczucie niedosytu wywoła fakt, iż zbyt wiele rozwiniętych opowieści nie ma w książce spójnego zamknięcia. Z drugiej jednak strony jest „Znieczulenie miejscowe” powieścią – kolażem, literacką galerią postaci i zdarzeń, które dopiero wspólnie tworzą dość przygnębiający obraz polskości.
Dawid Kornaga pokazał, że potrafi być pisarzem twórczym, zaangażowanym w codzienne problemy własnego kraju i pisarzem, który po raz kolejny sięga po oryginalną i odmienną od wcześniejszego dokonania formę, będącą złośliwym Stendhalowskim lustrem, w jakim przejrzy się smutna Polska i smutni Polacy. W miejscowym znieczuleniu łatwiej będzie znieść widok, którego możemy się tylko wstydzić.
Wydawnictwo Prószyński i Spółka, 2008
Czy to jest powieść? Trudno takim mianem określić najnowsze dokonanie południowoafrykańskiego noblisty. „Zapiski ze złego roku” są niewątpliwie książką, w której odnaleźć można cały zestaw „dyżurnych” u Coetzeego tematów takich jak inteligentna krytyka panujących we współczesnym świecie stosunków społeczno – politycznych, konfrontacja uosobienia kobiecej młodości i wolności z męską jesienią życia przynoszącą gorycz porażki lat przeżytych nie tak, jak chciałoby się je przeżyć oraz statyczny wizerunek dojrzałego intelektualisty, który próbuje zrewidować swoje dotychczasowe poglądy i spojrzeć na własne życie z dystansu. Uważam, że właśnie budowanie tego dystansu do samego siebie jest w tych specyficznych zapiskach najważniejsze. Coetzee bowiem próbuje definiować na nowo rzeczywistość, jaka go otacza, ale także próbuje od nowa konstytuować własne człowieczeństwo. „Zapiski” to swojego rodzaju tekst konfesyjny i opowieść o tym, jak różnie przyglądać się można zmiennemu i chaotycznemu na pozór światu współczesnemu. Dokonuje się w nim oryginalna ekstrapolacja; manipuluje on nie tyle samym czytającym, co człowiekiem, o którym czytamy. Zmienia się ze stanowczego manifestu światopoglądowego w przejmującą opowieść o tym, w jaki sposób miłość potrafi zmienić kategoryczność sądów o rzeczywistości, w której trudno o jakiekolwiek wyraziste kategorie wartości.
Książkę powinno się kartkować trzy razy. To chyba najlepszy sposób na to, by w skupieniu i zrozumieniu przeżyć snute przez autora opowieści. Najpierw należy przeczytać pełne patosu oraz inteligenckiej wyższości notatki dotyczące spraw, wartości i zdarzeń będących dla każdego z nas chlebem powszednim. Potem powinno się przeczytać specyficzny komentarz do owych notatek poczyniony przez młodą, witalną i pełną bezpretensjonalnego uroku filipińską emigrantkę Anyę, która podejmuje się przepisywania poczynionych przez autora uwag. Trzecim krokiem jest podjęcie się próby przeanalizowania tego, w jaki sposób o swoich tekstach i współuczestniczeniu Anyi w nabieraniu przez nich emocjonalnego zabarwienia pisze sam JC, zmagający się nie tylko z własną chorobą, ale przede wszystkim niemocą opowiadania o tym, czego tak naprawdę doświadcza. Zalecam zatem potrójną lekturę, niekoniecznie w porządku ustalonym przez podzielone na trzy części kartki. Taka droga poznawania „Zapisków ze złego roku” pozwoli na pełniejsze odkrycie tajemnic, jakie kryją one w sobie.
Autor filozoficznych rozważań o istocie państwa, o współczesnym obliczu terroryzmu, o demokracji, anarchizmie, pedofilii i poczynaniach Tonego Blaira, zadaje sobie ustawicznie pytanie o znaczenie swoich przemyśleń dla świata, który tak bezpardonowo zostaje krytykowany. Powraca słowo – klucz eksploatowane już w tytule najbardziej znanej powieści Coetzeego. Rozważania konserwatysty o świecie, który dawno wymknął się jakimkolwiek konserwatywnym próbom jego porządkowania, są w dużym stopniu rozważaniami o zhańbieniu tego świata. Coetzee pisze bowiem: „Kiedy człowiek żyje w haniebnych czasach, hańba spada na niego, spada na wszystkich ludzi i trzeba po prostu dźwigać jej brzemię, bo jest ona wtedy ludzkim losem i karą”. Anya szybko przytoczy swe kontrargumenty do tej tezy, rozpoczynając swoistą intelektualną grę, której skutki będą nieoczekiwane przede wszystkim dla tego, kto zlecił Filipince przepisywanie własnych notatek.
„Zapiski ze złego roku” przedstawiają nam światopogląd także kogoś trzeciego. Jest to Alan, partner Anyi, bezkompromisowy gracz na arenie krwiożerczego kapitalizmu, którego srogiego oblicza nie jest w stanie zrozumieć JC. Anya przez pewien okres czasu znajdować się będzie w orbicie wpływów człowieka, który porównuje siebie ze starym pisarzem w następujących słowach: „Tacy jak ja odebrali świat takim jak on”. Kobieta zmuszona będzie stanąć między mężczyznami, których rywalizacja przebiega w bardzo nierównej walce. Oto bowiem bohaterka znajdzie się między bezkompromisowością sądów zapisanych przez JC a gwałtownością czynów przekonanego do swoich racji i wizji świata Alana. Mężczyzn różni wszystko, ale łączy przywiązanie do Anyi. Kto w tej specyficznej walce zdobędzie zarówno serce, jak i ufność kobiety?
Analizując „Zapiski”, warto zwrócić także uwagę na fakt, iż jest to opowieść o próbie pojednania. Kompromis będzie warunkiem koniecznym dla zrozumienia punktu widzenia drugiej osoby, a jednocześnie punktem wyjścia do rozważań natury egzystencjalnej. Autor w swych przemyśleniach nadaje książce rolę terapeutyczną i ukazuje swoistą paralelę, jaka ma miejsce między jego życiem a życiem autorytetu pisarskiego, rosyjskiego mistrza pióra Lwa Tołstoja: „Pisarz z perspektywy czasu musiał chyba całkiem inaczej oceniać własną ewolucję. Zapewne nie widział w niej schyłku, lecz stopniowe zrzucanie oków, które za młodu więziły go w świecie pozorów, i oto mógł nareszcie stanąć oko w oko z jednym pytaniem, szczerze zaprzątającym jego duszę: jak żyć?”. Dostrzec można wyraźnie, że Coetzee za wszelką cenę próbuje dekonstruować pozornie stały świat własnych przekonań i poglądów. Trudno jednoznacznie odpowiedzieć na pytanie, czy to życiorys jego, Anyi czy może Alana ukrywa w sobie odpowiedź na egzystencjalną zagadkę, której nie rozwiązał Tołstoj. Pewne jest jedno – „Zapiski ze złego roku” stanowią sumę dotychczasowych poglądów twórczych Coetzeego i są czymś, co musiało zostać napisane po to, by w pełni zrozumieć, jak różnobarwne i wieloaspektowe może stać się rozważanie o tym, kim jest się w samotności, a kim w relacjach z innymi ludźmi.
To nie jest literacki obraz złego roku. Wręcz przeciwnie – to rok, który pozwoli bohaterom tej skomplikowanej opowieści odrodzić się do życia na nowo. W jaki sposób to się odbędzie? Zachęcam do lektury.
Wydawnictwo Znak, 2008