2014-03-30

"Zasługa nocy" Mateusz M. Lemberg

Wydawca: Prószyński i S-ka

Data wydania: 14 marca 2014

Liczba stron: 342

Oprawa: miękka ze skrzydełkami

Cena det: 34 zł

Tytuł recenzji: Zmierz się ze strachem

Nagi mężczyzna w łóżku, z twarzą wydziobaną przez czarne ptaki. Drugi związany i umierający w strachu, gdy wokół i po nim wędrują myszy. Takie sceny muszą robić wrażenie, prawda? Na szczęście Mateusz M. Lemberg - zaskakujący mocą swojej prozy debiutant - nie poprzestaje jedynie na spektakularnych rozwiązaniach fabularnych, aby przykuć do swojej "Zasługi nocy". To zręczne połączenie powieści kryminalnej z pogłębioną psychologicznie prozą obyczajową i można podczas lektury odnieść wrażenie, że wątek kryminalny walczy o palmę pierwszeństwa z historiami obyczajowymi, przegrywając z nimi. Największym atutem tej powieści jest jednak fakt, iż czytelnik w żadnym z rozdziałów nie jest w stanie panować nad światem przedstawionym. Zwroty akcji, zaskakujące rozwiązania, niepokojące życiorysy bohaterów i niejasne do samego końca motywy zabójcy wspomnianych mężczyzn - czytając "Zasługę nocy" jest się cały czas w garści autora, który nie dość, że tworzy kapitalną książkę, to przede wszystkim jest mistrzem zakończenia, bo to z powieści po prostu wbija w fotel.

Lemberg uczy się na dobrych wzorach. Nie ma to jak kryminał, w którym zaciera się granica między postępowaniem złym, ergo wymagającym zdecydowanej interwencji organów ścigania a szlachetnymi pobudkami w działaniu zabójcy, które w pewien sposób go rehabilitują, wikłając nas w sieć zależności, od jakich nie można się oderwać i dzięki czemu nie można zachować obiektywnego oglądu świata wykreowanego przez autora. Ostatni dobry przykład takiego zagrania to "Alex", trzecia wydana w Polsce powieść kryminalna Pierre'a Lemaitre. W "Zasłudze nocy" przekonamy się, że rytualne zabójstwa niosą za sobą drugie dno, przytłaczającą historię o niesprawiedliwości i krzywdzie. Jednego i drugiego nazbierało się wiele także w życiorysach tych, którzy będą dążyć do rozwiązania zagadki seryjnych zabójstw. Sami uwikłają się w sytuacje i zależności, w których będą się borykać z własną niemocą oraz słabościami. Bo bohaterowie Lemberga - ścigający i ścigani - to ludzie z krwi i kości, z zaletami i wadami, ze słabościami i z niemocą poradzenia sobie z codziennością. A ta w "Zasłudze nocy" ma kolejne, coraz bardziej skomplikowane oblicza...

Spraw do rozwikłania jest w tej książce wiele. Wystarczy nadmienić, że koncentrują się wokół nielegalnego wykorzystania części zużytej broni policyjnej, afery z prostytutkami w tle, pedofilii i osobistych problemów ludzi, których przerasta nie tyle niemożność zaradzenia złemu wokół, co trudność w znalezieniu kontaktu z samymi sobą tak, by żyć w sposób spokojny i czuć się spełnionymi. Na taki komfort nie może liczyć główny bohater, komisarz Krzysztof Witczak. Wiedzie niespokojne życie, choć podwładni myślą, iż raczej nudne i w pełni ustabilizowane. Witczak odziedziczył po matce bezsenność. Psychoza kobiety kazała jej spędzić ostatnie swe lata w szpitalu psychiatrycznym. Komisarz obawia się obciążenia genetycznego i chociaż nie widzi żadnych objawów wskazujących na rozmywanie mu się realnego świata powinności i działań, żyje w stałym lęku przed spełnieniem się jego przypuszczeń. Witczak nie założył rodziny. Żyje obok Małgorzaty, kobiety o tajemniczej przeszłości. Pozwala jej u siebie mieszkać, wchodzi nawet w rolę ojca dla dorastającego syna przyjaciółki. Co ich łączy? Czym jest ich układ? Witczak równie wiele ukrywa przed swoimi przełożonymi, co nie dostrzega w łączących ich relacjach. Ta ślepota na to, iż inni mają swoje nieuporządkowane życie, będzie go kosztować wyrzuty sumienia po słusznie skądinąd oddanym strzale ze swojej broni.

Swoistym przeciwieństwem obojętnego, sfrustrowanego i dość zgorzkniałego Witczaka, którego jedyną bezgraniczną radość daje gra na saksofonie, jest pełna witalizmu policjantka Agnieszka, która staje się jego podwładną, kończąc pracę w Fundacji Itaka. Zabiera stamtąd specyficzny bagaż doświadczeń, nienawiść do mężczyzn i mroczne wspomnienie akcji, podczas której rozpracowywała szajkę mężczyzn gnębiących i wykorzystujących seksualnie kobiety. Seksualność Cyny wyrosła z buntu. Żyje ze swoją partnerką Anką, planują nawet ślub w Holandii i opiekę nad dzieckiem. Aga czuje się takim męskim zdobywcą uwięzionym w ciele kobiety. Lubi żyć intensywnie. Lubi skrajności. Jeździ niczym pirat drogowy pomarańczowym skuterem i zaskakująco trafnie diagnozuje skryte relacje między pracownikami komendy stołecznej policji. Determinacja Cyny idzie w parze z bezkompromisowością trzeciego z bohaterów, niejakiego Hifa. To pseudonim barczystego Tymańskiego, wielkiego mężczyzny z równie wielką traumą wspomnień - jedno z małżeństw zakończyło się dramatyczną śmiercią, drugie równie dramatyczną stratą majątku. Hif żyje na utrzymaniu trzeciej życiowej partnerki i to on z tej trójki najmocniej odczuje, że w historię wykorzystywania policyjnej broni wmieszana jest groźna organizacja, która nie zawaha się przed zabiciem policjanta. Albo wielu policjantów, jeśli będzie to konieczne.

Mateusz M. Lemberg wrzuca swoich pokaleczonych emocjonalnie bohaterów w wir zdarzeń, co każe im konfrontować się ze wszystkimi słabościami, jakie ukrywają przed światem. Tropią zabójcę, który wykorzystuje lęki ofiar, sami kryjąc w sobie lęki wywołane przez mroczną przeszłość, jaka na zawsze rzutować będzie na ich życie. To nie tylko powieść o walce dobrych ze złymi, nie tylko kryminalna fabuła zapierająca dech w piersiach oryginalnymi rozwiązaniami. To książka o mierzeniu się ze strachem. Tym, który zabił ofiary i tym, który zwalczany czyni silniejszymi na co dzień warszawskich stróżów prawa.

Otrzymujemy bardzo oryginalną książkę. Każe spoglądać na wykwitające przed nami coraz to nowe powieści kryminalne z nadzieją. Bo Lemberg nie jest wtórny, ma swój styl, potrafi być dramatyczny i dowcipny jednocześnie (zaskakujące, w jaki sposób ominą nas liczne przekleństwa padające na kartach książki). Udowadnia, iż można nowatorsko napisać następną z kolejnych książkę o etykiecie, po którą wciąż najbardziej chętnie sięgają czytelnicy w księgarniach. "Zasługa nocy" to mroczna opowieść o ludzkich pragnieniach, fobiach, ludzkich tęsknotach i zawirowaniach losu, w których ani dobro ani zło nie są czymś jednoznacznym. Bardzo polecam!

2014-03-26

"Kurator" Zbigniew Kruszyński

Wydawca: W.A.B.

Data wydania: 26 lutego 2014

Liczba stron: 206

Oprawa: twarda

Cena det: 34,90 zł

Tytuł recenzji: Cena porywu serca

Zbigniew Kruszyński napisał książkę o człowieku, który przekroczył dawno smugę cienia, błąka się we mgle przemijania, szuka porywów życia i powodów, dla których miałby być życiu potrzebny oraz konfrontuje z dramatami, jakie go przerastają. Żyje bez wzruszeń, bez większych emocji, czas odmierza rzeczowo i w sposób ponury. "(...) Pieniądze leżą na kontach i funduszach, powoli procentują, liście żółkną stopniowo, skamieniały gołębie, nawet router się zapchał i cedzi informacje jak jąkała rzecznik". Poznaje w Internecie kobiety, którym trzeba płacić za czas i towarzystwo. Konfrontuje się ze śmiercią w rodzinie i z pustką wokół siebie. Jest dramatycznie pojedynczy i nie ma odwagi wzięcia odpowiedzialności za kogoś. Żyje z dnia na dzień. A gdyby te dni miałyby się stać nie do zniesienia, w rezerwie jest xanax i stilnox. Spokój na zawołanie. Bez wzruszeń i porywów serca.

Powyższy rys nie zapowiada powieści w żadnym stopniu oryginalnej, ale to nie oryginalność ma być mocną stroną "Kuratora". Snuta niespiesznie narracja opowiada o ludzkiej samotności, o przebywaniu z samym sobą w stopniu niepełnym, o wrażliwości ukrytej i o potrzebie bliskości, która w swej smutnej sile każe zbliżać się do kobiety młodszej o pokolenie. To także książka o rojeniach wyobraźni przesyconej dawno już wyblakłymi romantycznymi ideałami i opowieść o mężczyźnie wciąż szukającym spełnienia w świecie, w jakim wartość ma przede wszystkim pieniądz i gdzie w zasadzie można kupić wszystko. Poza miłością i przywiązaniem.

Bohater Kruszyńskiego odwiedza strony www, na których prężą się kobiety chcące, by opłacać ich gotowość do bycia na własność. Człowiek XXI wieku potrafi profesjonalnie się wycenić. W katalogu wymagań te coraz bardziej wyśrubowane. Ogłaszają się nie tylko one - samotne, mężatki, studentki, rozwódki. Są i mężczyźni gotowi płacić za ideał albo za taki ideał się uważający. A za to trzeba zapłacić. W morzu anonsów, gdzie sprzedaje się siebie i swoje towarzystwo, setki kobiet i mężczyzn wyrażają niezadowolenie partnerami. Nikt z ogłaszających nie śmie pomyśleć, że mógłby pasować do kogoś innego, kto proponuje sponsoring. Wszyscy skupieni na sobie, wyceniają swoją wartość. Bohater "Kuratora" kupuje usługi. Płaci z pieniędzy, jakie pozostawiła mu kiedyś szwedzka pensjonariuszka, którą godnie poprowadził ku śmierci. Teraz skupia się na życiu. Nabywa towarzystwo kobiet. Adoruje je, sponsoruje, czasami wysłuchuje, niekiedy namiętnie obserwuje. Zamawia to, czego oczekuje i nie oczekuje niczego w zamian. Dlaczego tak uporczywie sięga po opłacone fragmenty cudzych życiorysów, po cudze ciała, po chwile imitujące bliskość?

Dużo mniej interesujące od tego, co mężczyzna Kruszyńskiego myśli, jest to, jak wygląda. Wydęty brzuch, owłosione genitalia, łysina, szwankująca prostata. Do tego łupież, niszczejące plomby. Tak wygląda męskość po pięćdziesiątce - bez upiększeń, wizji, fantazji i symulacji wyobraźni na portalach randkowych. Ta męskość, nieatrakcyjna przecież i przeciętna w sposób bolesny, to pewien stan uwięzienia. Poza te ramy wyjść się już nie da. Życie potoczyło się dramatycznie i pozostawiło w duszy dużo bardziej przykre ślady niż na ciele. A jednak wciąż jest nadzieja, że to, co rzeczywiste w połączeniu z imaginacjami, ma szanse wzbudzić czyjeś zainteresowanie. Kiedy bohater książki zainteresuje się pewną maturzystką, dostrzeże siebie w roli tego, który może ją ocalić przed okrutnym światem. Tym tworzonym między innymi przez autorów anonsów o sponsoringu.

Przestaje szukać wrażeń i przestaje myśleć o tym, by je symulować, kiedy Marta pozostanie w jego życiu na dłużej niż czas opłaconego spotkania z seksem. Ich relacje to dwa diametralnie różne poglądy na to, co oznacza bycie razem i czym ma być bliskość drugiego człowieka. Przejmująco smutne, przerażające nawet staje się obserwowanie, jak dojrzały mężczyzna lokuje swoje skryte pragnienia w osobie młodszej o jedno pokolenie! Kruszyński opowiada historię tej znajomości w taki sposób, że wszystko wydaje się z czegoś wynikać, wszystko zapełnia pustkę i marazm, wszystko jest oczywiste i zmierza w jakimś kierunku. Naprawdę?

"Kurator" to gorzka i bardzo wyrazista rozprawa z rzeczywistością, w której kolejne już pokolenie singli wystawia na sprzedaż swój czas, swoje przymioty, swoją domniemaną wartość i skryte w tym wszystkim frustracje. To książka o relacjach niepełnych, toksycznych; relacjach dławionej goryczy przeżywania wciąż na nowo czasu, w którym ponownie można zostać odrzuconym. Wspomniana już niespieszna narracja nie ujawnia żadnych porywów serca, a przecież jest to opowieść w niesamowicie dużym stopniu nasycona emocjami. O nich Kruszyński nie chce pisać. Chce pokazać konkretnego mężczyznę, konkretną samotność, konkretne zgorzknienie i skrytą w nim naiwność szukania czegoś, czego nie odnalazło się przez pół wieku. Zbigniew Kruszyński diagnozuje stan obcości względem samego siebie. Sygnalizuje tę obcość mieszaną narracją. Opisując kolejne dni i poczynania swego bohatera, narrację trzecioosobową zamienia na pierwszoosobową. Jesteśmy zatem zdystansowani do mężczyzny, by za chwilę uważniej go słuchać, być może rozumieć. Tworzy się bliskość, rozpada się, dystans budowany jest na nowo; w finale gra narracyjna w oczywisty sposób ukazuje, o kogo chodzi i jakie ma być przesłanie książki.

"Kurator" podejmuje próbę pewnej diagnozy życia społecznego, ale także ostrzega. Opowiada o szukaniu wrażeń i braku zrozumienia dla tego, czym wrażenie samo w sobie miałoby być. Smutna powieść o przemijaniu, o smutku przechodzenia przez kolejne dni i o rozpaczliwych próbach tuszowania pustki. Jednocześnie piękna histotia o wrażliwości, dla której nie ma dzisiaj miejsca ani czasu. "Kurator" w sennej i melancholijnej nieco konwencji opowie o wewnętrznym uśpionym życiu i o konsekwencji brania odpowiedzialności za cudzy los w sytuacji, kiedy nie można zapanować nad swoim. Do głębszego przemyślenia.

2014-03-23

"Nieszpory" Agnieszka Drotkiewicz

Wydawca: Wydawnictwo Literackie

Data wydania: 27 marca 2014

Liczba stron: 144

Oprawa: miękka

Cena det: 29,90 zł 

Tytuł recenzji: Czym się stajemy?

Warto przypomnieć na wstępie poprzednią powieść Agnieszki Drotkiewicz, bo wydaje się, iż jej literacka bohaterka w najnowszej cofa się, przeżywa regres, jest swą kobiecością osaczona i w niej zagubiona. W wydanym przed pięciu laty "Teraz" wykreowana została kobieta, która jest świadoma i dumna ze swojej tożsamości. To było dość specyficzne połączenie tego, co wewnątrz kobiety z całym zewnętrznym światem stygmatyzowanym markami. Karolina z "Teraz" charakteryzowana była następująco: „Samotna kobieta po rewolucji feministycznej, z doktoratem nauk humanistycznych przemierza Planetę Tesco, rozmyślając o życiu”. Bohaterka "Nieszporów" stara się za dużo o tym życiu nie myśleć. Bo choć jest wykształcona, ma pracę, ustalone cele i zasady przejęte z zewnętrznego agresywnego świata narzucającego normy, nie znajduje kontaktu z samą sobą, bo żyje w rzeczywistości, w której wiele doświadczamy, wiele również oferujemy, ale w gruncie rzeczy nie możemy odpowiedzieć sobie na pytanie o to, co czyni z nas ludzi.

"Nieszpory" to jednak opowieść o czterech biografiach, w związku z tym neurotyczna Joanna z Paryża przestaje odgrywać w tej historii najważniejszą rolę, bo i nie jest to historia życia Joanny. Drotkiewicz sportretuje także jej matkę, jej partnera oraz przyjaciółkę. Wszyscy żyją obok siebie, każdy we własnym wnętrzu. Niektórym udaje się cofnąć w głąb siebie oraz odpowiedzieć na pytania o własne dążenia i pragnienia, inni gorączkowo miotają się w nerwowym "teraz", które przed laty dla Agnieszki Drotkiewicz było synonimem pogodzenia z życiem, a teraz jest jedynie tego życia rozpaczliwą namiastką.

Joanna stale pracuje. Praca jest sensem jej egzystencji. Żyć to pracować na pochwały, być docenianą za wkład pracy, zaangażowanie i wartość wyprodukowaną przez siebie. Do samej siebie Joanna boi się zbliżyć. Nie istnieje dla niej coś takiego jak życie prywatne. Właściwie ma je już za sobą. Samotność jest stanem oczywistym i stanem słusznym. W relacji z mężczyzną bohaterka traci swą chybotliwą, pełną troski o siebie tożsamość. Tożsamość kształtowaną przez paryskie marki, zwyczaje i powinności. Tożsamość jakby zwierzęcą, obleczoną jedynie skórą; chcącą się spod tej skóry wydostać, ale w gruncie rzeczy bezwolną i pozwalającą na to, by jałowy bieg włączyć tylko podczas pobytu u matki w Polsce, gdzie praca nie jest koniecznością, a możliwość wybrania sposobu spędzania czasu ogranicza się do bezmyślnego wpatrywania w serialowe światy, w których ukryte jest życie dużo bardziej przepełnione treścią niż to paryskie. Joanna żyje w świecie norm, wzorców i mód, ale nie dobrała z tego wzornika niczego, co określałoby, kim jest i dokąd zmierza. "Teraz" jest nieznośne, bo nie ma w nim treści. Być może treść i sens wyssała z życia Joanny jej matka.

Sylwia odrzuciła Boga i żyje po swojemu. Dobrze jej. Stroje w dress codzie "stonowanej suki" podkreślają jej dystans do rzeczywistości. Sylwia jest realistką i wie, co stanowi jej wartość. W związku z Romanem Kozanisem jest kobietą realizującą wzorzec dojrzałej miłości, choć przecież bawi się w romans tak, jak jej córka bawi się w życie. Sylwia walczy o swe dobro, Joanna walki nie podejmuje. Matka ma siłę, którą nie obdarzyła córki i chęć do stawiania czoła trudnościom, przy których Joanna rejteruje, uciekając w świat ściśle wyznaczonych przez swą pracę sztucznych reguł. A Roman? On to zupełnie inna historia. Podczas gdy Joanna tonie w nadmiarze wszelakich bodźców, Roman jest przeciwnikiem jakiegokolwiek nadmiaru i człowiekiem pewnym swej jedności, z której wyrasta tożsamość, na jakiej może oprzeć się racjonalna Sylwia. Roman lubi kwaśność cytryny, słodzi lody karmelowe, stawia na dynamizm i każdego dnia staje się na nowo. Wbrew temu, co wpływa na destrukcję Joanny na co dzień. Wbrew temu, co ma także druzgoczący wpływ na czwartą postać "Nieszporów" - przyjaciółkę Sylwii, Helenę.

Życie Heleny to wieczne kompleksy, szarość i mnożone wciąż na nowo lęki. Helena zapatrzona jest we francuskie wzory i gdyby dane jej było żyć w Paryżu jak Joannie, pewnie byłaby szczęśliwa i spełniona. Helena tak jak córka przyjaciółki udaje prawdziwe życie. W przeciwieństwie do Joanny jednak nie pobudza ją tak wiele mniej lub bardziej racjonalnych wskazań, jak być szczęśliwą. Helena pogodzona jest z pustką wewnątrz siebie i - w przeciwieństwie do Joanny - nie stara się jej na siłę zapełnić. Oszukana przez życie oraz samą siebie, nie dąży już do stanu spełnienia, bo taki prawdopodobnie nie istnieje. Co istnieje naprawdę w biografiach tej czwórki i czemu muszą się bezwzględnie podporządkować, a co dopasować do samych siebie tak, by odnaleźć sens?

W opowieści Agnieszki Drotkiewicz jak w uwerturze z "Don Giovanniego" przewijają się trzy elementy - "liryczny, przygodowy i tragiczny". Metaforyczny przesyt widoczny - i uzasadniony - choćby w "Teraz" autorka zastępuje językiem wrażliwości na niuanse i językiem opisu tego, co złożone, przez opis części składowych, efemerycznych sygnałów wysyłanych z wnętrza ciał i umysłów bohaterów w kierunku świata racjonalnej logiki. Tragizm "Nieszporów" to niemożność bycia w pełni sobą. A może chodzi o to, że ta pełnia nie jest stanem, jaki kiedyś się oczekiwało. Joanna rozmyśla: "Jestem tym, czym siebie uczynię". I choć można uznać, że to historia o tych, którym się nie udało i o tych, którzy jakoś dają radę, fatalizm egzystencji przejawia się w niemożności kontaktu z samym sobą i w przypadkowości form życia, do jakich dostosowują się bohaterzy na własne życzenie. I chociaż chcieliby krzyknąć "adieu tristesse", pożegnać smutek i nabrać pewności tego, kim się uczynili, niemożność wyboru, paraliż decyzyjny, zagubienie w wielości i obojętność jako przejaw zagubienia, to główny powód dramatu rozpisanego na kilka ról i kilka życiorysów.

W "Ościach" Karpowicza portretowani współcześni wchodzili ze sobą w szereg zależności. U Drotkiewicz żadnych zależności nie będzie. Wszyscy są nomadami i nikt nie jest w stanie wpłynąć na pozostałych. "Nieszpory", osadzone w muzyce Monteverdiego, ukazują nam pewien panoramiczny przegląd życia w samotności i życia niepewnego. Autorka nie podejmuje się próby żadnej diagnozy. Nie pozwala swoim bohaterom na jakąkolwiek jedność, bo wszyscy są osobni, choć mają tworzyć tymi osobnymi losami pewną spójną całość fabularną. Ta książka nie opowiada o tym, kim jesteśmy we współczesnym świecie. Ona dyskretnie sugeruje, kim możemy się stać i kim stajemy się nieszczęśliwi, niezadowoleni i niepewni, czy dokonaliśmy w życiu jakiekolwiek słusznego wyboru.


PATRONAT MEDIALNY

2014-03-21

"Indie rozdarte" Arundhati Roy

Wydawca: Wielka Litera

Data wydania: 5 marca 2014

Liczba stron: 174

Tłumacz: Krzysztof Umiński, Marta Umińska

Oprawa: miękka ze skrzydełkami

Cena det: 34,90 zł

Tytuł recenzji: Demokracja i lufy karabinów

Od dłuższego czasu obserwuję modę na wycieczki do Indii. Kusi egzotyka, trzeba zrobić sobie zdjęcie przy Tadż Mahal, odwiedzić Waranasi, posmakować pysznej kuchni indyjskiej. Przyjrzeć się kolorom, posłuchać gwaru, uwierzyć na chwilę w bzdurne światy kreowane przez Bollywood, pokazać znajomym zdjęcia i cieszyć się z dotyku niezwykłego. Tymczasem Indie są krajem z czwartym najpotężniejszym wojskiem świata, które w dużej mierze pacyfikuje ludność miejscową. Są państwem, którego lista wewnętrznych zamachów terrorystycznych zajmuje rozbudowaną stronę w Wikipedii. W Indiach bieda jest czymś normalnym, Hindusi już się na nią znieczulili, a turyści chętniej spoglądają na barwne sari niż na umęczone codziennością twarze pod nimi. Arundhati Roy w trzech wstrząsających tekstach składających się na "Indie rozdarte", ujawni prawdziwe oblicze indyjskiej demokracji. Takiej, która obowiązuje jedynie w godzinach pracy urzędów. Potem, a nierzadko i wtedy, wyrasta przede wszystkim z luf karabinów.

Roy opowie o państwie, które znajduje się w wiecznym stanie wyjątkowym, wciąż w trakcie przewlekłej wojny, wciąż rozpięte między kilkoma stuleciami. Konstytucja kraju demokratycznego z 1950 roku okazała się zabójcza dla ludu; to paradoks Indii, w których lud jest wrogiem i gdzie wojsko oraz policja to armia postawiona przeciw obywatelom. Mroczny to obraz, wstrząsający chwilami, sugestywnie nakreślony i ujęty w słowa, którymi autorka mówi w imieniu tych, co nie są słyszani w ojczyźnie. A tym bardziej za jej granicami.

Arundhati Roy przytacza demagogiczne przemówienie indyjskiego premiera Manmohana Singha z lipca 2005 roku, od którego warto zacząć rozważania o tej książce. "Nasz wymiar sprawiedliwości, nasz system prawny, nasza administracja państwowa i policja to wspaniałe instytucje wywodzące się z administracji brytyjskiej w Indiach; wszystkie one dobrze służą naszemu państwu".  Autorka "Boga rzeczy małych" w pierwszym eseju nakreśla, czym naprawdę jest dobro państwa i jak niewiele wspólnego z rzeczywistością ma powyższe gloryfikowanie wrogich ludowi służb. Indie mają inną, bardzo pokaźną armię. To armia głodnych, ubogich, wysiedlanych w imię eksploatowania dóbr naturalnych. Ludzi, którzy walkę przenieśli do lasów i uprawiają partyzantkę, bo innej formy oporu wobec rządu nie mogą stosować. Roy udaje się do dżungli wraz z rebeliantami. Przygląda się im w drodze. Zdeterminowanym, by walczyć. Słucha, o czym mówią. Poznaje idee, próbuje rozumieć pragnienia, chce pojąć celowość bycia w lesie. Bo bycie wśród drzew, z dala od cywilizacji, to specyficzna kontestacja tych, którzy przejmują nauki z Wyższej Szkoły Walki w Dżungli i mają świadomość, że nie pozostało im nic innego niż celowo integrować się z naturą, od której wciąż są odrywani.

Ale problemy Indii to nie tylko brak porozumienia rządzących z leśnymi partyzantami i wszelkim ruchem oporu, jaki dąży ku zatrzymaniu przesiedlania na siłę do miast tych, którzy w mieście mogą tylko żyć na ulicy, na niej się kochać i rodzić, tam też umierać i wierzyć w lepszy byt w innym świecie. Ten realny jest nie do zniesienia. Tak jak nie do zniesienia jest opisywany przez Roy smród demonstrujących na ulicy w kraju, w którym uliczne protesty uznawane są za nielegalne. Problem Indii to demokracja na papierze. Nieumiejętność egzystencji w tyglu religijnym i kulturowym. Brak zrozumienia, iż rozwarstwienie społeczne to początek cywilizacji śmierci i że ta śmierć już jest przecież wciąż obecna, uniemożliwiając Indiom rozwój naprawdę - nie tylko w wybranych sektorach i na zasadach ustalonych przez rządzących.

Arundhati Roy opowiada o swojej ojczyźnie, jest to stale widoczne i ciągle akcentowane. Inaczej problemy widzi się podczas wędrówki po lesie z partyzantami, inaczej rzecz wygląda na ulicach Delhi. Gdziekolwiek nie jest i czemukolwiek się nie przygląda, Roy punktuje, pyta i stawia zarzuty. Cały czas wyrażając jednocześnie troskę o to, że świat wokół niej jest tak bardzo okrutny i trudny do opisania, choć od bardzo dawna próbuje kroczyć na drodze demokracji. Ta demokracja rozpada się, zanim jeszcze dane jej jest się rozwinąć. Indie to tygiel kulturowy, ale i tygiel rozmaitych konfliktów, które rozwiązywane są jedynie siłowo, w związku z czym spirala przemocy jest coraz bardziej nieznośna dla wszystkich, którzy chcieliby żyć w zgodzie i budować państwo, jakiemu przez lata dano tak naprawdę dużo szans ku rozwojowi. W pokoju i poszanowaniu tego, co inne.

Ta książka obrazuje różne perspektywy. Tezy wzmacniają kolorowe zdjęcia, na których widać to wszystko, czego być może nie da się do końca pojąć. Roy stara się zajrzeć do środka owej wspólnoty buntu, jaka utworzyła się przed latami i która rośnie w siłę. Tak jak indyjska armia, kierowana głównie w miejsca, gdzie nie powinna być kierowana. Indie stoją na rozdrożu. Nie są pewne, czy kapitalistyczny świat i oferowane przez niego ścieżki rozwoju są rzeczywiście drogą, po której chcą kroczyć ludzie przywiązani do ziemi, tradycji, niezliczonych wierzeń i do życia kierowanego innymi prawami. To chyba jedyny demokratyczny kraj, który toczy tak wiele wojen w obrębie własnych granic. Kraj, w którym bieda kontrastuje z luksusem. Miejsce, które sprzedaje się eksportowo w postaci przesłodzonych bollywoodzkich filmów. Albo takiego "Slumdoga". Roy podkreśla, że gdyby filmy takie jak "Slumdog" pachniały, nie odniosłyby kinowego sukcesu, bo smród ulicy nie pasowałby do aromatu popcornu. Jej samej smród nie przeszkadza, ona chciałaby jego końca. "Indie rozdarte" to napisana z pasją rozprawa o cierpiącej ojczyźnie, której paradoksy budują demokrację na glinianych nogach, a sam kraj zmierza ku trudnej do przewidzenia przyszłości...

2014-03-18

"Znaki szczególne" Paulina Wilk

Wydawca: Wydawnictwo Literackie

Data wydania: 20 marca 2014

Liczba stron: 300

Oprawa: miękka

Cena det: 34,90 zł

Tytuł recenzji: My, po transformacji

Paulina Wilk jest ode mnie dwa lata młodsza. Pewnie w dzieciństwie nie pobawiłbym się z nią w piaskownicy, bo nie wypadało z "małolatą". Teraz, kiedy z naszych piaskownic wyszliśmy, a do nowych dzieci już nie wchodzą, bo ekscytuje je co innego niż zamki z piasku, kolorowe foremki, dokopywanie się do wody w rogach piaskowego raju i przede wszystkim wspólna, zgodna zabawa, chętnie Paulinę Wilk czytam z uwagą. Cieszę się, że mamy taką książkę jak "Znaki szczególne". Cieszę się, że wreszcie ktoś napisał o tym, jak dorastaliśmy my - trzydziestolatkowie - na których nie zwraca się już uwagi, bo wszelkie przeżycia pokoleniowe już za nami, bo jesteśmy (lub nie) częścią zastanej rzeczywistości, bo wpisaliśmy się jakoś w system, bo jesteśmy już w średnim wieku i nikogo nie interesuje, co mamy do powiedzenia. Czyżby? "Znaki szczególne" są książką, do której będzie się podchodzić emocjonalnie i z którą będzie się dyskutować. Jeśli ma się dzisiaj trzydzieści lat plus ileś tam. Starsi odnajdą w niej cząstkę siebie, dla młodszych może to być literatura science fiction. Pisanie Pauliny Wilk to ciekawe połączenie osobistych wspomnień oraz wyraźnych, inteligentnych diagnoz z kategorycznym "my" w narracji. Z tym zaimkiem, przy użyciu którego zacząłem już o tej książce pisać, bo bez względu na to, czy myślę podobnie, czy też w tym myśleniu się od autorki różnię, jest to także moja książka. Wyrazista, błyskotliwa, gorzka i przyjemnie ożywiająca czas, kiedy powszechny brak był normą, ale stosunki międzyludzkie wyglądały inaczej, bo były intensywne, prawdziwe i szczere.

Pozostanę przy tym ważnym "my" w niniejszym omówieniu, bo nie widzę powodu, aby tego nie robić. Paulina Wilk rozpoczyna od naszego dzieciństwa. Trwa zabawa aluminiową złotówką na torach, po których mknie pociąg relacji Berlin-Moskwa. Dzieciaki licytują się o zasięg zniszczenia niewiele wartej monety przez żelazne koła mknące na odcinku, gdzie trochę symbolicznie zostaniemy później zamknięci w takim transformacyjnym korytarzu, w którym trzeba wybrać tylko jedną słuszną drogę. Nie spodziewamy się, iż to powolny koniec leniwego czasu, koniec jego naturalnego odmierzania, koniec epoki i systemu, którego przecież dobrze nie poznaliśmy,  a który zmuszeni będziemy błyskawicznie żegnać.

Dzieciństwo i wczesna młodość to jeszcze dla nas czasy, jakie można pojąć, nawet będąc dzieckiem. Nieskomplikowane, choć przecież bardzo trudne. Co nas wtedy łączy? "Świadomość braku, poczucie, że nie wszystko i nie zawsze można mieć - to było wspólne, naturalne". Cieszyliśmy się drobiazgami. Wylizywanym z torebki vibovitem. Kwiatowymi widoczkami, zwanymi przez innych ołtarzykami, które zakrywaliśmy szkiełkiem i zakopywaliśmy jak skarb. Drobniakami zbieranymi do skarbonek i książeczkami SKO - jakich Wilk nie wspomina -  co uczyły samodzielności i gospodarności. Cieszyliśmy się przede wszystkim wolnym czasem na podwórku, zabawami przy trzepaku, rozbitymi kolanami i poczuciem, że razem dobrze jest się bawić. Nasi rodzice dbali o to, byśmy za dużo się nie domyślali, nie analizowali smutnego i trudnego systemu, w wiecznym braku znajdowali przyjemność radości z drobiazgów. Byliśmy razem, byliśmy równi, wszyscy oglądaliśmy tę samą wieczorynkę, uczyliśmy się z tych samych podręczników, kolorowaliśmy te same szare szkolne skoroszyty i nie spodziewaliśmy się, iż w naszym świecie nagle i gwałtownie wszystko będzie podlegać wymianie. Wtedy byliśmy chyba jeszcze pokoleniem. Dużo nas było. Wyż demograficzny. Nie martwiło nas to, bo dopiero potem dostaliśmy po uszach, gdy dowiedzieliśmy się, iż jest nas w nadmiarze na nowy ustrój i nową Polskę i że będzie wielu niewchłoniętych, którym się nie powiedzie.

Po 1989 nasz kraj zmienił swe oblicze, "a my nagle staliśmy się tym, co mogli nam kupić rodzice". Nasza tożsamość kształtowała się w niepokojącym chaosie, w którym nagle zamknięte dotychczas za żelazną kurtyną państwo zaczęło gonić szaleńczo otwierający się na nas kapitalistyczny świat. Przestaliśmy być tacy sami, zaczęliśmy się różnić. Status majątkowy to nie wszystko. Musieliśmy wchłaniać w siebie dużo więcej niż nasi rodzice, gdy dorastali. "Uczyliśmy się za dwa pokolenia. Nasza edukacja miała zasypać półwieczną wyrwę, nasze powodzenie - stanowić rekompensatę za perspektywy odebrane rodzicom". Pojawiało się wciąż nowe, wciąż coś do oswojenia, wciąż do akceptacji. Byliśmy postawieni w sytuacji krańcowej - należało wszystko wokół przyjmować, rozumieć, dbać o to i cieszyć się z tego. Zalała nas wielość. Pojawiła się zazdrość. Potem rywalizacja. I skupienie na karierach, bo nowa rzeczywistość obiecała nam bardzo wiele, a potem dała do zrozumienia, iż jesteśmy mimo wszystko ostatni - ze wszystkim, co stare i ze światem, który musimy pamiętać, a mierzyć mamy się z nowym, dzikim i szalonym.

Zachód wkroczył w nasze życia błyskawicznie. Właściwie niczego nie mieliśmy szans spokojnie przeanalizować, bo działo się za dużo i za szybko. Naszymi nowymi zabawkami stały się telefony komórkowe, aparaty cyfrowe, kawałki plastiku zastępujące pieniądze. Mieliśmy być w wiecznej gotowości do rywalizacji. Przejęliśmy nerwowość świata i wymieniliśmy rodziców na postęp i nowość. Kiedy wreszcie mogliśmy zwolnić, nie było już nas. Staliśmy się atomami, skupieni na wolności wewnętrznej, w sieci kredytów, zobowiązań i poluzowani w pędzie do kariery, która dana została tylko nielicznym. My, dzieci wyżu demograficznego, zostaliśmy oszukani przez obietnice i staliśmy się żywymi dowodami na to, że polska transformacja była chaotyczna, przypadkowa i bolesna. Dzisiaj jako zakredytowani single, z dala od państwa, któremu już nie ufamy i z dala od samych siebie, czytamy "Znaki szczególne" wierząc, że coś nas w tej książce połączy. Jej czytanie może być jak wspólna niegdyś zabawa w piaskownicy i przy trzepaku. Ożywi wspomnienia i uświadomi, że się rozsypaliśmy gdzieś po tym świecie. Nie powie, czy jesteśmy szczęśliwi. Powie o wspólnych doświadczeniach i przykrej rzeczywistości teraz, kiedy wspólnie pozostanie nam niewiele więcej niż czytanie tej książki...

Paulina Wilk przeplata perspektywę jednostkowych wspomnień z opowieściami o ludziach przeżywających coś wspólnie. Kreśli obraz polskiej transformacji widziany jak najbardziej subiektywnie. Pisze o sprawach, o których w taki sposób i z jej perspektywy niewielu do tej pory napisało. Pisze o ludziach, których dzisiaj być może już nic nie łączy, ale którzy wspólnie widzieli ten świat, o jakim opowiadają "Znaki szczególne". Myślę, że to lektura obowiązkowa dla wszystkich, bez względu na wiek. To gorzkie świadectwo tego, co mają do powiedzenia o wolnej Polsce ci, którym przyszło dorastać za szybko, wybierać zbyt często, gonić i ścigać się wzajemnie oraz ci, którzy dopiero po latach mają czas, by o tym niespokojnym okresie spokojnie pomyśleć.

2014-03-15

"Co się zdarzyło w hotelu Gold" Grzegorz Kozera

Wydawca: Dobra Literatura

Data wydania: 17 marca 2014

Liczba stron: 256

Oprawa: miękka ze skrzydełkami

Cena det: 29,90 zł

Tytuł recenzji: Wiedeńskie niejednoznaczności

Odnieść można wrażenie, że Grzegorz Kozera pisze wciąż tę samą książkę i nie jest to absolutnie zarzut, bo każda kolejna to uzupełnienie tez poprzednich. Dlaczego tak myślę? "Co się zdarzyło w hotelu Gold" to następna niespiesznie snuta narracja z problemami już sygnalizowanymi i takimi, jakim można się przyglądać w nowym świetle. Czterdziestotrzyletni Antoni Topola, kielecki historyk i pisarz, tak jak bohater "Drogi do Tarvisio" ma uprzedzenia względem Austriaków i obwinia ich o obojętność wobec Holocaustu. Topola jest także jakimś odbiciem Otto Pettersa z powieści "Berlin, późne lato", choć to Polak, nie Niemiec i w przeciwieństwie do neurotyka z "Drogi do Tarvisio" raczej dumny jest ze swej polskości. Mimo wszystko niepewny siebie, z poczuciem zagubienia, pewnej przegranej, oszukany jakby przez koleje losu. W relacji z Polką. Długowłosa Magda z wiedeńskiego hotelu to nie ukrywająca się przed prześladowaniami Halina Kamińska, ale subtelność kontaktu między kobietą i mężczyzną sygnalizowana jest podobnie. Tyle w dużym skrócie o podobieństwach książek Kozery, bo najnowsza nie powstała tak całkiem bez pewnych zaszłości. Co nowego i o czym jest ta nowa historia z trupem w tle, branżą pornograficzną, austriackim malarstwem i poczuciem bycia na rozdrożu, w zastępstwie i zamiast czegoś?

W dniu, w którym umiera Sylvia Kristel, czyli filmowa Emmanuelle, Antoni Topola otrzymuje od swojego przełożonego propozycję nie do odrzucenia. W jego zastępstwie ma udać się do Wiednia na judaistyczny kongres historyków, którego tematyką ma być migracja Żydów - samego autora zainspirowała w tym temacie książka Martina Pollacka "Cesarz Ameryki". Ponieważ bohater cierpi na lęk przed lataniem, jedzie do stolicy Austrii własnym samochodem, otrzymawszy wcześniej potwierdzenie organizatorów, iż zwrócą mu koszty paliwa. Topola jest człowiekiem, którego od dawna nie imają się żadne porywy serca, duchowe wzruszenia, jakiekolwiek silniejsze emocje i stany emocjonalne, w których traciłby kontrolę nad sobą. Jest mężczyzną pozornie bez właściwości, chociaż - o czym przekonamy się potem - niejedna z nich jest co najmniej ekstrawagancka. Antoni Topola ma kochankę, która traktuje go instrumentalnie. Jest w separacji z żoną i ubolewa nad tym, że studiujący syn już go właściwie nie potrzebuje. Napisał i wydał trzy powieści, w związku z tym poważnie zastanawia się nad tym, by etat historyka zamienić na stan wolnego strzelca zarabiającego na pisaniu, ale dobrze wie, iż proza życia wymaga posiadania stałego zatrudnienia. Topola nie ma w zasadzie żadnych marzeń, plany są dość mgliste; chce zmienić swoje życie, ale jednocześnie boi się zmian.

Przybywając do Wiednia, zazna kilku form wyobcowania. Jako Polak w kraju, gdzie Polacy nie są zbyt mile widziani. Jako naukowiec, z którym nikt się nie liczy, bo ma jedynie odczytać artykuł swojego przełożonego. Jako kielczanin, któremu amerykański kolega z kongresu wytknie współodpowiedzialność za mord Żydów w czasach, kiedy Antoniego Topoli nie było na świecie. Poczuje się obco i nieprzyjemnie także jako podejrzany, który rzekomo odebrał pewną własność monachijskiemu kolekcjonerowi obrazów. Kolekcjoner ów zostaje przez Topolę znaleziony martwy w pokoju hotelowym sąsiadującym z lokum polskiego gościa kongresu...

Mamy trupa, ale nie jest to powieść kryminalna. Autor w dużej mierze skupia się przede wszystkim na okolicznościach śmierci Michaela Bielera, który być może w swej bogatej kolekcji dzieł malarskich miał też łupy wojenne, obrazy odebrane ludności żydowskiej podczas drugiej wojny światowej. To książka o malarstwie skonfrontowanym z zagrożeniem i lękiem. Pojawia się Egon Schiele i jego obsesja kobiecego ciała. Jest seksualność kobieca, nie tylko malowana na obrazach. Są opowieści o malarstwie, którym wir Historii odebrał tożsamość tak, jak malarzom odbierane było spełnienie, gdy tworzyli dzieła stające się potem łupami wojennymi. Topolę łączy z nieżywym Bielerem pasja kolekcjonowania takich dzieł sztuki, które nie tyle wychodzą naprzeciw sprecyzowanym oczekiwaniom estetycznym, co dobierane są wedle pewnego rodzaju klucza. Spacerując z Topolą po Leopold Museum, czytając o jego wspomnieniach rodzinnych, poznając jego poglądy na sztukę i argumenty za tym, dlaczego tak ceni Klimta czy Schielego, otrzymujemy jednocześnie wyraźny rys psychologiczny wrażliwego na sztukę człowieka, z którym w bliższy kontakt jest w stanie wejść tylko poznana przypadkiem, obca kobieta osamotniona mimo małżeństwa, oddziałująca na zmysły Topoli i budząca w nim odczucia, jakich nigdy nie żywił w stosunku do kobiety.

To historia o poszukiwaniu szczęścia i przełykaniu łez goryczy oraz niespełnienia. Książka o szukaniu własnej drogi. Poznawaniu samego siebie. I o Historii, którą chce się zaciemniać. Antoni Topola decyduje się, że podczas kongresu nie tylko odczyta artykuł profesora Jareckiego. Jego wystąpienie ujawni inny rys osobowości; taki rys drugiego planu jakby, lecz wyraźnie czytelny i wciąż obecny. Bohater Kozery znajduje się w państwie, które z jednej strony niezwykle docenia, z drugiej - nie może wybaczyć krótkowzroczności i tego, że Austriacy zapominają o historii. Ci ukazani w powieści idealnie pasują do poglądów Topoli - komisarz Blum nie daje mu spokoju w związku z odkryciem zwłok Bielera, a organizator kongresu i gospodarz zarazem odmawia zwrotu nieszczęsnej kwoty za paliwo, jest obcesowy oraz wytyka Topoli brak profesjonalizmu.

Można się zastanawiać, czy Antoni Topola mimo swej poczciwości i serdeczności nie wzbudza także irytacji - jak bohater "Drogi do Tarvisio". Oczekuje zwrócenia na siebie uwagi podczas odczytu, a bagatelizuje wykłady innych uczestników kongresu, których wysłuchanie jest jego obowiązkiem wynikającym z przydzielonego w Kielcach zadania. Przeraża go myśl o wypiciu napojów z hotelowego pokoju, za które trzeba zapłacić i perspektywa zapłacenia za cokolwiek, kiedy wraz z Magdą spotykają się towarzysko w lokalu, a dość szybko macha ręką na utratę ponad stu euro wydanych na paliwo, za które nie dostanie zwrotu. Bywa nazbyt zasadniczy i mocno wbity w gorset niekoniecznie ciekawych przyzwyczajeń. Jest mocno niejednoznaczny i chyba przez to prawdziwy. Grzegorz Kozera nie tworzy papierowych postaci i dzięki temu jego książki wzbudzają ciekawość oraz sporo emocji, chociaż są pozornie statyczne i w widoczny sposób chłodne. To umiejętność godna pozazdroszczenia. Podobnie jak to, by pisać wciąż tę samą książkę, ale jednocześnie pisać inaczej, intrygować i zmuszać do myślenia nad tym, w jaki model wpisuje się sam autor i kim jest, przemawiając ustami swoich bohaterów w powieściach.



PATRONAT MEDIALNY

2014-03-12

"Czerwony rynek" Scott Carney

Wydawca: Czarne

Data wydania: 24 lutego 2014

Liczba stron: 232

Tłumacz: Janusz Ochab

Oprawa: miękka lakierowana ze skrzydełkami

Cena det: 34,90 zł

Tytuł recenzji: Ciało na sprzedaż

Czy ciało ludzkie jest towarem? Prostytuujący się bez zastanowienia odpowiedzą, że tak. Scott Carney sięga jednak głębiej w sensie dosłownym i metaforycznym. Badając czerwony rynek, śledząc handlarzy organów, kości, porywaczy dzieci do adopcji, zdobywców krwi i wykorzystujących komórki jajowe zadaje jedno podstawowe chyba dla tego poruszającego reportażu pytanie. "Na ile sposobów można sprzedać ludzkie ciało?". Jak obecnie funkcjonuje rynek handlu ludzkimi tkankami i organami, który generuje ogromne dochody? Carney we wstępie skrupulatnie przelicza, co w jego ciele funkcjonuje sprawnie i co nadawałoby się do sprzedaży, podsumowując krótko: "Szacuję, że w sumie jestem wart około dwustu pięćdziesięciu tysięcy dolarów". To nie jest dramatyczna książka, w której ludzkie ciało zostaje przeliczone na pieniądze i nie jest to rzecz o tym, czy takie liczenie ma oburzać. "Czerwony rynek" nie zajmuje się etycznymi aspektami opisanego problemu aż tak widocznie. Ważniejsze jest dla autora udowodnienie tezy, iż wszyscy jesteśmy klientami tego rynku i powinniśmy być klientami uczciwymi.

Do napisania reportażu skłoniło Scotta Carneya dość krańcowe doświadczenie, jakim było dłuższe obcowanie z ciałem zmarłej w Indiach studentki, które uświadomiło mu pewien przerażający paradoks. Kobieta za życia była anonimowa i nieważna. Zaczęła nabierać znaczenia, kiedy stała się ciałem. Zwłoki stały się problematyczne i nie bez trudności dostarczono je rodzinie w Stanach Zjednoczonych. Już w Indiach studentka stała się pociętym, a potem byle jak pozszywanym przedmiotem. Psującym się w gorącu. Skomplikowanym w swej istocie, podczas gdy życie wewnątrz było kiedyś wręcz niezauważalne.

Carney rozmyśla: "Martwe ciało dzieli od żywego bardzo cienka, niemal niedostrzegalna granica. Problem z umieraniem polega na tym, że kiedy już ta linia zostanie przekroczona, zmieniają się wszystkie zasady obcowania z fizyczną obecnością drugiej osoby". Ten reportaż jest nie tylko próbą przyjrzenia się owym zasadom, co tekstem skłaniającym do rozmyślań o tym, czy handel tkankami i organami przestałby generować nieuczciwe zyski w momencie, kiedy zostałby uregulowany. Przecież do lat siedemdziesiątych minionego stulecia handel ludzkimi organami funkcjonował praktycznie bez ograniczeń. Nie budził tak wielu ambiwalentnych odczuć jak obecny system żerujący na biedzie i niemocy, który generuje niesprawiedliwość, przemoc i wyzysk dzisiejszego świata czerwonego rynku, mrocznego i wieloznacznego, nasyconego mimo wszystko krzywdą. Scott Carney o tej krzywdzie napisze. Nie będzie go interesować popyt na to, co ludzkie i co można wymienić. Przyjrzy się okolicznościom rozwoju podaży i da kilka wstrząsających świadectw tego, jak różnorodność praw poszczególnych krajów daje możliwości, aby na ludzkim ciele budować prężny przestępczy biznes.

Na granicy Indii i Bhutanu dociera do autora już pierwsza, bardzo wyrazista myśl. Badając ślady fabryki kości, uświadamia sobie, iż nawet odbieranie ich wbrew woli posiadaczy nie jest kradzieżą, bo okradani nie upomną się o swoje prawa. Zaczyna się od kości, kończy na włosach. Wszystko, co ludzkie, można sprzedać z zyskiem i wszystko może stać się przedmiotem transakcji finansowych na granicy prawa i często wbrew temu prawu. Co nas chroni przed takimi przestępcami? W krajach z tak zwanej pierwszej ligi bardzo wiele obwarowań prawnych. W krajach Trzeciego Świata ciało ludzkie to produkt. Można go wykorzystać wedle uznania. Można także ingerować w żywy organizm i szkodzić mu w imię źle pojętego dobra dla innych. Bo organy ratujące życie to sprawa chwalebna, ale co jest chwalebnego w wycinaniu organów chińskim więźniom czy w rozwoju biznesu pobierania nerek od biednych uchodźców z kataklizmu tsunami 2004 roku?

Scott Carney stara się nie popadać w żaden demagogiczny ton. Nie usiłuje wzbudzić prostych emocji i wzruszeń. Przygląda się wszelkim mrocznym procederom rzeczowo i równie rzeczowo sugeruje określone tezy. Obserwujemy między innymi działania lekarzy na Cyprze, gdzie funkcjonuje dość prężnie swoiste centrum handlu komórkami jajowymi. Wszystko na granicy prawa, ale i w zgodzie z przekonaniami setek bezpłodnych kobiet, które przybywają na Cypr, by otrzymać dar życia, o jaki trudno im w swoich krajach. Odwiedzamy indyjskie placówki wyspecjalizowane w adopcji zagranicznej oraz w legalnym macierzyństwie zastępczym. Cudny jest obraz szczęśliwej rodziny, która adoptowała hinduskiego malca. Równie szczęśliwa zadowolona matka, jakiej dziecko urodziła sowicie opłacona za swą "pracę" Hinduska. Carney pokazuje mroczne strony procederów o dość niejednoznacznym statusie. Pomagamy sobie nawzajem, jednocześnie okrutnie się wykorzystując i przejawiając brak szacunku wobec śmierci. "Czerwony rynek" nie o śmierci jednak traktuje, lecz o wszelkich możliwych do zaobserwowania lukach prawnych i społecznych nierównościach, jakie czynią z handlu ludzkim ciałem proceder zły, okrutny i bezlitosny. A przecież ma on na celu coś, czego kwestionować się nie powinno, bo to przede wszystkim pomoc. Gdzie w tym wszystkim moralne i etyczne granice? Granice przyzwoitości? Te, jakich nie znają ludzkie tkanki, bezproblemowo przekazywane sobie między kontynentami, by na jednych dać nikłą gratyfikację finansową biednym, a na innych uszczęśliwić majętnych potrzebujących...

Farmy krwi, fabryki dzieci, bezczeszczone cmentarze, oszukiwane dawczynie nerek - jest w tym reportażu zbyt wiele tego, czego pojąć nie można i co wzbudzi w pierwszym odruchu jedynie oburzenie. "Czerwony rynek" to bardzo rzetelna książka o procesach, jakie wymykają się nam spod kontroli niejako na własne życzenie. Opowieść Carneya nie jest także jakimś całkowitym oglądem problemu. Autor nie opisał masy przerażających, frapujących i niezwykłych historii. Sygnalizuje problem spychany gdzieś do podświadomości, a przecież istotny. Bo ciało ludzkie ma wartość nawet po śmierci, ale zbyt często odbierana jest mu zwyczajna godność, a pieniądz przesłania wszystko, co ludzką żywą istotę odróżnia od zwłok bez swego zdania, przekonań i bez poczucia przyzwoitości.

Rzecz mocna. Chwilami nawet wstrząsająca. Bardzo prawdziwe i świetnie napisana.

2014-03-10

"Sztuka leniuchowania. O szczęściu nicnierobienia" Ulrich Schnabel

Wydawca: MUZA

Data wydania: 15 stycznia 2014

Liczba stron: 256

Tłumacz: Viktor Grotowicz

Oprawa: miękka

Cena det: 34,99 zł

Tytuł recenzji: Pozwolenie na lenistwo

Znalazłem czas, aby przeczytać tę książkę. Aby o niej pomyśleć i dodatkowo na jej temat napisać. Nic mnie nie gnało, nic mnie nie zmuszało. Żadnych gratyfikacji z tego tytułu, żadnego kija czy marchewki. Znalazłem czas na zajęcie się tym, co mnie zainteresowało i uważam, że nie do mnie kierowana jest ta pozycja, która w gruncie rzeczy niczego nowego o kształcie współczesnego świata nie mówi. Wiem jednak, do kogo może być kierowana. Wiem, kto powinien przeczytać "Sztukę leniuchowania". Wiem, że powinni to zrobić ci, którzy w skupieniu nie doczytają tego omówienia do końca. I ci, którzy być może nie przeczytają go wcale.

Zacząłem od czasu, bo to jego analizie dość sporo miejsca poświęca się w tej publikacji. Ulrich Schnabel - niemiecki fizyk i dziennikarz - wskazując konieczność odpoczynku i leniwego bycia z samym sobą, analizuje upływ czasu i jego piekielną siłę niweczącą wiele wysiłków, jakie podejmujemy, by odpoczywać i leniuchować. Paradoks współczesności polega na tym, że dzięki niezliczonym wynalazkom ostatniego stulecia teoretycznie zyskaliśmy dla siebie więcej czasu, którego nie musimy poświęcać czynnościom wykonywanym za nas, a tak naprawdę wciąż go tracimy i nigdy nie mamy dość. Jak to się dzieje? Świat przyspieszył, co do tego nie ma najmniejszej wątpliwości. Mając czas na jedną czynność, chcemy wykonać kilka. Bo marnotrawstwo czasu jest stygmatyzowane - bardzo często przez tych, którzy rzekomo wykorzystują go konstruktywnie, nie czyniąc w zasadzie niczego znaczącego dla siebie, swojego życia, życia innych ludzi. Gdzie znaleźć czas na prawdziwe spotkanie z sobą? Jakim cudem wyrwać go choć tyle, by po prostu odetchnąć? Gdzie ukryć się przed jego nieustanną presją, bo przecież każda mijająca minuta spędzona w bezruchu jest minutą straconą?

Schnabel sugeruje zatrzymanie się, takie dosłowne i symboliczne. Przemyślenie tego, czym ma być dla nas odpoczynek i w jaki sposób efektywnie się zregenerujemy, nie podejmując żadnych czynności i unikając ich po prostu. "Sztuka leniuchowania więcej wspólnego niż z liczbą wolnych godzin ma z pewnym nastawieniem". Autor chce przekonać do tego, że nie tyle można, co koniecznie trzeba zatrzymać się wśród niezliczonych bodźców, nerwowo liczonych minut, wśród życia morza możliwości, jakie topi nas, a nie daje możliwości żeglowania i odkrywania. Czy możliwe jest coś takiego, jak stan,  w którym nic nie robimy? Czas, który upływa w regulowanym przez nas rytmie, na naszych warunkach i z dala od tego, czego oczekuje od nas otoczenie? A może to jest kwestia nieumiejętności odpoczywania? Przekonania, iż lenistwo to coś złego z natury i coś, co od jakiegoś czasu potępiane jest bez żadnych wyraźnych uzasadnień?

Schnabel pisze o leniuchowaniu w taki sposób, by sugerować, nie narzucać swego punktu widzenia. Wskazuje przyczyny stresu informacyjnego i zgubnego wpływu samokontroli, która doprowadza nas do życiu w napięciu i frustracjach. Pisze o irracjonalnej pogoni za kolejnymi celami, która blokuje w nas możliwość odczuwania szczęścia na co dzień. A człowiek szczęśliwy odpocznie i nie będzie robił sobie wyrzutów sumienia z leniuchowania. Bo przecież stan lenistwa, stan jałowego biegu, zatrzymania czy wyciszenia to coś koniecznego dla naszego mózgu, by mógł normalnie funkcjonować. Normą jego działania nie jest wieczne napięcie i presja zadaniowości, która osacza dużo częściej niż porządkuje codzienną krzątaninę.

"Sztuka leniuchowania" chce zasygnalizować, że w czasach wiecznej komunikacji ze wszystkim i ze wszystkimi, nie potrafimy komunikować się z samymi sobą i nie potrafimy dać sobie czasu, w którym bylibyśmy oderwani od kontekstów, obowiązków, zadań, zleceń, formuł czy powinności. Przekraczamy pojemność naszej pamięci roboczej, eksploatujemy mózg i zmysły, stajemy się niewolnikami wskazówek zegara, ale przede wszystkim nie dajemy sobie prawa do tego, by odciąć się od wszystkiego. Ulrich Schnabel przytacza przykłady kilku znanych ludzi, którzy osiągnęli wiele, ceniąc swe lenistwo i wskazuje miejsca, w jakich można leniuchować, nie szukając ich gdzieś daleko przy dodatkowej frustracji  i niepewności tego, czy naprawdę uda nam się wypocząć.

Mamy też w publikacji kilka sugestii, dzięki którym można raźnie kroczyć na drodze przemiany wewnętrznej. Pozwolimy sobie wtedy na bycie w stanie, jaki daje nam odprężenie. To nie jest poradnik do szybkiego zastosowania w praktyce. Celem tej książki jest sygnalizowanie, w których miejscach nasz rozsądek zaciera się i blokuje nam możliwość odpoczywania naprawdę. A taką możliwość mieć musimy. Co więcej - jest nam ona dana wraz z życiem i tak jak życie powinniśmy cenić czas,  w którym udaje nam się być leniem, a lenistwo nie jest stygmatem, lecz stanem pożądanym.

Myślę, że każdy organizm w pewnym momencie stopuje i dzięki temu jakoś udaje nam się odpocząć. Ta książka przypomina, iż mamy pełne prawo pozwolić sobie na lenistwo i temu lenistwu nadaje niejedno oblicze. Argumentacja jest jak najbardziej logiczna, przytaczane przykłady badań przekonujące, sama idea książki oczywiście słuszna, ale chwilami odnosi się wrażenie, iż "Sztuka leniuchowania" jest taką leniwą książką odtwarzającą tezy i sugestie już wielokrotnie sygnalizowane. Ulrich Schnabel nie wykazuje się ani błyskotliwością, ani oryginalnością sądów czy wskazówek. Nie wiem, czy lenił się przy pisaniu. Wiem natomiast, że takie proste książki o sprawach zwykle nie do końca uświadomionych, są potrzebne zwłaszcza wtedy, kiedy na autorefleksję czasu jest niewiele, a stan niepokoju dominuje nad nami nawet wtedy, kiedy nie ma istotnych czynników, które miałyby ten niepokój wywołać.

Do niespiesznej i leniwej, ale uważnej lektury. Rzecz potrzebna i warta poznania. Jeśli komuś udało się doczytać tekst o niej do końca, z pewnością znajdzie się w lekturze z uśmiechem na twarzy. Bo i poczucia humoru autorowi "Sztuki leniuchowania" nie można odmówić.

2014-03-07

"Zawsze jest dzisiaj" Michał Cichy

Wydawca: Czarne

Data wydania: 10 lutego 2014

Liczba stron: 72

Oprawa: miękka ze skrzydełkami

Cena det: 29,90 zł

Tytuł recenzji: Spacer po Warszawie

Michał Cichy wędruje po Warszawie. Ma ten komfort, którego brakuje zdecydowanej większości mieszkańców miasta, czyli ma czas na obserwacje, czynienie spostrzeżeń, łączenie tego w jakieś całości, oddychanie miastem w specyficzny sposób i stąpanie po nim świadome. Nieprzypadkowo to, co pod stopami, nabiera tutaj znaczenia, bo najbliższe jest wszystko, co gruntowe i co różnie zostało zagospodarowane. Asfalty, chodniki, kostki brukowe. Dźwięczące melodią, jakiej nie słyszą stąpający. Cichy jest wrażliwy nie tylko na dźwięki. Ba! Nie ma właściwie takiego bodźca, na jaki nie byłby uczulony. Stąpając po stolicy, wpatrując się w bruk, jest autor "Zawsze jest dzisiaj" piewcą teraźniejszości, gawędziarzem i bajarzem trochę, uważnym obserwatorem z epoki nakręcanych zegarków i takim, który na Warszawę spogląda z perspektywy czasu minionego, ale zatrzymuje chwile, bo jego miasto jest miastem życia niedostrzegalnego przez innych. Na aspekty tego życia Michał Cichy próbuje zwrócić naszą uwagę.

O uwadze słowo, bo od niej wychodzi, na jej definicji się opiera i dzięki niej w taki, a  nie inny sposób jest w stanie opisać życie pulsującej Warszawy, która jest na co dzień trawionym gorączką przemijania organizmem, a nie dostrzega, że żyje w szczegółach, gdzie ukryta jest być może prawdziwa opowieść o osieroconych przez ludzką uwagę miejscach. Czym jest uwaga dla Cichego? "Uwaga jest procesem wymagającym bardzo pojemnego RAM-u. Żeby się skupić, trzeba oczyścić umysł z myśli, planów, zmartwień i pośpiechu". Nasz wędrowiec skupia się więc bardzo, by odnaleźć w tym skupieniu nowe rytmy, tory, nowe ścieżki, nowych ludzi, na nowo opowiadaną historię miasta, która utkwi w tytułowym "dzisiaj". Czytamy dalej - "Uwaga jest trudną postacią miłości". To już stwierdzenie równie wieloznaczne jak oglądanie kamyków, nadawanie znaczeń ulotnym zjawiskom, pochylanie się nad żyjątkami czy słuchanie świerszczy. Michał Cichy uważnie przygląda się Warszawie. Za tym stwierdzeniem nie stoi chyba zbyt wiele. Ta broszurka nie jest literaturą. To bardzo swobodnie złożone w całość zapiski o szukaniu celu wędrówek - tych skupionych na mieście nazywanym przez drobiazgi. Rozważania, na jakie zdobyłby się z pewnością niejeden wrażliwy obserwator świata. Taki, który miałby warunki do tej obserwacji. Bo oczyszczenie umysłu z myśli, planów, zmartwień i pośpiechu jest stanem nie tyle uwagi całkowitej, co komfortem kogoś, kto może się zatrzymać i rozmyślać. Można zazdrościć autorowi. Samej książki chyba nie. "Zawsze jest dzisiaj" to przypadkowy zlepek kilku trywialnych, kilku trącących niepotrzebnym patosem i kilku najzupełniej zwyczajnych refleksji, które mają nas prowadzić ku światu niedostrzeganemu. Przykro mi, ale mnie taki przewodnik nie zachęca.

Warszawa w tej publikacji staje się miejscem dzikim dzikością obojętną niewrażliwym na niuanse. Miejscem niczyim, bo tkwiącym gdzieś w szczerbach Historii, z której pozostają już tylko ślady, jakie mogą odczytać nieliczni. Warszawa Cichego oddycha rytmem przyrody. Jest częścią natury, choć to zabudowane byle jak i równie byle jak zasiedlone miasto, gdzie szczegóły już dawno nie składają się  w ogół. Autor czyta ogłoszenia na słupach, przygląda się witalnym imigrantkom zatrudnionym na czarno, podgląda pijaków pod Żabką oraz lądujące na lotnisku samoloty. Słucha - nie tylko wspomnianych świerszczy, ale także dźwięków, jakie przepadają w kakofonii miejskiego chaosu. Michał Cichy nie tyle oswaja ów chaos, co wychodzi mu świadomie naprzeciw, by zaglądać głębiej, podpatrywać uważniej, analizować dokładniej i podążać w tym... no właśnie, ku czemu?

Co ma wzbudzić w nas opowieść o próbie ratunku zafoliowanej muszki owocówki? Przyglądanie się motylkom, pająkowi w kapliczce czy opowiadanie o wronach niczym Gałczyński? Ma być w tym subtelność, delikatność, wrażliwość i jakiejś innej miary skupienie  w oglądzie tej reszty prawdziwej natury, jaka wciąż nie odkryta jawi się w najdrobniejszych, pomijanych formach życia? A może życie tkwi gdzieś między kostkami brukowymi, może kamienie skryły w sobie jego część, a może o prawdziwym życiu wiedzą więcej dwaj brodaci pijacy, z którymi nie można jednak wejść w żaden kontakt werbalny?

Jak wspomniałem - nie utraciliśmy zdolności widzenia swoich miejsc w taki sposób, w jaki widzi je Michał Cichy, ale w mniejszym lub większym stopniu ta zdolność jest blokowana przez trudy codzienności. Biorąc to pod uwagę, nie ma niczego odkrywczego w refleksjach autora. Natomiast jeśli spojrzymy na te specyficzne wędrówki jako na drogę, dzięki której zbliżyć się można z tym, w co wrośliśmy, jest to niewątpliwie pewna wskazówka, bo warszawski obserwator jest obserwatorem czule wnikliwym i czujnie spostrzegawczym. Zamyka mi się jednak możliwość interpretacji tych narracyjek, ponieważ odnoszę wrażenie, iż mam się zachwycić sposobem prezentacji rzeczywistości, jaki niezupełnie dla mnie zrozumiale rości sobie prawo do wydania w postaci książki. Inteligentnej, chwilami uroczej, czułej i pełnej zaangażowania w przeżywany wciąż na nowo kolejny dzień. Obawiam się jednak, że wtórnej, gdyż tego typu rzeczy już się czytało, zaś obrazowanie miejskiego świata z taką wrażliwością niekoniecznie musi spotkać się z zaangażowanym przyjęciem. Bo choć jest to opowieść zaangażowana w swój nurt, swą wrażliwość i swą symbolikę, mnie niestety nie zaangażowała. Może dlatego, iż czasami sam potrafię ujrzeć otoczenie jako mikrokosmos tropów do przemyślenia. Może takie przemyślenia po prostu nie niosą za sobą aż tak wiele.

A może problem polega na tym, że ta tak uważna opowieść, tak szczegółowo wpatrzona w stolicę teraźniejszą i tą żywą w swych historiach minionych, sama w sobie jest zwyczajnie w swej formie niewyraźna...