2024-04-30

„Ostatni” Maciek Bielawski

 

Wydawca: Wydawnictwo Książkowe Klimaty

Data wydania: 25 lutego 2024

Liczba stron: 488

Oprawa: miękka ze skrzydełkami

Cena det.: 49,90 zł

Tytuł recenzji: Męczący tłum

Zmęczyła mnie ta książka. I postawiła przed nie lada problemem, bo w zasadzie nie wiem, jak o niej opowiedzieć. Maciek Bielawski umie pisać, to nie ulega wątpliwości. Widać to zarówno w języku, jak i w przemyślanej kompozycji powieści. Wątpliwości wzbudza jedynie to, że na blisko pięciuset stronach autor postanowił imitować codzienne życie Polaków w tak zwanym średnim wieku, zamiast literacko to życie ubarwić, zmetaforyzować, skomplikować, uczynić atrakcyjnym w jakichś niejednoznacznościach. Jest bardzo dobrze warsztatowo, a jednak ta narracja męczy. Może dlatego, że jest za poprawnie, zbyt oczywiście? „Ostatni” to opowieść o licznych bolączkach i problemach grupy kumpli, którzy są – jakże to częste we współczesnej literaturze polskiej pisanej przez mężczyzn – samcami z krwi i kości, a samo podejrzenie, że syn jednego z nich może być gejem, wzbudza poważny niepokój nawet w ojcu tolerancyjnym wobec różnorodności seksualnej. Wiem doskonale, że to, o czym wyżej wspomniałem, to ironiczna figura literacka autora, który kreuje swój świat przedstawiony niezwykle świadomie, ale ta powieść jest naprawdę momentami bardzo nużąca. Bohaterowie wikłający się w problemy i prezentowane przez Bielawskiego życiowe komplikacje mają być odzwierciedleniem tego, jak wyglądało życie w Polsce w ciągu minionych lat. Jest to tylko lustro. Mogłoby być krzywe zwierciadło. Albo cokolwiek innego, byle w jakiś sposób intrygującego. W zasadzie to nie wiem do końca, jakie miałbym oczekiwania, ale to, co przeczytałem, czytałem już w innych książkach dziesiątki razy.

Na przykład dialogi. Autor bardzo dobrze umie je pisać, a to paradoksalnie rzadka umiejętność u twórców współczesnych książek o Polsce. Zarówno te dynamizujące akcję, krótkie i rwane, jak i te obrazujące coś na kształt dysput światopoglądowych – są stworzone bez zarzutu, jednak traktują o sprawach tak oczywistych, że naprawdę nie potrzeba kolejnej powieści, by dowiedzieć się, że mężczyźni rozmawiają o motoryzacji, starzeniu się, związkach czy o tym, co ich denerwuje albo zachwyca, bo to wszystko słyszy się na co dzień i wszędzie, po co kolejna książka na ten temat? Oddać trzeba „Ostatniemu” sprawiedliwość: zawiera kilka naprawdę świetnych scen, jak chociażby opis łóżkowej kłótni czy obserwacje jednego z bohaterów czynione przy kasie w supermarkecie. Tam jest rzeczywiście literatura, tam są dynamika, nieoczywistość i tak formalnie skonstruowany przebieg zdarzeń, że te fragmenty czyta się z przyjemną świadomością, jak bardzo czujny i trafny w obserwacjach socjologicznych potrafi być Bielawski i jak dobrze przekształca to w prozę. Skoro pojawiają się takie miejsca, tym bardziej jestem rozczarowany resztą pełną truizmów.

Są to tylko krótkie przebłyski w narracji, która przede wszystkim niepotrzebnie się dłuży. Rozumiem koncepcję podzielenia tej książki aż na dziesięć części, ale nie rozumiem, skąd w autorze przekonanie, iż opowiadanie o losach tych akurat przyjaciół z dawnych lat będzie jakoś wyjątkowo zajmujące. Najpierw pojawiają się tak szczątkowe zarysy psychologiczne postaci, że przy trzeciej albo czwartej części nadal musiałem sprawdzać w notatkach, kim jest dany bohater i co na jego temat zostało już powiedziane. Maciek Bielawski konsekwentnie uzupełnia sylwetki swych postaci, dodając w mniej lub bardziej zasadny sposób postacie drugoplanowe. Na drugim planie są kobiety, choć przynajmniej jedna z nich, żona Marcina, jest dużo ciekawsza literacko niż cała reszta sympatycznych męskich bohaterów. Kobiety są tu również lustrami, w których przeglądają się mężczyźni Bielawskiego, widząc wtedy siebie w niekorzystnym świetle: takimi, o jakich chcieliby zapomnieć. Wszyscy chcą zapomnieć o wielu sprawach. W zasadzie nikomu się to nie udaje.

Motywem przewodnim „Ostatniego” jest zakład albo gra wychodząca naprzeciw rutynie i ponurości codziennego życia facetów, którzy decydują się na założenie funduszu bankowego, gdzie będą wpłacać pieniądze, a ten, który pozostanie przy życiu najdłużej, będzie mógł wziąć cały hajs. I teraz pojawia się zasadniczy problem, gdy czyta się dalej o tym, jak każdy z nich wiedzie codzienne życie. Mamy czekać, aż wszyscy poumierają? Czytać w przekonaniu, że za chwilę jeden wpadnie pod tramwaj, drugi dostanie zawału, a trzeci zginie w wypadku samochodowym? Tymczasem nie dzieje się zupełnie nic. Pozostają jedynie opowieści. Tak, Bielawski stworzył książkę, która na nich się opiera. W nich ma ukryć się pozorna oryginalność „Ostatniego”. Poza perypetiami jąkającego się i mało asertywnego Ryśka, który jest terroryzowany przez sąsiada, nie ma tutaj historii naprawdę przykuwających uwagę.

Można sobie wybrać ulubionych bohaterów i czytać o ich losach ze szczególnym zainteresowaniem. Tu – w znaczeniu literackim – dodatkowo najbardziej atrakcyjny jest Rysiek, jednak nie będę zdradzał dlaczego. Mnie blisko było również do alkoholika Olka, którego życie staje się równią pochyłą, natomiast pozostali bohaterowie w mniejszym lub większym stopniu zlewali się w jakąś ponurą całość. W męczący tłum. Bielawski zapewne wie, że na przykład anglojęzyczne powieści panoramiczne z licznymi bohaterami są zwykle bardzo atrakcyjne literacko (tu na myśl przychodzi mi w pierwszej chwili twórczość Bernardine Evaristo). Jednakże zaproponowane przez niego punkty wyjścia oraz kolejne odsłony problemów jego mężczyzn są po prostu kolejną słodko-gorzką opowieścią o tym, jak trudno żyć pośród polskich absurdów i nie możemy w nich zobaczyć niczego ciekawego nawet okiem Jacka, który przybywa do kraju po dłuższej nieobecności i którego perspektywa mogłaby być wartościowa, odkrywcza.

Jestem bardzo znużony książkami o Polsce i Polakach, zwłaszcza tymi, które posługują się antynomiami, ponieważ opowiadają perypetie bohaterów po czterdziestce, którzy są na wiele rzeczy za starzy, na równie wiele za młodzi, a ich sytuacja życiowa to powód do mało odkrywczych wniosków oraz obserwacji socjologicznych, które poczyniono już setki razy i setki razy o tym napisano. Wiadomo, że zawsze wiarygodniej uwypukla się pewne konkretne problemy, kiedy portretuje się zbiorowość, która w nich utknęła. Zazwyczaj to atrakcyjna literacko perspektywa opowieści. Tylko po co kolejny raz opowiadać Polskę, którą wszyscy znamy? Obowiązkowo z pandemią oraz rosyjsko-ukraińską wojną w tle. To jest też trochę taki literacki dydaktyzm, bo w jednej scenie fotograf Michał patrzy na zdjęcie i kategorycznie stwierdza: „To jest Polska”. Owszem, wszyscy ją widzimy codziennie, dlaczego Maciek Bielawski uznał, że to mógłby być nadal atrakcyjny literacko temat?

2024-04-25

„Walentynka” Elizabeth Wetmore

 

Wydawca: Wydawnictwo Czarne

Data wydania: 6 marca 2024

Przekład: Hanna Pasierska

Liczba stron: 368

Oprawa: miękka ze skrzydełkami

Cena det.: 49,90 zł

Tytuł recenzji: Do wzięcia

Od czasu „Syna” Philippa Meyera nie czytałem tak dobrej amerykańskiej powieści o Teksasie. Obmyślonej w taki sposób, by właśnie Teksas był jednym z głównych bohaterów. Można byłoby powiedzieć, że nawet najważniejszym. Rozpisane przez Wetmore dramaty rozgrywają się w miejscu, które samo w sobie jest dalekim, zapomnianym przez świat marginesem. W gorącym piekle Teksasu to przede wszystkim miejsce wydobycie ropy naftowej czy hodowla bydła ustalają rytm codziennego życia robotniczej ludności. Tu dobrze czują się tylko kojoty, skorpiony, grzechotniki. Tu wiatr nie kojarzy się z wolnością, lecz z brzemieniem, bo jest tak samo gorący jak wszystko w tym miejscu, z którego właściwie nie sposób się wydostać – poza granicę stanu udało się wyjechać tylko kilku bohaterkom tej wstrząsającej powieści. Każda za to przekroczyła inną granicę. Ujrzała za nią siebie z innej strony.

Bo to opowieść o tym, że na amerykańskich bezdrożach pośrodku niczego dzieje się właśnie bardzo dużo. Dzieje się przemoc. Przede wszystkim seksualna, ale i każdy inny jej rodzaj, gdyż w Teksasie przemoc systemowo określa granica płci. Mężczyzna może sobie brać. Kobiety są do wzięcia. Tymczasem to właśnie kobiety są u Elizabeth Wetmore silne, zdeterminowane i nawet w chwilach słabości czy niepokoju gotowe do walki o siebie i swoje prawa. Prawa do nietykalności oraz poszanowania godności. „Walentynka” to opowieść o zgwałconej na pustyni nastolatce meksykańskiego pochodzenia, w której historię bardzo ciekawie wplecione zostają losy innych dziewczynek i kobiet. To, co się wydarzyło, ale przede wszystkim konsekwencje tego wydarzenia, w świecie przedstawionym przez Wetmore staje się kanwą opowieści o solidarności i niezwykłej sile samostanowienia. Opowieści o córkach, które za wcześnie stały się matkami. O matkach, które nie potrafiły ochronić swoich córek. Ale także o tych gotowych na wszystko, by dziewczynek nie spotkało to, co przytrafiło się młodziutkiej Meksykance, ofierze nie tylko zaborczego i przemocowego mężczyzny, ale przede wszystkim systemu, w którym zaborczość ta jest sankcjonowana, i świata, w którym nawet sąd jest miejscem, gdzie liczy się przede wszystkim to, co mówią mężczyźni.

Autorka „Walentynki” oddaje głos tym, które w latach siedemdziesiątych minionego stulecia go nie miały. Albo nikt ich nie słuchał. Albo słuchając, po prostu lekceważył. Główną postacią staje się nie pokrzywdzona Gloria, lecz bojownicza Mary Rose – kobieta, na której farmę dociera półżywa nastolatka zdeterminowana na tyle, by uciec swemu oprawcy. Stygmatyzowanie kobiet ma tu wiele wymiarów. To nie tylko te do wzięcia, do wykorzystania. To przede wszystkim te z różnych powodów dostosowujące się do porządku społecznego, w którym hierarchia wartości opiera się przede wszystkim na tym, jakiej jesteś płci, jakie masz możliwości, co możesz powiedzieć lub zrobić. Wetmore tworzy swoją książkę, opowiadając o kobietach, których losy łączą się w zaskakujący sposób. To bardzo poruszająca historia o rozmaitych obliczach macierzyństwa. Od matki gotowej zrobić absolutnie wszystko dla swojego dziecka po tę, która swoją córkę porzuca, wyjeżdżając. W końcu jedyne, co można uczynić, by zaznać lepszego życia, to opuścić Teksas. A jest on tutaj symboliczną klatką. Przestrzenią, w której kobiety muszą przetrwać, a mężczyźni po prostu robią, co uważają za słuszne.

To, że przetrwała, z ust swojego wuja słyszy zresztą Gloria, dla której dotychczas znany świat się właściwie skończył, a konturów innego nie jest w stanie nawet dojrzeć. Czy skrzywdzona nastolatka będzie gotowa zeznawać przeciw oprawcy w sądzie? Jak zachowa się Mary Rose i kto nieoczekiwanie stanie u jej boku, choć właśnie ta kobieta uznała, że jej życie naprawdę się kończy, a ona nie będzie już uczestniczyć w czymkolwiek, co oddalałoby ją od żałoby po zmarłym mężu? W „Walentynce” wizerunki psychologiczne są tak nakreślone, że dopiero ich połączenie daje przerażający i fascynujący zarazem obraz, który chce przedstawić autorka. To jest opowieść, która w jednym momencie jest bardzo dydaktyczna, podkreślając dosłownie, że najmocniej i najbardziej trwale wbija się w naszą pamięć ktoś, kogo się boimy i kogo jednocześnie nienawidzimy. „Walentynka” opowiada o tym, że kobieta skrzywdzona, zignorowana, zapomniana czy lekceważona będzie gotowa pokazać, że z jej zdaniem należy się liczyć; jej egzystencja stanie się walką o uznanie na wielu frontach. I to wszystko w świecie przedstawionym, w którym Elizabeth Wetmore znakomicie niuansuje wizerunki bohaterek, a przy tym stawia je w opozycji do takiego rodzaju niesprawiedliwości, na który wszystkie one zareagują tak samo – gniewem.

Są jednak takie kobiety, które odwrócą się od skrzywdzonej nastolatki. Napięcie pojawia się, kiedy kobieta zaangażowana w walkę o sprawiedliwe osądzenie zatrzymanego gwałciciela podejmie szereg działań sprowadzających na nią odium społeczne. Dlatego „Walentynka” ze swoim niepodważalnie teksańskim adresem jest jedną z tych licznych ciekawych współczesnych amerykańskich powieści o mentalności prowincji. Nieprzypadkowo wielu Amerykanów nie jest w stanie wymienić wszystkich stanów swojego kraju, nie mówiąc o znajomości reszty świata. Ta pełna pulsującego napięcia opowieść sugeruje, jak zawężają się horyzont i sposób myślenia, gdy granicą świata jest granica stanu. Jednakże główna bohaterka książki przekroczy tę i wiele innych granic. Dlatego to powieść o tym, jak narasta bunt w prowincjonalnym społeczeństwie, które zezwala na przemoc tylko dlatego, że takie są niepisane zwyczaje. Tu zbliżający się do młodziutkiej Meksykanki grzechotnik jest zdecydowanie mniej niebezpieczny niż mężczyzna uchylający przed nią drzwi swojej furgonetki. Zwierzę nie zabije z premedytacją, ale człowiek z premedytacją skrzywdzi na tyle, że prawie zabija. A jednak to powieść o sile życia – odzyskanego, wywalczonego. „Walentynka” to przejmująca narracja o krzywdzie i o tym, jak silna staje się skrzywdzona kobieta. Opowieść jednocześnie pełna empatii i literackiego przekonania, że należy oddać głos tym, które boją się głos zabrać, powieść obyczajowa o specyficznych relacjach nawiązywanych przez kobiety pozornie mogące żyć w oddaleniu od siebie. Nawet na prowincji, gdzie wszyscy się znają i wchodzą ze sobą w jakieś interakcje. Ponadto „Walentynka” to polifoniczna historia kobiecego przekonania, że bezradnym jest się tylko wówczas, gdy samemu się na to pozwoli. I obraz tego, na co pozwala mężczyznom Teksas. Zapadająca w pamięć historia o miejscu, które być może wielu chciałoby wymazać z pamięci.