2020-04-29

„Confinium. Szczecińska opowieść” Krzysztof Niewrzęda


Wydawca: Wydawnictwo Granda

Data wydania: 20 kwietnia 2020

Liczba stron: 432

Oprawa: twarda

Cena det.: 49,90 zł

Tytuł recenzji: Granice

Nowa powieść Krzysztofa Niewrzędy ma wymiar zarówno lokalny, opowiadając o trudnej drodze przejścia Szczecina spod panowania niemieckiego ku polskości zaszczepianej w mieście przybyszami po zakończeniu drugiej wojny światowej, jak i symboliczny, bo opisuje losy zlagrowanego chłopca w wiecznym strachu, który szybko musi stać się mężczyzną i przy okazji z ofiary zamienia się w kata – niesie w sobie niepokojącą tezę, iż wojny bywają najokrutniejsze nie w trakcie swojego trwania, ale wtedy, gdy się kończą. Confinium” obrazuje losy miasta porzucanego i zagarnianego oraz historię młodego mężczyzny, który uwikłany w dramatyczny czas końca wojny konfrontuje się z samym sobą, rozpaczliwie szuka swojej tożsamości, wyzwala się spod wpływów i walczy ze strachem, jakim naznaczył go koszmar bycia więźniem niemieckiego obozu. Z terrorem stającym się najtrudniejszym do uniesienia życiowym bagażem. To wielowątkowa powieść także o fatalnej polskości. Tej wywalczonej, ale i niejednoznacznej. Książka o ludziach uwikłanych w Historię, która każe jednoznacznie określać dobrych i złych, z chaosu powojennych zdarzeń wywołując jednak ludzi, których nie określa tak naprawdę ich narodowość. Niewrzęda napisał rzecz o przekleństwach losu i czasu, braku sprawiedliwości, o wciąż na nowo stawianych zarzutach oraz o bolesnych konsekwencjach końca drugiej wojny światowej, która w polskim już Szczecinie niewielu tak naprawdę zapewnia pokojowe życie. O fatalnym wpływie przypadków na przypadkowe losy, jakie niosą w sobie grozę niepewności trwania na przekór zmianom. Tym zmianom, które dokonują spustoszeń, choć mają być gwarantem nowego ładu. I dlatego jest to powieść tak bardzo przejmująca – ogromny ładunek tematyczny z jednej strony przytłacza, z drugiej jednak porządkuje się w bardzo przemyślanej strukturze tej książki.

Wszystko zaczyna się opisem nalotu dywanowego na Stettin. To jeszcze niemieckie miasto. W nim poznajemy 21-letniego Tadeusza, który wraz z kolegą znajduje w ruinach figurkę Sediny. Wraz z nią trafia do gospodarstwa Reginy Jungfer, gdzie udaje mu się doczekać końca dogorywającej już wojny. Ona – niemiecka pani na włościach, której mąż w późnym wieku został powołany na front i którego śmierci Regina się spodziewa. On – nieokrzesany parobek, Polaczek bez przeszłości i bez planów na przyszłość, podległy i uratowany przypadkiem przed śmiercią. Ktoś przypadkowy, kto nagle nabierze znaczenia, stanie się kimś istotnym. Tych dwoje zbliży do siebie świetnie portretowana atmosfera zagrożenia. Obopólna fascynacja, zakazany romans i dramatyczne zdarzenia będące jego bezwzględnymi konsekwencjami. Znakomicie się to czyta.

Kiedy pojawia się nowy porządek i nowy świat. Stettin staje się Szczecinem. To Regina pokazywała Tadeuszowi miasto po raz pierwszy. Jej miasto, niemieckie. W polskim bohater jest jak setki innych tylko przypadkowym wędrowcem, któremu udało się odnaleźć w miarę bezpieczną przystań. Po kapitulacji Niemiec nie jest jednak bezpiecznie. Zginąć można od kuli niemieckiej albo sowieckiej. Zginąć można z ręki także polskiej. Szczecin buduje swoją nową tożsamość w bólu i w niewygodzie. Tadeusz zadaje sobie wciąż pytanie o to, kim jest. Niewrzęda portretuje tożsamość zagubionego w wirze wojennego dramatu wrażliwego chłopca, w którego głowie wciąż brzmią romantyczne wersy poezji Słowackiego, a który doświadczył piekła, jakiego znamię pozostanie z nim na zawsze i niczego wspólnego z poetyckim uniesieniem nie ma.

Część opisująca losy Tadeusza w wolnym polskim mieście jest nieco zbyt monotonna, ale i egzystencja – mimo wciąż obecnych zagrożeń – wpada w coś na kształt monotonnego rytmu. Są dramaty napadów, umierania, ciągłej obserwacji śmierci i w końcu niepewność czasów, w których po okrutnych Niemcach czas zawierzyć rzekomo dobrym Rosjanom. Tym, którzy plądrują majątek Reginy, puszczają z dymem wioski, wydają się dzicy i pewni swej siły, władzy nad podległym narodem. A w narodzie tym, w Tadeuszu również, rodzi się chęć zemsty. Za niesprawiedliwości, okrucieństwa, za odebrane godne życie i za lata bezustannego strachu. Zemsta miesza się z chwiejnym poczuciem sprawiedliwości. Czy jest miejsce na to, by osądzić złych i gloryfikować dobrych? Co jest w zasadzie dobre, a co złe w świecie, który rujnuje się nadal mimo zakończenia wojny?

Tadeusz słyszy znamienne słowa od jednego z bohaterów powieści: „Sam bądź sprawiedliwy, skoro mówisz o sprawiedliwości”. Bohater stara się. Jest mu trudno o tyle, że nic nie jest jednoznaczne. Formowany na nowo ład, ten polski i ten szczeciński, niesie za sobą rozczarowania. Tadeusz jest rozpaczliwie samotny i w tej samotności musi wciąż na nowo zadawać sobie pytanie o to, kim jest albo kim ma zamiar się stać. Wszystko transformuje, wszystko się zmienia. Bohater Krzysztofa Niewrzędy wchodzi w zbyt wiele ról naraz i z wieloma sobie nie radzi. Jego inicjacje to doświadczenia graniczne. Jego świadomość kształtuje się z jednej strony patologicznie, z drugiej jednak – w bolesnej korelacji z tym, jak patologiczny może być otaczający go świat. Nie jest także w stanie poradzić sobie z niespełnioną miłością, której namiastkę dały mu czułe ramiona Reginy. Prawdopodobnie jedyne, jakie cokolwiek mu oferowały w szalonym świecie powojennych przemian.

Gorzkie jest „Confinium”, przepełnione fatalizmem, bezradnością i ludzką bezbronnością wobec historycznych przemian, za którymi stoją zaszłości, złe emocje, często nienawiść i liczne uprzedzenia. Dokładnie portretowany Szczecin jest miastem, które rodzi się z braku i niedoboru. Tadeusz doświadcza braku w wielu wymiarach. W swej niepewności nie radzi sobie ze zmianami. Krzysztof Niewrzęda napisał także o przekraczaniu zbyt wielu bolesnych granic naraz. O ich zacieraniu się i o dręczącej niepewności. O tym, że najbardziej pewne może być to, co najbardziej boli. O człowieku, który swoim życiem opowiada o wszystkich tych, którzy przeszli drogę od więźnia do obywatela nowego państwa polskiego, ale którym nikt tak naprawdę w tej drodze nie pomagał.

Tadeusz wciąż na nowo szuka jakiegoś porządku. Próbuje zaakceptować coraz to nowe sytuacje. Mierzy się ze śmiercią innych, ale zmuszony będzie do bardziej dramatycznej konfrontacji. Jest bezlitośnie zderzany ze światem wiecznych przemian i choć udaje mu się nawiązać przyjaźń i romans, pozostanie ze swoimi wątpliwościami sam, umęczony oraz wciąż na nowo stawiający pytania. „Confinium” to przerażająco smutny obraz wojny, która pozostawia swój cień na zawsze; w biografiach wrażliwych, zagubionych, poszukujących i osamotnionych. Książka niedająca nadziei, ale uważnie diagnozująca czas, w którym nadziei rozpaczliwie wciąż poszukiwano. Mądra, bo zwracająca uwagę na to, że można żyć nawet wbrew temu, co sugeruje śmierć w wielu wymiarach.


2020-04-27

„Wrzask” Izabela Janiszewska


Wydawca: Czwarta Strona

Data wydania: 15 kwietnia 2020

Liczba stron: 398

Oprawa: miękka ze skrzydełkami

Cena det.: 36,90 zł

Tytuł recenzji: Smutek dzieciństwa

Pośród zasłużonych peanów recenzenckich dotyczących debiutu literackiego Izabeli Janiszewskiej stale zwraca się uwagę na walor kryminalny „Wrzasku”. To pod kątem intrygi oraz jej rozwiązania porządkują się pochlebne słowa wokół tej powieści. Mnie rozłożyła na łopatki czymś zupełnie innym. Mimo że jest to rzeczywiście świetnie skonstruowany kryminał, w wielu momentach czytałem tę narrację może inaczej, niż chciałaby autorka. Bo w pewnym momencie przestało być dla mnie ważne, kto tu jest dobry, a kto zły, kto słusznie czy niesłusznie kogoś śledzi i kto wymyka się śledzącym. Potężny ładunek „Wrzasku” to jego fundament, czyli problem człowieczego odrzucenia. Janiszewska nie tylko penetruje mroczne strony osobowości zmuszonej do tego, by być niemym tłem wydarzeń, kryjącym w sobie niewyobrażalne cierpienie i potrzebę bycia przewrotnie zauważonym. To mocna książka o tym, że jeśli jesteśmy płaczącym i krzywdzonym dzieckiem, które może liczyć tylko na towarzystwo swojego cienia i ciepło własnych łez, możemy nim pozostać na zawsze, choć cień towarzyszyć będzie nam inaczej, a łzy wypłyną z innych oczu. Nie umiem oddać tego, jak dosadnie „Wrzask” sugeruje tezę, że trauma dzieciństwa oznaczy nas na zawsze, ale najciekawsze w tej powieści jest także to, w jaki sposób inni widzą straumatyzowane dziecko. Jak wielkie są wyrzuty sumienia, kiedy mu się nie pomogło, i do jakich koszmarnych działań może prowadzić poczucie tego, że wreszcie należy komuś wynagrodzić czas jego piekła…

Cały świat przedstawiony to mroczny obraz zmagań ludzi z własną przeszłością i z tym, że kiedyś poczuli się pozostawieni sami sobie. Tak silnej kondensacji fatalizmu nie doświadczyłem od czasu lektury serii kryminałów Mateusza Marcina Lemberga. U Janiszewskiej to wszystko uwiera jeszcze mocniej. Autorka jakby przesuwa zoom, a zbliżając nas do swoich bohaterów, ukazuje, że ich cierpienie jest nie do zniesienia, a oni sami – razem z nim – trudni do zaakceptowania, polubienia. Bo w całym tym narracyjnym szaleństwie należy chyba kogoś polubić, jednak bohaterowie trzymają gardę i jakiekolwiek cieplejsze uczucie wydobywa się z nich z wielkim trudem. To opowieść o ludziach żyjących na wdechu. A właściwie półoddechu traumy, która naznacza ich i determinuje działania. To uciekinierzy i fataliści. Ludzie niemogący odbierać świata inaczej niż przez pryzmat swych wyostrzonych bolesnymi doświadczeniami zmysłów. „Nikt nie jest normalny z bliska” – te ważne słowa wypowiada przyjaciel jednej z bohaterek i to one w zasadzie prowadzą nas przez tę książkę. Im bardziej zbliżamy się do cierpienia ludzi z „Wrzasku”, tym mniejsze znaczenie ma to, kto jest katem, a kto ofiarą. Okazuje się, że mamy tu do czynienia z osobami budującymi sobie swój grobowiec za życia. A może zupełnie niegotowymi do życia, jeśli nie jest ono zadaniem. Albo do służby w słusznej sprawie lub przerażającego ingerowania w inne życie, bo to też będzie sprawa, nawet konieczność.

Zbrodniarz jest tu zbrodniarzem, psychopata psychopatą. Okaleczony emocjonalnie policjant i uciekająca od siebie samej dziennikarka też pozornie grają wskazane role, wiarygodnie i uczciwie. Poza tym, że Janiszewska doskonale buduje portrety psychologiczne swoich bohaterów, z równą doskonałością miesza w świadomości czytelniczej. Zło ma tu wiele oblicz, ale ostatecznie pochodna tego zła nie jest już tak jednoznaczna w ocenie. Bo cierpią wszyscy. Ale najbardziej zaskakujące jest to, że nie potrafią ujrzeć obok siebie odbicia tego cierpienia. Myśląc i działając zadaniowo, gdzieś gubią swoje człowieczeństwo, a może przede wszystkim chcą utracić kontakt ze sobą, bo ten kontakt jest destrukcją. Tak czy inaczej wynika z tego skomplikowana fabuła o emocjonalnych zależnościach oraz szantażach, a także o tym, że w najbardziej nawet hardej postawie wobec świata wciąż będziemy łkającym dzieckiem, jeśli nie przytulono nas i nie zrozumiano wtedy, kiedy tego potrzebowaliśmy.

Charyzmatyczni są tu nie tylko ludzie na tropie zbrodni. Oni jednak najmocniej zwracają na siebie uwagę. Komisarz Bruno Wilczyński, który wciąż na nowo rozpamiętuje moment, kiedy znalazł nieżywą matkę w wannie. Dla ośmiolatka czas się wtedy zatrzymał i Bruno nie będzie po trzydziestu latach świadom tego, jak bardzo to zatrzymanie wpłynie na jego działania. Obok policjanta nietuzinkowa dziennikarka śledcza. Odrobinę przypominająca tę znaną personę z opowieści pewnego szwedzkiego autora poczytnych powieści kryminalnych, ale Janiszewska nie przesadziła w określaniu charyzmatyczności swojej bohaterki. Jakkolwiek zaskakująca, obcesowa i nietuzinkowa jest Larysa Luboń, widać w niej autorską czułość, bo odnoszę wrażenie, że pisarce bliżej jest tu do kobiet, choć w gruncie rzeczy pochyli się nad cierpieniem chłopca. Bruno cechuje się cynizmem i zraża do siebie właściwie wszystkich. Widzi i rozpoznaje więcej niż inni, ale to dopiero Larysa – z którą połączy go symboliczna przestrzeń ringu bokserskiego – pokaże mu, co to znaczy widzieć świat czujnie i uważnie. Ta dwójka przyciąga uwagę swoją bezkompromisowością i szorstkością. Ale to przede wszystkim dzięki temu, jacy są, będą mogli szybciej i skuteczniej ruszyć tropem kogoś, kto równie bezkompromisowo morduje, wpadając wraz z mordowanymi osobami w kolejny przeklęty piekielny krąg.

Bardzo podoba mi się dynamika tej powieści, ale przede wszystkim umiejętne punktowanie cierpienia drugiego tła, które stanie się cierpieniem pierwszego planu, a potem – w zaskakującym związku – połączy dramat istnienia ścigających i ściganego. „Wrzask” jest wielowątkowy między innymi po to, by nie stał się za bardzo intensywny. Nie chce być powieścią jednej wykładni, choć konsekwentnie jednolicie buduje nastrój opowiadania o trudnościach. Ale wszystkie podłe i destrukcyjne emocje wręcz przechodzą tutaj na czytelnika. Janiszewska pisze o destrukcyjnej roli pamięci i o tym, w jaki sposób jedno traumatyczne zdarzenie bądź ciąg takich zdarzeń na zawsze zmienia sposób, w jaki żyjemy. Bruno i Larysa podejmą się gry z bardzo niebezpiecznym przeciwnikiem. Ale jednocześnie po drodze staną się niebezpieczni, autodestrukcyjni, toksyczni sami dla siebie. Dlatego jakkolwiek świetnie poprowadzona jest tu intryga kryminalna, jest „Wrzask” przede wszystkim opowieścią o piekle samostanowienia. Przedstawione tu historie tworzą studium bezwzględnego cierpienia. Takiego bardzo bezkompromisowego, bo coś, co się wydarzyło, nigdy nie pozostanie już tylko przeszłością. Debiut Janiszewskiej z pewnością zainteresuje wielbicieli powieści kryminalnych, ale jest to też egzystencjalna opowieść noir o tym, że możemy być płaczącym bezgłośnie dzieckiem, ale wszyscy widzą w nas kogoś innego. Obcesowego typa albo potwora. Cierpienie ma wiele znaczeń. W jego morzu muszą ginąć niewinni ludzie. Warto przeczytać, bo przykuwa uwagę mocniej niż jakakolwiek powieść kryminalna, którą czytałem przez ostatni rok.

2020-04-24

„Zrolowany wrześniowy Vogue” Jarek Skurzyński


Wydawca: Korporacja Ha!art

Data wydania: 27 kwietnia 2020

Liczba stron: 136

Oprawa: miękka ze skrzydełkami

Cena det.: 39,90 zł

Tytuł recenzji: Szybko, intensywnie, o niczym

Obawiam się, że tak zwana literatura gejowska przestała już być popularna. To jedynie świadczyłoby o wydawaniu jej w ramach konkretnego zapotrzebowania, a nie dlatego, że posiada wartość literacką. Z tą wartością było zresztą różnie. Powieści o homoseksualistach były albo słabe (Mikołaj Milcke), albo na w miarę przyzwoitym poziomie (Michał Witkowski, Bartosz Żurawiecki), albo czasami prezentowały sobą naprawdę dobrą literaturę (Jacek Melchior). W międzyczasie swoją powieść „odświeżył” Witkowski, ale poza tym flauta. Jarek Skurzyński zdecydował zatem, że zapełni pustkę, i zaproponował rzecz, którą bardzo trudno gatunkowo sklasyfikować. Narracja – takie odnoszę wrażenie – pisana raczej na kolanie i będąca albo rozbudowanym opowiadaniem, albo szkicem powieści. Powieścią w żaden sposób nie można tego nazwać. Autor ślizga się po wielu tematach i żadnego w zasadzie nie podejmuje. Gdy mówi o czymś ważnym – deprecjonowaniu i opresji gejów w życiu społecznym w Polsce – zatrzymuje się na tradycyjnych schematach i poświęca temu kilka stron. Kiedy opowiada o czymś, co zostało opisane już na wszystkie sposoby – hedonistyczne poszukiwania idealnego partnera w świecie, w którym zdarzają się raczej tylko okazje do niezobowiązującego seksu – jest już po prostu męczący. Nie dość, że to bardzo krótka narracja, to są w niej dodatkowo fragmenty, które przeczytałem tylko z szacunku dla twórcy. „Zrolowany wrześniowy Vogue” to proza absolutnie o niczym przynajmniej w jednej trzeciej swojej objętości. Wyróżnia ją tytuł. Zwłaszcza gdy zorientujemy się, co oznacza. Poza tym odnoszę wrażenie, że książka Jarka Skurzyńskiego to jakaś wydawnicza pomyłka, bo mogłoby to być coś interesującego, gdyby nie to, że prawdopodobnie kilka osób przeczytało i uznało, iż warto pokazać światu – bez choćby próby poprawy tego wszystkiego, co sprawia, że trudno tę publikacje nazwać literaturą.

Bohater książki swoim przypadkowo poznanym partnerom pokazuje przede wszystkim genitalia. Otrzymujemy portret malkontenta i erotomana. A może bardziej egocentrycznego dzieciaka, który uważa się za mężczyznę, bo potrafi przyciągnąć do siebie innych samców gotowych na gorącą noc lub szybkie zbliżenie seksualne. Jego życie to instynkt i potrzeby seksualne, które trzeba zaspokajać kompulsywnie. Instynkt nakazuje poszukiwania czegoś, co mieści się poza sferą łóżkowego zapomnienia, ale w gruncie rzeczy nie mamy pojęcia, jakie są jego cele życiowe, a przynajmniej oczekiwania względem najbliższych dni czy miesięcy. Szczecinianin postanawia poszukać szczęścia w Liverpoolu. Na miejscu okazuje się, że cała angielska przestrzeń to doskonałe środowisko do seksualnych łowów. Seks uprawia się tam wszędzie, nawet w pracy. Każdy z każdym. A jednak wciąż można poznać kolejną atrakcyjną osobę. To właśnie fizyczność jest dla bohatera tej książki kryterium wyboru partnera. Trudno mówić o jakimś głębszym uczuciu, zaangażowaniu, kiedy nie wie się, co to miłość, a kochać można równocześnie dom, ręcznik i drugiego mężczyznę. Okazuje się, że emigracja to droga donikąd. Dość szybko bohater Skurzyńskiego uświadamia sobie, że zmieniają się tylko dekoracje i długość geograficzna. On sam pozostaje taki sam. Rozerotyzowany singiel, któremu marzy się życie w odpowiedzialnym związku. Ani odpowiedzialność, ani związek nie są jednak tym, czego istotę rozumie.

Bo jednak zdarza się coś, co nim wstrząśnie i każe spojrzeć na swoje życie inaczej. Polski kochanek – mocna scena pornograficzna, która zapewne przyciągnie uwagę – staje się szansą na uporządkowane życie, w którym jest się odpowiedzialnym za drugiego człowieka. Jednak pojawiają się problemy. Przewidywalne, trywialne, niewarte literatury tak naprawdę. Skurzyński zacznie nieśmiało stawiać pytania o tożsamość swojego anonimowego bohatera. I nakreśli alternatywę, która nie jest doceniana. Wczorajszy, nieatrakcyjny, ale poczciwy i ciepły chłopak, z którym było się w związku. Świat przedstawiony „Zrolowanego wrześniowego Vogue’a” to nie będzie jednak tylko rozpaczliwy hedonizm w cieniu kolejnych rozczarowań.

Gdyby wydestylować z tej pędzącej do przodu historii jakąkolwiek wartość dla czytelnika, można byłoby uznać tę narrację za prowokacyjną i dość inteligentną opowieść o rozpaczliwym poszukiwaniu spełnienia i o przekonaniu, że to, co najlepsze w sobie, trzeba zaoferować drugiej osobie, a nie wzmacniać tym egocentryzm. Bohater książki nie szanuje siebie i innych także. Prowadzi intensywne i pozornie bezrefleksyjne życie (przepraszam, w jednej scenie czyta książkę). Ale tak naprawdę chce nam opowiedzieć, jak to jest z tymi związkami gejów, którzy ciągle się zdradzają i ponoć nie mogą dłużej wytrwać w wierności.

Co z tego wychodzi? Właściwie nic. Najpierw może być ciekawie, bo bohater portretowany jest jako cyniczny obserwator i w tym cynizmie mogłaby być metoda, by interesująco opowiedzieć jakąś historię. Tyle tylko, że tu nie ma żadnej historii, jest zlepek związków przyczynowo-skutkowych i nagromadzenie zdarzeń, przy których nie ma szans na jakąkolwiek refleksję czytelniczą. Jarek Skurzyński chciał może opowiedzieć coś o tożsamości seksualnej i potrzebie przynależności do kogoś, jednak całokształt sprawia wrażenie napisanego na szybko, bez głębszego przemyślenia formalnej struktury i przede wszystkim bez refleksji, czy do nurtu literatury portretującej problemy homoseksualistów wniesie się tym paraliterackim szkicem cokolwiek ważnego. Może powinno pojawić się trochę współczucia, może po lekturze tej opowieści czytelnik powinien dostrzec w ironizowaniu i hiperbolach coś więcej niż tylko napisany tekst.

„Zrolowany wrześniowy Vogue” naprawdę błyskawicznie ulatuje z pamięci. Dzień po lekturze z trudem – mimo notatek – jestem w stanie uporządkować to, o czym myślałem wczoraj, bo w zasadzie o niczym już nie myślę dzisiaj. Nie ma w tej prozie niczego, z czym można byłoby się konfrontować dłużej. Są za to dłużyzny, które przypominają sprawozdania, a jedyne, co Skurzyński chce zrobić, to pokazać, że potrafi – momentami – budować interesujące i nietuzinkowe dialogi. W partiach opisowych wspomniana sprawozdawczość idzie w parze z ogromną wtórnością. Zaproszenie do klubów, łóżek i do przyglądania się przelotnym relacjom jest bardzo słabe, nie wybrzmiewa sugestywnie. Chciałoby się tę książkę zredagować w taki sposób, by podążała jednak w jakimś kierunku. Jakiś kierunek sobie wybrała. Tymczasem Jarek Skurzyński udowadnia, że wszystko, co ważne i ciekawe w tak zwanej literaturze gejowskiej, zostało już w Polsce napisane, bo sam nie ma nic nowego do przekazania. Odświeżenie nie jest możliwe. Ta opowieść ani niczego nie demaskuje, ani nie czyni z kwestii seksualności tematu dyskusyjnego. Do szybkiego zapomnienia. Ja już w zasadzie zapomniałem.

2020-04-22

„Zatruty ogród” Alex Marwood


Wydawca: Albatros

Data wydania: 15 kwietnia 2020

Liczba stron: 384

Przekład: Anna Dobrzańska

Oprawa: miękka ze skrzydełkami

Cena det.: 39,90 zł

Tytuł recenzji: Apokalipsa

Myślę, że Alex Marwood straciła czujność. Może w tej powieści, po raz drugi po „Najmroczniejszym sekrecie”, gubi ją pewność siebie. Bo to, że brytyjska pisarka ma doskonale opanowany warsztat pisania thrillerów, jest czymś niezaprzeczalnym. W „Zatrutym ogrodzie” widać tę lekkość budowania świata przedstawionego pomiędzy retrospekcją a oddziałującą na wyobraźnię i dynamiczną teraźniejszością. W moich spotkaniach czytelniczych z Marwood rysuje się remis 2:2. Po doskonałych „Dziewczynach, które zabiły Chloe” i intrygującym „Zabójcy z sąsiedztwa” pojawia się kolejna – po wspomnianej w drugim zdaniu – po prostu słaba powieść tej pisarki. To, co było wyznacznikiem jej niepowtarzalnego stylu, czyli umiejętność mylenia tropów i ciągłego zaskakiwania czytelnika, wygasło już w „Najmroczniejszym sekrecie”, a w najnowszej powieści – zręcznie oczywiście napisanej i skonstruowanej – pojawia się już, niestety, zwyczajna nuda. Nie wiem, czy to jest kwestia tego, jak autorce pisze się sprawniej: czy o historiach zmyślonych, czy inspirowanych faktami. Tutaj prolog jest oszałamiający, kiedy Marwood nawiązuje do śmierci stu pięćdziesięciu osób na odludnej farmie, ale poza spektakularnym wstępem nie dzieje się nic, co – jak za dawnych czasów – pozwalałoby krwi w żyłach przyspieszyć, a tętnu stać się bardziej dynamicznym.

Fabuła osnuta na tragedii członków walijskiej sekty będzie się koncentrować – a jakże! – na problemie strachu przez samostanowieniem i rozpaczliwych próbach przynależności do jakiejś wspólnoty. Mechanizm działania sekt jest praktycznie wszędzie taki sam. A nawet jeśli nie, to Alex Marwood nie chce nam na to otworzyć oczu, albowiem jej historia, ta koncentrująca się na wydarzeniach sprzed spektakularnej tragedii, opiera się na truizmach i oczywistościach. W obrazowaniu tego, wokół kogo tworzy się wspólnota, jaką ma strukturę, jak funkcjonuje na co dzień, po portretowanie wewnątrzwspólnotowych konfliktów i nakreślaniu w bardzo szkolny sposób tła walki o bycie liderem. Najbardziej interesujące jest to, dlaczego wszyscy zmarli. Zwłaszcza że we wstępie dostajemy intrygujący opis ciał denatów, po którym możemy wnioskować, że czołgali się przed śmiercią, próbując z czymś walczyć. Wspólnota oczekująca na Apokalipsę kończy swoje istnienie w sposób dramatyczny. Coś chyba poszło nie tak, skoro jej mieszkańcy nie mają na twarzach wyrazu ukojenia i spełnienia po właściwie zakończonym życiu w komunie.

Oczywiście dowiemy się, co poszło nie tak, a nawet przyjrzymy temu, w jaki sposób świadomość wspólnoty została zmanipulowana, ale wszystko toczy się dość przewidywalnym torem. Początkowa zagadka – ocalenie ciężarnej kobiety i dwójki dzieci – bardzo szybko blednie, a Marwood stara się przedstawić funkcjonowanie ocalałej trójki w świecie, którego przecież nie znają. Tu oczywiście pisarka rozegra przed nami opowieść o tym, czym jest manipulacja i według jakich zasadach budujemy rzeczywistość na przekonaniach i fantazjach, a nie racjonalnej ocenie faktów. Będziemy się przyglądać temu, jak odnajdują się w świecie rzekomej martwoty ci, którzy mają w sobie wiele sił witalnych, by powalczyć o powrót do zrujnowanego przez śmierć świata, gdzie można było oswajać się z rychłym końcem wedle ustalonych przez innych zasad. Dziś ta opowieść o wyczekiwanej przez wspólnotę Apokalipsie wybrzmiewa oczywiście bardziej sugestywnie. Zwłaszcza że Romy, główna bohaterka, w nowym świecie poza swoją farmą obawia się między innymi wybuchu pandemii. „Zatruty ogród” to jednak przede wszystkim powieść o tym, czym jest iluzoryczność przekonań, ale także – na czym opiera się ich siła. Marwood chciała pofantazjować na temat tego, jak na naszą świadomość działają sugestie charyzmatycznych osób, jednak wszystko wyszło jej w dość przewidywalnym, a nawet męcząco dydaktycznym stylu.

Myśl tę wiążę z koncertowym wręcz zrujnowaniem potencjału jednej z bohaterek. To Sarah, siostra zmarłej na farmie, kobieta decydująca się zaopiekować jej dziećmi. Małymi katastrofistami, którzy nie przyglądają się normalnej rzeczywistości z zaciekawieniem. Są przekonani, że znaleźli się w niej na chwilę. Że wrócą do świata, w którym bezpieczna komuna pozwalała wyczekiwać niebezpiecznych czasów. Sarah stanie się ofiarą manipulacji i gdyby jej postać była sugestywna oraz przede wszystkim wiarygodna psychologicznie, można byłoby się „Zatrutego ogrodu” mocno przestraszyć. Nic takiego jednak nie następuje, bo Sarah to postać papierowa. Nie ma tu w zasadzie żadnego przykuwającego uwagę bohatera. Jest czujna i gotowa do walki Romy pielęgnująca swój nóż, ale przyznam szczerze, że dużo lepiej dziewczyna z nożem wypada choćby w „Życiu Sus” Bengtssona. Duńska bohaterka jest inteligentna i nieprzewidywalna, jej brytyjska odpowiedniczka na początku tylko trochę przeraża. Potem wtapia się w tło fabuły, choć dokonuje rzeczy, które powinny tę fabułę zagęszczać.

A problemem tej powieści jest właśnie to, że wszystko jest w niej rozmyte. Także sfera odniesień do katastrofizmu, któremu jedni tak łatwo ulegają, a inni potrafią uznawać za absurd spaczonego umysłu. Czytanie Marwood w czasach rzeczywistej pandemii dodawałoby tej książce uroku, jednak jej oczekujący końca bohaterowie są mało przekonujący, a sam nihilizm ich działań oraz przekonań zupełnie nie został tutaj wyeksponowany. „Zatruty ogród” to jedna z tych powieści z potencjałem, które w ostateczności chylą się ku jakiemuś mało interesującemu wykładowi – tu dotyczącemu przede wszystkim tego, co dzieje się z umysłem ludzkim poddanym inteligentnym manipulacjom.

To ostatecznie też książka o przemocy, bardzo ciekawie tę przemoc sytuująca. Mogłaby być traktatem o tym, czy sytuacje dające nam poczucie bezpieczeństwa nie są paradoksalnie zrodzone z przemocy. Mogłaby opowiadać, w jakich warunkach przemoc daje sobie niezwykłą siłę przetrwania i kiedy staje się gwarantem określonego ładu. Ogólnie ukazać przemoc jako narzędzie kształtowania tożsamości zbiorowej. Tę kwestię Alex Marwood też jakoś zaniedbała. Problemem tej powieści jest jej duża przewidywalność. To trochę tak, jakby autorka zbyt pewnie poczuła się z tym, że radzi sobie ze schematem thrillera i za każdym razem formalnie napisze go nieźle. Tu zabrakło psychologizacji. Zabrakło pomysłu na to, jak przykuwać dalej uwagę czytelnika do zdarzeń rozgrywających się po spektakularnym prologu. Przykre są takie doświadczenia czytelnicze, kiedy obserwuje się coraz mocniejszy spadek formy świetnej prozaiczki. Na tę książkę czekałem z dużymi emocjami. Kolejnych raczej wyczekiwać nie będę. Mam przekonanie graniczące z pewnością, że Alex Marwood napisała już swoje dwie najlepsze powieści.

2020-04-20

„Pan i pani Fleishman” Taffy Brodesser-Akner


Wydawca: Wydawnictwo Dolnośląskie

Data wydania: 25 marca 2020

Liczba stron: 400

Przekład: Katarzyna Makaruk

Format e-booka: MOBI i ePUB

Cena w Virtualo.pl: 31,92 zł

Tytuł recenzji: Anatomia rozstania

Taffy Brodesser-Akner proponuje nam bardzo ciekawą i inteligentną powieść obyczajową o związku w rozpadzie. Temat wywołujący duże zainteresowanie, biorąc choćby pod uwagę ostatnią popularność filmu „Historia małżeńska”. „Pan i pani Fleishman” to bardzo podobna fantazja fabularna, w której celem autorki będzie pokazanie rozbicia portretowanego małżeństwa z dwóch różnych perspektyw. O ile te dwie sygnalizowane tytułem niekoniecznie są rozpisane w równowadze (śledzimy w gruncie rzeczy przez cały czas perypetie mężczyzny w separacji), o tyle autorka daje nam tu coś więcej. Im uważniej przeczytamy tę powieść, tym dosadniej ujrzymy jej główny problem przez pryzmat kogoś trzeciego, ale również w perypetiach bohaterów dalszego planu. Dlatego odnieść można wrażenie, że Brodesser-Akner obsesyjnie skupiła się na instytucji małżeństwa i zdecydowanie nie będzie to książka dla singli, bo dla nich na kartach tej narracji nie ma miejsca. Związek małżeński to podstawa życia społecznego i nie ma od tego wyjątku. Kontrowersyjna teza? Ciekawie zaprezentowana, bo to książka o dużym ładunku ironii, bardzo zgrabnie prowadząca od jednego dramatu do drugiego, ale zadająca również pytanie o to, jaką emocjonalną przede wszystkim inwestycją musi być małżeństwo. A co za tym idzie, pisarka tak naprawdę wychodzi od portretowania jednostki, jej sfery oczekiwań i marzeń. To od pojedynczego człowieka i jego planów na życie rozpoczyna się ta skomplikowana historia. Czy zatem usankcjonowany prawnie lub religijnie związek to podstawa właściwego funkcjonowania w amerykańskim społeczeństwie? Tak i nie. Dwuznaczność tej powieści jest oczywista, ale i zaskakująca.

Właściwie przez cały czas towarzyszymy Toby’emu Fleishmanowi. Dowiadujemy się, jakie kompleksy względem kobiet wciąż go męczą. Bohater od początku przedstawiany jest w zupełnie innym środowisku niż to, do jakiego przywykł. Przede wszystkim znowu nabiera wartości, myśląc o tym, co seksualnie ma do zaoferowania kobietom. Te obecne w jego życiu są jakby przezroczyste. Najpierw stają się zdjęciami w randkowej aplikacji, potem jedynie ciałami, które domagają się użycia. Toby jest mężczyzną, którego nic teraz nie ogranicza, może wybierać i Nowy Jork kobiecego pożądania stoi przed nim otworem. Ale to nie jest wolność satysfakcjonująca. Toby jest bardzo sobą rozczarowany, czuje się życiowo bezradny i narasta w nim gniew. Na kobietę, która miała być jego partnerką na całe życie, a dziś odsuwa się zarówno od męża, jak i od swoich dzieci. Wszystko, co związane z dwójką ich pociech, spada na jego barki. Na których jest przecież również odpowiedzialna praca w szpitalu. Zawód lekarza pozwolił Toby’emu wypracować empatię wobec ludzkiego cierpienia. Mężczyzna wydaje się nie mieć jej ani odrobiny w stosunku do Rachel. Na razie są w separacji, ale już oddaleni od siebie bardziej, niż to kiedykolwiek było do wyobrażenia.

Rachel stanowi trochę tło tej historii. Jest nieco z boku, jakby tam celowo odsunięta. Autorka ciekawie konstruuje fabułę i oczekujemy na to, że utyskiwania Toby’ego na nią zostaną skonfrontowane z jej punktem widzenia. Brodesser-Akner rysuje tę postać negatywnie, ale robi to celowo, by potem zwrócić uwagę na to, jak subiektywnie możemy na nią spojrzeć. Brakło mi czegoś, to powieść pewnego balansu, bo – jak już wspomniałem wcześniej – Rachel może stawać w swojej obronie bardzo krótko, w zasadzie w zakończeniu powieści. Ale to ona jest chyba ważniejsza, bo tak naprawdę „Pan i pani Fleishman” to przede wszystkim opowieść o stereotypowym statusie kobiety w związku. O tym, jak wiele może stracić, jeśli zechce być niezależna, silna i przede wszystkim aktywna, z inicjatywą oraz werwą. Rachel portretowana jest w taki sposób, że można zarzucić jej wiele. Matka, która nie chce widzieć swoich dzieci? Dzielny Toby, walcz o nie i o siebie. A jednak nic nie jest tutaj proste i oczywiste. Najmniej to, co Brodesser-Akner chce powiedzieć o samej istocie małżeństwa.

„Rozwód nie sprawia, że jest się mniej mężatką” – takie słowa Toby słyszy od swojej irańskiej kochanki. Może nie idą one za nim, ale za uważnym czytelnikiem już tak. Amerykańska pisarka sugeruje sporo niepewności, kiedy rozważamy istotę samego małżeństwa. Czy jest ono relacją przynależności na zawsze? Czy godzimy się na taki charakter relacji? Co w nas samych odpowiada za rozpad i czy wówczas stajemy się bardziej osobni? A może osobność i swoją tożsamość kamuflujemy, bo małżeństwo to specyficzna gra podległości oraz kompromisów, na którą świadomie się decydujemy, bo z tyłu głowy pojawia się widmo przerażającej samotności bez alternatyw? W tej powieści będziemy obserwować kilka związków małżeńskich. W każdym pojawią się pewne wątpliwości, każdy też będzie mieć inny status. Jest tu mowa o ruinie po rozpadzie, lecz i o nadziei budowania czegoś nowego. O niedocenianym komforcie bezpieczeństwa u boku drugiej osoby, ale i o toksycznej relacji, z której trudno się uwolnić. Portretowane związki są jak Nowy Jork. Z jednej strony metropolia jako całość, działający prężnie organizm. Z drugiej jednak – przestrzeń podzielona na strefy przynależności do wygody i komfortu. Za którymi niekoniecznie idzie komfort psychiczny oraz poczucie dopasowania. Czy tytułowi bohaterowie są po prostu niedopasowani? Byłoby to dużym uproszczeniem, Taffy Brodesser-Akner nie chce być tak oczywista i wcale nie jest.

Bardzo ciekawie prezentuje się ta narracja jako rzecz o tym, jak patrzymy na związki innych ludzi przez pryzmat rozpadu własnej relacji. Toby jest rozgoryczony, kieruje nim stała złość, dochodzą do tego problemy w pracy, trudność utrzymania bliskości z własnymi dziećmi. Rachel wybiera postawę defensywną, zupełnie to do niej niepodobne, nie stara się dać usprawiedliwienia żadnemu bezkompromisowemu w oczach Toby’ego zachowaniu. W tym emocjonalnym kotle pojawiają się jednak okazje, by przyjrzeć się temu, jak funkcjonują inne małżeństwa. Co zapowiada ich kres? Kto jest odpowiedzialny za rozpad? Czy nie trzymamy się siebie bardziej kurczowo, kiedy widzimy, że naszym znajomym nie wyszło i teraz zaczynają zastanawiać się nad tym, czy nam naprawdę dobrze? „Pan i pani Fleishman” to powieść specyficznej perspektywy, ale też historia poszukiwania nowej. Rozpaczliwego wyjścia poza pustkę, ale przede wszystkim rozczarowania – sobą najbardziej. To nie tylko trudność zamiany zaimków w mowie i umyśle. „My” dość brutalnie zamienia się na „ja”. Ale u Brodesser-Akner to „ja” wybrzmiewa bardzo ciekawie, gdyż być może po raz pierwszy w takiej formie i w takich zbiegach okoliczności. To książka sugerująca, że małżeństwo z jednej strony spełnia marzenia o satysfakcjonującym życiu społecznym, z drugiej jednak – społecznie może być szkodliwe, gdy staje się związkiem rozczarowań. Interesujące jest śledzenie losów bohaterów. Ich zagubienie może być zagubieniem każdego z nas – bez względu na to, w jak satysfakcjonującym nas związku tkwimy. E-book w dobrej cenie oferuje Virtualo.pl

Recenzja powstała ze współpracy z księgarnią Virtualo.pl

2020-04-17

„Baku, Moskwa, Warszawa” Marcin Michał Wysocki


Wydawca: QES Agency

Data wydania: 16 kwietnia 2020

Liczba stron: 320

Oprawa: twarda

Cena det.: 37,99 zł

Tytuł recenzji: W poszukiwaniu siebie

Książka Marcina Michała Wysockiego to dowód na to, że literacka inspiracja kryje się wszędzie, a czasami w relacji z drugim człowiekiem. Wystarczy wówczas uważnie słuchać, a potem dopisać to, co być może nie zostało powiedziane. Prosty sposób i w gruncie rzeczy prosta w swym wyrazie opowieść. Ale napisana jednak nietuzinkowo. W „Baku, Moskwa, Warszawa” najważniejsze to podkreślenie wagi oraz istoty stwierdzenia „mój czas”. Opowiedziana jest niespiesznie historia, w której nie ma też jakichś dramatycznych zwrotów akcji, choć dramaty – społeczne i polityczne – rozgrywają się w czytelnie zarysowanym tle. To budująca narracja o tym, że konsekwencja w działaniu pozwala spełnić marzenia, ale również rzecz pokazująca, jak te marzenia konfrontują się z nieprzewidywalną prozą życia. Wysocki napisał o istocie ludzkiej tożsamości i o różnych strategiach buntu. Wskazuje w tej książce, że to, co w nas najlepsze, bardzo często rodzi się jako reakcja opozycyjna wobec niesprzyjającej nam rzeczywistości. Jest w tej narracji też dużo nostalgicznej refleksji o tym, czym jest emigracja. Ale również wskazanie, że życiowa podróż może być celem samym w sobie, choć często generuje sytuacje niebezpieczne i niepokojące. Sadiq z tej powieści jest takim wschodnim Odyseuszem, który nie spodziewa się jednak tego, do jakiej Itaki dotrze. Czyta się to bardzo dobrze i z przekonaniem, że ta fikcja literacka to rzeczywiście treść czyjegoś życia.

A fikcyjny bohater pochodzi z wieloetnicznego i wielokulturowego Baku, w którym jednak widoczne są animozje wynikające z tego, kto i gdzie się urodził. Azerbejdżan tych kilku dekad minionego stulecia zmienia się na równi z bohaterem. To chyba najciekawsza część tej opowieści: historia tego, skąd Sadiq Aszurow wyruszył w swoją życiową drogę. Bo najważniejsze przed tym wyruszeniem jest przecież to, co zabieramy w sercu w świat. Sielanka rodzinnych wspomnień przełamana jest akcentowaniem tego, co było trudne, bo to świadectwo dorastania pośród miłości, ale także wielu na początku niezrozumiałych antagonizmów. Baku to miejsce, z którego Aszurow wziął to, co do życia najlepsze, lecz również miasto, które z różnych powodów trzeba było opuścić. Po to, by wracać tam jako inny człowiek. Wciąż tak samo zakochany w lokalnym kolorycie. W różnych przejawach emigranckiego życia, które czasem było słodkie jak azerskie figi, ale niekiedy też dokuczliwie w swej słodkości.

Najpierw interesował się kuzynką, potem sąsiadką. Przyszedł czas, że Sadiq zdecydował o życiowej fascynacji. Teatr, film, szeroko pojęta sztuka. A wraz z tym otwarcie na różnorodność ludzkiego istnienia. Baku zachowało się w pamięci jako miejsce, w którym stygmatyzowało się Ormian i gdzie władza radziecka wciąż na nowo dociskała swój ciężki but przy mniejszym lub większym rozlewie krwi. Tymczasem Wysocki pokazuje, w jaki sposób jego bohater nawiązał przyjaźnie z Ormianinem czy Rosjaninem, kwestionując jednocześnie podziały, jakie tworzą się w głowach, by pozornie porządkować rzeczywistość, a tak naprawdę tworzyć iluzję obcości, wobec której trzeba trzymać gardę. „Baku, Moskwa, Warszawa” to opowieść o tolerancji, otwartości umysłu i zbliżeniach z ludźmi, którzy niosą ze sobą te same uniwersalne historie. Spotkania i portretowane relacje burzą uprzedzenia oraz krzywdzące stereotypy. Ta książka jest trochę o odkrywaniu samego siebie w kimś, kto jest inny i pozornie daleki. Pokazuje ważność każdej relacji i dzięki temu wszyscy bohaterowie drugiego planu są tu zarysowani wyraźną kreską.

To też opowieść o tym, jak wyglądają doświadczenia miłości w życiu, które tej miłości oczekuje, ale nie jest gotowe na kompromisy czyniące z uczucia zobowiązanie. Bohater książki bardzo długo szuka kobiety, która zaakceptowałaby go i która przede wszystkim tak jak on poszukiwałaby w miłości uwolnienia, a nie kojarzyła ją z szeregiem ustaleń, oczywistym planem na życie, ponurym poczuciem wygaszania uczucia na rzecz funkcjonowania w ustalonym rytmie i porządku. Dlatego też miłość nie przychodzi do Sadiqa od razu, ale Wysocki portretuje kilka interesujących relacji. Po to, by pokazać, że odwzajemnienie przywiązania musi się odbywać na pewnych uniwersalnych warunkach. Wtedy gdy ludzie chcą z uczuciem podarować sobie wolność. Bo przecież cała ta książka będzie również historią poszukiwania życiowej wolności. W każdym wymiarze, choć bez definiowania i określania.

Marcin Michał Wysocki proponuje nam czytelnicze obcowanie z takim rodzajem bohatera, którego nie można nie polubić. Poczciwość i pewna ugodowość światopoglądowa idą w parze z zauważalnym spokojem Sadiqa. Dzięki zdystansowaniu do najtrudniejszych nawet doświadczeń życiowych otrzymujemy także wyjątkowo stonowaną narrację, w której bolesne momenty życia opowiadane są w taki sposób, że z każdego gorzkiego doświadczenia wynika jakaś nauka dla bohatera. Czasem odnosi się wrażenie, że ta jego poczciwość prowadzi donikąd. Że przydarzą mu się tylko ograniczone okoliczności życiowe. Że w tym buncie i wędrówce nie ma jakiejś dynamiki, wszystko dzieje się bardzo ewolucyjnie. Ale to nie jest opowieść o tym, jak tożsamość wydobywa się z walki. Raczej o mądrości akceptowania tego, na co nie ma się wpływu, przy jednoczesnej czujności, pamiętaniu, by bacznie się rozglądać. Zmiana życiowego azymutu może się kryć w przypadkowo poznanej osobie. Nie trzeba tej zmiany wymuszać przez walkę, spalanie się, emocjonalną wojnę o siebie i świat.

„Baku, Moskwa, Warszawa” to również książka o życiowej pasji. Bohater słyszy z ust swoich rozmówców różne definicje sztuki. Od samego początku chce jednak stworzyć swoją. Sztuka ma być dla niego nie tyle wartością, ile przede wszystkim pojęciem, w którym odnajdzie się egzystencjalny sens. Idziemy drogą twórcy, który poszukuje. Czasem zarzuca sobie zbytnią zachowawczość, ale ostatecznie podąża ku chłopięcemu celowi – ku byciu artystą. W tym znaczeniu możemy obserwować na kartach tej książki, że opowiadana rzeczywistość chce być oddana bardzo plastycznie. Dziełem sztuki w opisie może stać się prozaiczna czynność, spotkanie czy nawiązana relacja. Wysocki opowiada nam historię człowieka, który chce znaleźć uniwersalny wyraz dla wszystkich, najbardziej nawet bolesnych życiowych doświadczeń. I w narracji widać te próby. Całość tworzy zatem wrażenie pamiętnika z czasu doświadczania sztuki oraz artyzmu życia. Bo choć potrafi opowiedzieć o okrucieństwie i ludzkiej podłości, jest to jednak książka mająca dawać nadzieję. Tę prostą, ale również nadzieję, że każdy z nas może odnaleźć życiową drogę, jakkolwiek nieprzychylne byłyby mu okoliczności. Autor nie opisuje tego dydaktycznie, za co jestem mu wdzięczny. Rzadko zdarza się czytać opowieść tak pogodną i tak jednocześnie czułą na to, że owa pogoda ducha to nie przejaw nieodpowiedzialnego optymizmu. Bardzo budująca książka.

2020-04-14

„Cham z kulą w głowie” Ziemowit Szczerek


Wydawca: Znak

Data wydania: 15 kwietnia 2020

Liczba stron: 528

Oprawa: miękka

Cena det.: 49,99 zł

Tytuł recenzji: Polska innej historii

Kiedy autorzy podejmują podobne lub te same tematy w swojej twórczości, nazywa się ich wtórnymi. Ziemowit Szczerek udowadnia, że nie ma nic wspólnego z wtórnością, choć po raz kolejny rozprawi się z polskimi mitami, upiorami, idiosynkrazjami i kompleksami. Tym razem – po niezbyt udanej „Siódemce” – w naprawdę wybornym stylu, bo to epicki obraz, w którym autor zadbał o najdrobniejsze szczegóły. Jego nieokiełznana fantazja przebija się momentami przez zaproponowany ciąg przyczynowo-skutkowy, ale tym razem im bardziej groteskowo i surrealistycznie, paradoksalnie tym bardziej jest prawdziwie. „Cham z kulą w głowie” to powieść w piękny sposób staroświecka. Napisana niczym świetna narracja pozytywistycznego dojrzałego realizmu, aż nie chce się wierzyć, że mamy do czynienia z czasami współczesnymi. Dynamika jest dwutorowa: albo spektakl przyciągających uwagę zdarzeń, w którym uwypuklenie okrucieństwa oraz absurdu jest jak najbardziej uzasadnione, albo też strony zajmujące uwagę czytelnika dysputami światopoglądowymi. Bo o ile jest to historia naszej wiecznej opozycji pana i chama okraszona tutaj przekonującą indywidualizacją głównego bohatera, o tyle tym bohaterem głównym jest jednak Polska. Będąca chyba obsesją Szczerka, ale dzięki temu otrzymujemy powieść, w której – mam takie wrażenie – dopracowane zostało najbardziej nawet bolesne zdanie o kraju, który w swym koszmarnym wymiarze przez cały czas przypomina nam wciąż coś bardzo znajomego, co widzimy na co dzień.

Detektyw Franciszek Kary to postać inna niż wszystkie. To przede wszystkim mężczyzna poza określeniami i definicjami. Niejednoznaczny jak sytuacja społeczna i polityczna w portretowanej przez Szczerka Polsce. Kary funkcjonuje w swoim specyficznym rytmie, wciąż przekracza granice dobra i zła, słuszności oraz bezkompromisowej konieczności. Jest też jakby z dala od tworzących się podziałów – i tych zasadnych, i jak najbardziej irracjonalnych. Czuje się wyobcowany wszędzie, gdziekolwiek trafi. Przybył ze wsi do stolicy i czasem boli go wypominanie mu jego pochodzenia. Nie tak bardzo jak jego znajomego Walusia, który gotuje się na samo wspomnienie tego, skąd pochodzi, a dzisiaj dzielnie wspiera Oddziały Obronno-Szturmowe mające pilnować polskiego porządku. Kary jest postacią wymykającą się jednoznacznym osądom także dzięki temu, że jego życiorys jest co najmniej zaskakujący. Tytułowa kula w głowie to ślad po pewnym krwawym zamachu, którego uczestnikiem Kary stał się niejako przez przypadek. Dodatkowo nosi w sobie stygmat zdrajcy narodu. Kiedyś, bardzo daleko od Warszawy, po której zarówno snuje się, jak i inteligentnie porusza, zrobił coś, by komuś pomóc. Zaszkodził sobie i swojej reputacji. A potem pozostał kimś poza jasnymi definicjami życiowego statusu. Kary ma swoje słabości, potrafi być brutalny, jest gotów zabić, ale także chronić przed dalszym zabijaniem. Cyniczny, trzymający zdrowy dystans do polskich przemian i kształtu państwa, trochę nieszczęśliwy kochanek, bardzo charyzmatyczny tropiciel zagadek.

A jedną z nich jest działalność niejakiego Kuby Hieroglifa, który wzbudza postrach, dokonując coraz bardziej śmiałych i brutalnych zbrodni. Znikają i giną ważne persony związane z obozem władzy. Ale to nie wszystko. Trudno zrozumieć schemat i motywacje seryjnego mordercy, kiedy doświadcza się przede wszystkim skrajnej, wypaczonej formy przemocy. Tuszowanej przed opinią publiczną. Kuba Hieroglif obrasta legendą, ale legendy w powieści Szczerka budują się wokół zupełnie nieprzewidywalnych elementów szalonego świata przedstawionego. I te makabryczne zbrodnie nabiorą potem nowego, zaskakującego znaczenia…

Polska nie doświadczyła w tej powieści drugiej wojny światowej ani opresji lat komunizmu. Dzisiejsza Sowiecja to jakiś odizolowany od świata wschodni kraj, wokół którego mnożą się teorie spiskowe. Zagrożeniem dla Polski mogą być kraje alianckie, czyli Francja i Anglia. Z dużym niepokojem obserwują one bowiem rozwój sytuacji politycznej, ale przede wszystkim konflikty z Ukrainą, bo w nich Polska Szczerka upatruje drogę do pokazania swojej wielkości. Ta wielkość w każdym wymiarze ma kruche fundamenty, ale „Cham z kulą w głowie” świetnie pokazuje wszelkie antagonizmy, w których musimy się zanurzyć, by zrozumieć kryminalną i sensacyjną część proponowanej nam intrygi. Mamy zatem marionetkowego marszałka i kogoś zupełnie innego, kto faktycznie sprawuje władzę. Mamy wciąż narastający antysemityzm, ale też wewnętrzne podziały, w których Polacy nie tyle chcą odseparować się od Żydów, ile stworzyć własne enklawy oparte na politycznym zysku i umiejętności takiego przekształcania rzeczywistości, by doskonale dopasować ją do własnych idei. To nawet jest odpowiednio zdefiniowane w powieści. Tak czy owak polska codzienność to nie tylko antagonizmy, ale też coraz więcej absurdów. Wrogości i idącej za tym przemocy. Polska kipi i gotuje się w tym, co sama stworzyła, lecz także w złudnym mesjanizmie, którego echa powracają tutaj w bardzo ciekawym wymiarze.

Ziemowit Szczerek bardzo dba o to, by trzydzieści jeden dynamicznych rozdziałów absorbowało na tyle skutecznie, że w pewnym momencie cała jego wizyjność staje się częścią świadomości czytelniczej. By zrozumieć poczynania Karego, trzeba się nim trochę stać. Chłopem, który niesie w sobie dramatyczne wspomnienie tego, czyim jest synem, i nietuzinkowym detektywem zdającym sobie sprawę z tego, że wciąż balansuje na granicy prawa i bezprawia. Wszystko w bardzo sugestywnym stylu, albowiem Szczerek mocno dba o indywidualizację nawet epizodycznych postaci w tej powieści. Nikt nie jest tu zaniedbany, każda persona ma jakieś znaczenie. Ale „Cham z kulą w głowie” to przede wszystkim opowieść o manipulacji, zawłaszczaniu i tym specyficznym dla Polski podążaniu drogą jakichś krańcowości, które wcześniej czy później doprowadzają do konfliktów.

Konflikt Karego ze światem mu najbliższym jest jednocześnie obrazem niemocy oraz siły. W kraju, w którym nie ma w zasadzie niczego pomiędzy. Albo jest się tym, który cierpi i ma stać się bierny, albo wybiera się drogę pewności siebie i realizowania tego, co wiąże się z przekonaniami. W tej książce ściera się ze sobą bardzo wiele wizji i opcji politycznych. Ale Szczerek nie napisał powieści politycznej. To bardziej groteskowa hiperbola polskich słabości ujęta w ramy rzeczywistości, w której dochodzi do coraz to nowych konfliktów, a niepokój nazywany jest na kilka sposobów. Niepokój o losy kraju, który albo nie zasłużył na demokrację, albo nigdy nie zrozumiał, czym ona jest. Dlatego uważam, że to przede wszystkim narracja o kilku rodzajach tożsamości. Niezwykle dynamiczna, ale też oferująca bardzo wiele miłośnikom sensacyjnych intryg trochę w stylu retro. Leje się krew, padają trupy, Warszawa jest coraz bardziej niespokojna, a w tym wszystkim niekoniecznie poczciwy introwertyk, którego ciężkim życiowym bagażem jest pochodzenie, ale dużo cięższym niemożność przekonania się do niezliczonych opcji życia i poglądów. Kary to zagadka i zagubienie. A Ziemowit Szczerek usatysfakcjonuje bardzo różnych czytelników, bo „Cham z kulą w głowie” jest powieścią pełną żywiołu. I nadzwyczaj sugestywnie portretującą w krzywym zwierciadle dzisiejszą rzeczywistość społeczną i polityczną w Polsce. Brawa za odwagę oraz nietuzinkową wyobraźnię. W surrealistycznym obrazie polskości Szczerek wypada dużo lepiej niż Jacek Dehnel ze swoją powieścią „Ale z naszymi umarłymi”.

2020-04-09

„Ostatnie lato rozumu” Tahar Djaout


Wydawca: Claroscuro

Data wydania: 1 kwietnia 2020

Liczba stron: 144

Przekład: Gabriela Hałat

Oprawa: miękka ze skrzydełkami

Cena det.: 35 zł

Tytuł recenzji: Wobec opresji

Tahar Djaout to kabylski intelektualista zastrzelony w zamachu islamskich fundamentalistów w 1993 roku. To jego ostatnia powieść, prawdopodobnie niedokończona (choć na taką nie wygląda) i na pewno pozbawiona autorskich poprawek. Tekst znaleziono po śmierci Djaouta. Wydaje mi się, że ubieranie tej książki w legendę zupełnie nie jest potrzebne, bo to bardzo dobra rzecz i obroni się bez tego. Jeśli jednak przyjmiemy, że to, co zawiera ta narracja, jest śmiałą antycypacją dramatycznych wydarzeń kolejnych lat, można uznać Djaouta za mrocznego wizjonera. Ponieważ zajmował się matematyką i poezją jednocześnie, widać, jak ich wpływy toczą tutaj boje, prawie na każdej stronie. Konkret, racjonalność, ujmowanie frazy w kształt pełnych i czytelnych zdań, które bardziej definiują, niż coś sugerują – to jedna strona „Ostatniego lata rozumu”. Po drugiej znajduje się bardzo plastyczny styl pełen symboliki i groźnego wizjonerstwa właśnie. Starałem się policzyć przymiotniki i przysłówki użyte na jednej stronie tekstu. W innej książce byłoby to dla mnie może przesytem. U Djaouta precyzja określania idzie w parze ze specyficznie budowaną atmosferą nostalgii. W gruncie rzeczy jest ona dosyć groźna, bo przecież to rzecz o władzy jako terrorze i o tym, w jaki sposób stygmatyzuje dodatkowo ludzkie wyobcowanie. Rzecz o miłości do książek i utracie ich wielkiego dziedzictwa.

Boualem Yekker prowadzi księgarnię w oblężonym Algierze. Jest początek lat dziewięćdziesiątych dwudziestego wieku i algierska stolica staje się miejscem, w którym zaczyna obowiązywać nowy porządek. Porządek oparty na indoktrynacji i strachu. Trudno powiedzieć, na co Djaout zwraca większą uwagę, ale pomiędzy jednym a drugim znajduje się samotny księgarz. Człowiek, którego rozum nie jest w stanie pojąć ani istoty, ani wielkości opresji. Człowiek, dla którego samo oddychanie w świecie, gdzie rządzi instynkt, religijny fanatyzm i każda forma przemocy, jest już czynnością utrudnioną. Ktoś tak naprawdę obrazowany jako nie tyle zbędny, ile stygmatyzowany. Musi funkcjonować pośród antagonizmów odbierających zdrowy rozsądek, empatię, szacunek dla drugiego człowieka. Pozostaje sam także w sensie dosłownym, albowiem jego rodzina opowiada się za tymi, którzy tworzą nową algierską rzeczywistość, i opuszcza Yekkera.

Kondycja i status bohatera jednoznacznie wskazują, że będzie to opowieść o tym, w jak wielkie osamotnienie popada ktoś z kręgosłupem moralnym w czasach, w których nawet moralność ma nową definicję. A jednak nie będzie to narracja skupiona przede wszystkim na księgarzu, do którego nie zagląda już nikt, a jedyną możliwością kontaktu z drugim człowiekiem jest dla niego sporadyczne obcowanie z przyjacielem, który ratunku szuka w dźwiękach mandoliny. „Ostatnie lato rozumu” to przede wszystkim rzecz o tym, jak przepoczwarza i wykoślawia się czas pod wpływem terroru i przemocy. Jakże aktualne jest czytanie dzisiaj książki, w której pojawia się takie zdanie: „Życie przestało się odmieniać w czasie teraźniejszym”. Choć Djaout bardzo precyzyjnie wskazuje tło społeczne swojej książki, jest to jednak uniwersalna opowieść o tym, że człowiek deformuje rzeczywistość, krzywdząc innych, ale jednocześnie zadaje cios linearnemu upływowi czasu. Stąd też wrażenie, że wszystko, co opisane jest w tej narracji, dzieje się niejako poza uwarunkowaniami czasu i przestrzeni. W tym znaczeniu – z zaaresztowanym czasem teraźniejszym i mrocznymi wizjami przyszłości – jest to książka absolutnie ponadczasowa.

Przemoc ma tutaj różne oblicza. Od tego oczywistego jak rzut kamieniem w kierunku Yekkera po jego samoświadomość, która stanie się więzieniem. Tahar Djaout portretuje swojego bohatera jako niewinną ofiarę społecznego przewrotu, ale nie ma w Yekkerze tej bezbronności, jaką widzi w nim władza, początkowo zupełnie nie interesując się jego działalnością. Wręcz przeciwnie, bohater ma w sobie ogromne pokłady siły, by odpierać absurdy oraz grozę. Ich egzemplifikacją jest świetna scena, w której Yekker zabiera autostopowicza i rozmawiając z nim, bezkompromisowo zderza zdrowy rozsądek z arbitralną logiką terroru. Przemoc włada nie tylko miastem, nie tylko jego mieszkańcami. Ta przemoc zawłaszczająca przestrzeń wdziera się dużo dalej – do ludzkiej świadomości, przekonania o słuszności własnego postępowania, odpowiedzialności za siebie i poczucia, że ktoś obok może być wrogiem, bo łatwo mu taką definicję stworzyć.

Siłą bohatera książki jest też jego osobność. Nabyta pod wpływem obcowania z literaturą, która nie pozwala w trudnych czasach ulegać manipulacji, poddawać się terrorowi. Książka to oręż walki z każdą formą systemowej przemocy i niesprawiedliwości, ale z oczywistych względów będzie tu orężem niewystarczającym. Zatem zostaje pamięć. Ta, która kształtuje świadomość, i ta uniemożliwiająca odnalezienie się w rzeczywistości, bo wciąż odwołująca się do logiki, racjonalności, do tego, czym jest człowieczeństwo i jak zostało przez wieki zapisane na tysiącach stron. Dzisiaj Wezyr Myśli kontroluje tę sferę, której istotą zawsze była niezależność. Dozwolona jest tylko jedna Księga. Bohater książki staje zatem w sytuacji nazbyt jasno tragicznej. Jest osamotniony i erudycja nie pomoże mu przetrwać tego, co tak bardzo bezkompromisowe. Ale myślę, że Djaout wcale nie chce być tutaj taki oczywisty. To, co stanowi oczywisty protest i jest trzonem konstrukcyjnym tej książki, jest zaznaczone czytelnie i bez żadnych dwuznaczności. Kryją się one w krajobrazie emocjonalnym człowieka wolnego dzięki literaturze, a zniewolonego w rzeczywistości, która literacki dorobek kwestionuje. W tym znaczeniu rozgrywa się tu kameralny, ale bardzo przejmujący i niejednoznaczny dramat człowieka zderzonego z systemem opresji.

„Ostatnie lato rozumu” to także fantazja o tym, jak mrocznej siły może nabrać społeczeństwo odpowiednio przekonane do działań w imieniu zwodniczej idei. Nieprzypadkowo książkę otwierają wypisy z kazań. To one, także w słowie pisanym jak w literaturze, odniosą sukces dzięki uwarunkowaniom społecznym, ale także odpowiednim zbiegom okoliczności. Przemoc religijnego fundamentalizmu nakreślona tu w Algierze jest jednocześnie uniwersalną historią przemocy rodzącej się z bezradności. Ostatecznie konstruuje się świat, w którym indywidualizm czy sztuka są odrzucane, wypędzane. To model indoktrynacji doskonałej czy dowód humanistycznego upadku człowieka? Autor prowadzi nas przez miasto, które z jednej strony zamarło na półwdechu, z drugiej jednak pozwoliło sobie na to, by atawizmy wraz z manipulacją stworzyły rzeczywistość praktycznie piekielną. Yekker jest świadkiem tego, że terror wdarł się wszędzie i nie sposób już z nim walczyć. To też nieco romantyczny bohater, który zdaje sobie sprawę z tego, że niezłomność jego poglądów to pokłosie głęboko zakorzenionej wiedzy i humanistycznej troski o świat. Świat, w którym rozpadają się więzy rodzinne, przemoc rodzi się już w nastolatkach, a wszędzie unosi się fatalistyczny duch zniszczenia. Kiedy umysł zostaje zniewolony, pozostaje już tylko on. Tahar Djaout opowiada o algierskiej represji, ale także o tym, że świat wciąż na nowo może stawać się przestrzenią opresji i lęku. Wszystko zależy zarówno od słabości, jak i od siły człowieka.

2020-04-06

„Zabobon” Ahsan Ridha Hassan


Wydawca: Marginesy

Data wydania: 5 lutego 2020

Liczba stron: 400

Oprawa: miękka

Cena det.: 39,90 zł

Tytuł recenzji: Narracyjna ekstrawagancja

Czuję, że straciłem czas z tą książką. A może też w jakiś sposób czuję się oszukany. Przeczytałem pobieżnie kilka zdań noty wydawniczej i nastawiałem się na coś z pogranicza thrillera i kryminału. Otrzymałem jednak powieść w zasadzie o niczym, z bardzo dużym potencjałem, ale jednocześnie rozbuchaną frazą i leksyką, w której zbyt pewny siebie autor zjada własny ogon. „Zabobon” wyróżnia się bardzo dynamicznym językiem, jego napięcie czasami prowadzi do zaskakujących efektów, kiedy tracimy pewność tego, w jakiej rzeczywistości się znajdujemy. Ahsan Ridha Hassan nie oszczędza czytelnika i byłoby to plusem tej narracji, gdyby prowadziła ona do jakiegoś celu. Sama dla siebie jest autorskim celem, a to jednak niewystarczające, gdy jest wprawką talentu narracyjnego bliskiego autoadoracji. Nie zżymam się tu na brak konkretnej historii i bardziej efekciarską fabułę, bo nie każda książka musi mieć klasycznie skonstruowany świat przedstawiony. Irytuje mnie mocniej to, że w tym pulsującym i intensywnym języku Hassan jakby stracił poczucie tego, kim ma być jego odbiorca. To, co na początku może intrygować, po kilkudziesięciu stronach zwyczajnie męczy. „Zabobon” to powieść zapewne eksperymentalna, jednak tego typu eksperymentów pojawiło się już bardzo dużo i nic niestety nie czyni jej prawdziwie oryginalną.

Główny bohater i jego działania to potwierdzenie mojej prywatnej tezy, że o mężczyźnie w literaturze można pisać już tylko truizmy. Nieskomplikowana konstrukcja psychiczna naszego sympatycznego egocentryka koncentruje się na tym, czym ma się zajmować i przejmować stereotypowy mężczyzna. Bartek Elbląg jest emanacją niezwykle prostej formy funkcjonowania, w której testosteron i poczucie bycia kimś wyjątkowym kreślą nam drogę „charyzmatycznego” mena wpadającego wciąż w kolejne kalki charakterologiczne. Są zatem używki, są kobiety, jest niefrasobliwość i nieodpowiedzialność za innych. Jest duża dawka cynizmu i jeszcze więcej pospolitej chłopięcości w dorosłym mężczyźnie, który dodatkowo musi przejść przeziębienie jak co najmniej atak nowotworu i musi mieć równie niefrasobliwego kumpla do picia i pogadania. Bartek jest więc zlepkiem tego, co w mężczyźnie nie tyle irytujące, ile zwyczajnie nudne. To, czym się zajmuje, pozornie wydaje się dużo ciekawsze. I ma zasadniczy związek z symbolicznym funkcjonowaniem tytułu powieści.

Bartek pisze bowiem książki faktograficzne o ludzkich dramatach. Zajmował się prowincjonalną tragedią w Zrębinie, potem wiele lat poświęcił krakowskiemu mordercy psychopacie. Teraz zastanawia się nad nowym tematem, chce prześledzić losy romskiego chłopca, który stał się zabójcą. Wie, że musi fakty połączyć z opiniami. Że życie jego książki zależy od dynamicznego współistnienia bolesnych wydarzeń z tym, jak inni je odbierają i interpretują. Bartek jako pisarz zdaje sobie sprawę z tego, że jego książkom czegoś brakuje. Odpowiedniej perspektywy opisu? Spojrzenia na to, czym rzeczy są naprawdę, a jak widzą i interpretują je inni? Tu pojawia się coś, co w całej formule „Zabobonu” jako powieści o zbędnościach mocniej przykuwa uwagę, bo Hassan chce ją zwrócić na kwestię tego, jak funkcjonujemy w sferze własnych przekonań wypracowanych przez życie w danej społeczności i doświadczanie określonych zbiegów okoliczności. „To, w co wierzymy, potrafi sporo namieszać w rzeczywistości”. To zdanie określi stających na drodze Bartka bohaterów, ale również jego samego. Nikt nie jest tu wolny od sugestywnego strumienia świadomości, który często sporo niszczy, czyni obraz świata przerysowanym, groźnym, czasem monstrualnie przerażającym. Ahsan Ridha Hassan chce do tego dodać lingwistyczną definicję chaosu w tym, co i jak chcemy wyrazić. Temu służy jego fraza. Stałe przeskoki między teraźniejszością a retrospekcjami. Nieuporządkowane akapity, które donośnie dudnią swoją kompulsywnością. W efekcie otrzymujemy jednak irytującą dygresyjność. A cały potencjał historii o tym, kim jesteśmy dla świata i jak ten świat postrzegamy, ulega tutaj zrujnowaniu.

Dodatkowo jako osoba mieszkająca blisko dwie dekady w Krakowie nie mogłem znieść oczywistych i pretensjonalnych rozważań o aurze wyjątkowości tego miasta. Wszystko, poprzez co Hassan chce uczynić Kraków niezwykłym, to ograne już zabiegi, wnioski i portretowane sytuacje. Bohater odwiedza miejsca, które odwiedzili już tłumnie wszyscy twórcy tak sentymentalnie piszący o niezwykłej atmosferze Krakowa. Może wyróżnia się tym, że Halę Targową mitologizuje niczym sam Schulz. Gdy czytałem po raz kolejny te truizmy, doprawdy bolała mnie głowa. Są one wymuszone i trochę dyletanckie. Jeśli nie wierzę w wiarygodność opisu miasta, które ma duże znaczenie dla Bartka, nie wierzę tej powieści wcale. Jedyne, co jest tu intrygujące, to prezentacja punktu wyjścia bohatera – opuszczanie miasta, z którym związał się mentalnie, ale w taki sposób, że początek nowej wędrówki jest jednocześnie mocno osadzony w doświadczeniach miejsca, z którego wędrowanie się rozpoczyna.

„Zabobon” jest książką na siłę przesyconą cynizmem, nonszalancją i czarnym humorem, który momentami naprawdę jest czarny. Można wskazywać fragmenty, gdzie dezynwoltura autorska proponuje naprawdę zabawne sytuacje czy dialogi. Tylko że to chyba nie ma być zabawna książka. Właściwie jaka? Tego też próbujemy się dowiedzieć z licznych wątpliwości co do samej natury pisania. Bo to oczywista proza autotematyczna. Hassan każe bohaterowi przyglądać się swojej twórczości z różnych perspektyw i sam pisze książkę w taki sposób, że w zamierzeniu ma być niejednoznaczna w zależności od tego, jak na jej pisanie się spojrzy. Nie uwierzyłem też ani swobodzie językowej (bo moim zdaniem do niczego nie prowadzi), ani przesłaniu, że moc literatury to możliwość oglądania jej i doceniania z różnych stron.

Ahsan Ridha Hassan napisał powieść zwyczajnie bardzo trudną, hermetyczną, ale bez zasadniczego przesłania. Autor postawił na dynamizm i utrzymuje go na stałym poziomie od początku do końca. Co z tego, skoro ten dynamizm ukrywa zasadniczą wadę książki. „Zabobon” nie proponuje żadnego czytelnego przesłania i jest powieścią zwyczajnie męczącą. Najsmutniejsze jest jednak to, że to kolejna książka dająca dowód na to, że o mężczyźnie w literaturze – jak wspomniałem – opowiada się wciąż te same oczywistości. Jakby mężczyzna nie mógł być bohaterem niejednoznacznym, dyskusyjnym, twórczym dla wyobraźni czytelnika. Zmarnowane dwa wieczory, po których przychodzi refleksja, że pisarze mający pewność tego, jak lekko im się pisze, czasami zapominają o tym, iż poza tą lekkością powinien być jeszcze jakiś cel. Naprawdę przemyślany.