Zwykle staram się nie zrażać
od razu na wstępie, kiedy sięgam po kontynuację powieści, która kompletnie do
mnie nie przemówiła. I choć np. do czytania drugiej części stękań o Greyu nikt
mnie nie zmusi, z własnej woli i naprawdę z ciekawością sięgnąłem po nową
książkę pisarza kryjącego się pod pseudonimem Mikołaj Milcke. „Chyba strzelę
focha!” to kontynuacja debiutu "Gej w wielkim mieście", w której to powieści
jedyną cechą dystynktywną bohatera była jego seksualność. Chciałem się
dowiedzieć, czy autor ma do powiedzenia coś więcej i niestety nie ma. Milcke
popełnił kolejną książkę. O wzlotach i upadkach gejowskiego Pana Nikt, który po
pół roku z bogatym doświadczeniem życiowym opowiada o tym, jak to się żyje
młodemu homoseksualiście z Lubelszczyzny w okrutnych realiach Warszawy
egocentryków i dziwaków. Tym razem narrator przez moment kwestionuje swą
seksualność i wyraża powątpiewanie w to, że dane mu będzie szczęście, mówiąc: „Bycie
gejem jest słabe”. Bycie gejem jest po prostu byciem – jak bycie księdzem,
baletnicą, aktorem albo pisarzem. Słabym pisarzem. Bo nie bycie jest słabe,
lecz to, czym po dwóch latach od debiutu raczy nas autor.
To taka książka ku rozrywce
i uciesze. Jak poprzednia – dla każdego i nikogo. Ponoć – tako rzecze Sylwia
Chutnik – naród oczekuje prozy bliskiej realiom życia codziennego. Pytaniem
otwartym jest pytanie o to, czy kierunek rozwoju literatury ma wyznaczać
oczekiwanie narodu, czy też ma ona mówić o czymś, nad czym trzeba pomyśleć i co
często wygodne dla tego narodu nie jest. A nad czym myślimy podczas lektury
nowej książki Mikołaja Milcke? Że związki – bez względu na płeć związanych – są
trudne i niosą rozczarowania. Że miłości szuka się rozpaczliwie i w zamian za
nią można poświęcić naprawdę wiele, nawet wyrzec się samego siebie. Że
zdegenerowana rodzina rodzi w nas jedynie poczucie ucieczki od niej, podczas
gdy tak naprawdę silnych i traumatycznych więzi zerwać się nie da, bo niosą w
sobie mimo wszystko coś dobrego. Poza tym dowiemy się, że czasem podejmuje się
walkę z homoseksualizmem i traktuje tę orientację jak chorobę. Co chce leczyć
nasz zraniony uczuciowo bohater? Homoseksualizm czy świadomość, że życie to nie
bajka u boku latynoskiego księcia z wypasionym apartamentem na Mokotowie? Czy
podczas czytania myślimy o czymś, co byłoby w jakikolwiek sposób odkrywcze,
nowe, pokazujące problem w jakimś nieznanym nam świetle? Już sam pretensjonalny
tytuł świadczy o tym, że po znanym z pierwszej książki powiedzonku „jak dzidy
pragnę”, autorowi skończyły się pomysły na chwytliwe teksty. Czyta się „Chyba
strzelę focha!” bardzo szybko i – jak sporo, coraz więcej książek – równie
szybko zapomina, czy pozycja ta zawiera jakiekolwiek przesłanie.
„Może to nieprawdopodobne,
ale czasem zachodzą mi pod czapką procesy myślowe, z których tworzę własne
poglądy”. Chciałoby się wierzyć w to, co mówi o sobie bohater, ale chwilami
jego naiwność, infantylizm i prostota w negatywnym tego słowa znaczeniu po
prostu zadziwiają. Ten czasownik także nie jest pochwałą. Co tu chwalić?
Opowieść o dorastaniu do odpowiedzialności za siebie młodego homoseksualisty,
który gdyby nim nie był, położyłby tę narrację całkowicie, bo i tak właściwie
jest o niczym? Można odnieść wrażenie, że Milcke jednak się pisarsko rozwinął.
Ta książka zawiera więcej chwytliwych wątków, ciekawie rozwiązanych i
domkniętych. Nie traktuje tylko o homofobii. Właściwie jej tam nie ma. Jedynie
jakiś drugoplanowy łysy Wszechpolak pokazuje agresję i robi młodemu bohaterowi
czarny PR w rodzinnej miejscowości. Albo widać to w plotkach radiowych
dziennikarzy, którzy uważają, iż geje robią karierę szybciej niż inni,
niekoniecznie dzięki zawodowemu profesjonalizmowi. Ta historia ma traktować o
szeroko pojmowanym dojrzewaniu do wyborów. O braniu życia w swoje ręce. Bez
względu na orientację seksualną. Tyle tylko że opisanych życiorysów jest
tysiące i jeśli nawet nie znamy kogoś, kto przeżywa podobne bohaterowi
perypetie, to na pewno o kimś takim niejeden raz słyszeliśmy. To po co czytać,
skoro już wszystko wiemy?
Fabularnie jest dość
barwnie. Narrator po przejściach wreszcie trafia w ramiona Wiktora i wydaje się
z nim szczęśliwy. Idyllę burzy matka kochanka, której w jednej z pierwszych
scen bohater spektakularnie wymiotuje na stół. Nie tylko sprytna żmija Marta,
która walczy o swego syna, zagraża naszemu studentowi dziennikarstwa. W
miasteczku już wszyscy wiedzą, kim jest i z kim się zadaje. Z trudem domyka
sesję, a egzamin zdaje dzięki średnio zabawnej opowieści… o dywanie. Tymże
dywanem zostaje ugodzony przystojny blondyn Szymon, z jakim trzeba podjąć
wspólną pracę w radiu, a gwoździem do trumny wydaje się spotkanie po latach z
Mariuszem, który tak niecnie wykorzystał bohatera przed sześcioma miesiącami, o
mało nie obdarowując go wirusem HIV. Jest też tajemniczy Pedro na Majorce i
mnóstwo innych okoliczności, które każą bohaterowi konfrontować się z faktem,
że życie jest ciężkie. Niestety nie udało mi się w tej książce znaleźć niczego,
co przykułoby uwagę tak naprawdę i niczego, czego już nie powiedziano o
codzienności osób homoseksualnych w Polsce.
Lekko się to czyta i
podejrzewam, że równie lekko pisało. Na
szczęście Milcke zachował jako taki odstęp czasowy i nie wpisuje się w poczet
autorów produkujących taśmowo do kilku książek rocznie. Tym niemniej nie
pozostaje mi nic innego, jak powtórzyć za autorem – chyba strzelę focha! Zabrał
mi kilka godzin z życia, nie mówiąc o nim niczego interesującego. Znowu.
Wydawnictwo Dobra
Literatura, 2013