2021-08-30

„Dybuk mniemany” Andrzej Bart

 

Wydawca: Wydawnictwo Literackie

Data wydania: 28 lipca 2021

Liczba stron: 408

Oprawa: twarda

Cena det.: 49,90 zł

Tytuł recenzji: Wobec samego siebie

Trochę mnie dziwi cisza wokół nowej powieści Andrzeja Barta – rewelacyjnej i nowatorskiej formy rozliczenia się z własną twórczością, choć zapisanej w klasycznym, trochę nienowoczesnym stylu przypominającym książki Pawła Huellego czy Wiesława Myśliwskiego. Autor „Fabryki muchołapek”, która rezonuje tutaj w kilku wymiarach opowieści, proponuje nam autobiografizm z klasą i oryginalnym sznytem. Nie ma w tej książce charakterystycznego dla współczesnych narracji autotematycznych ekshibicjonizmu, nie ma żadnej dezynwoltury w przekazie, nie ma – jeśli użyć bardziej dosadnego określenia – wywlekania pisarskich wnętrzności przed czytelnikiem. „Dybuk mniemany” jest powieścią bardzo zagadkową. Wodą na młyn uważnych interpretatorów czy recenzentów. Jest w tej narracji sporo erudycyjnych wędrówek, w których mimo wszystko za każdym razem najważniejszy jest człowiek w swoim egzystencjalnym dramacie wyboru narzędzia do opowiedzenia siebie. Sfera kultury i sztuki sygnalizowana przez Andrzeja Barta na wielu poziomach i z mniejszym lub większym erudycyjnym zaangażowaniem, staje się tłem książki ujawniającej i gloryfikującej siłę samej opowieści. Opowieść jako taka zaczyna tu istnieć nie tylko w formie narracji z pewną funkcją i konkretnymi właściwościami. Opowieść zaczyna mieć tutaj skomplikowaną tożsamość. „Dybuk mniemany” to książka, w której dochodzi do zasadniczej konfrontacji między tym, który przedstawia historie, a tym, który na nie reaguje. Figura świadka czy słuchacza komplikuje się bardziej, kiedy uświadamiamy sobie, że charyzmatyczny bohater wkraczający do domu i życia pisarza jest kilkoma osobami naraz, może być też ideą, a może jest to zwyczajnie część świadomości i wrażliwości samego autora tej książki.

Daniel Czarewicz pojawia się znikąd, ale zostaje na długo i pozostawia po sobie wyraźny ślad. Burza siwych włosów, nonszalancja i przenikliwość jednocześnie. Za Danielem do domu pisarza wkraczają opowieści. Ich mnogość łączy ze sobą lojalność wobec historii, ale i uważność w jej interpretowaniu. Kim jest człowiek, który tak szybko staje się przyjacielem domu, otrzymuje klucze do mieszkania, zjednuje wszystkich w otoczeniu swojego gospodarza, ale przede wszystkim konfrontuje go z samym sobą na zaskakujących zasadach? „Dybuk mniemany” to opowieść o gorzkich rozczarowaniach, ale jednocześnie o niezwykłym witalizmie. Kształtuje się w naszej wyobraźni wizerunek świadka, który stał się jednocześnie ocalonym. Holokaust jest integralną częścią opowieści o egzystencjalnym wyobcowaniu, lecz również staje się fragmentem wyznania tego świadka, który w zakończeniu wyraźnie zaznacza, że jego świata już nie ma. Podążając śladami rodzinnych dramatów Daniela, jesteśmy świadkami spotkań z ludźmi wielkimi i podłymi. Ludźmi, których ambitne lub tchórzliwe decyzje ukształtowały obraz świata w trakcie Zagłady i po niej. W tym znaczeniu głos Barta jest kolejną opowieścią o dualizmie ludzkiej natury w obliczu doświadczenia granicznego, ale jest to także rzecz budująca specyficzny pomost między piekłem wojny a piekłem powracania do niej we wspomnieniach.

W tej powieści spotkają się ze sobą Schulz, Witkiewicz, Magdalena Tulli, Marian Turski i Artur Grottger. Tu znajdzie się miejsce dla fraz Jana Błońskiego, wspomnienie Wiery Gran czy bezkompromisowość oblicza hitlerowskiej idei porządkowania świata. Daniel wydaje się opowiadaczem o nieograniczonej wyobraźni, a jednocześnie jest czuły wobec detali i rozpoznaje jakby więcej, bardziej intensywnie. Stworzona tutaj gra między pisarzem dość cynicznie przyglądającym się temu, czym jest dzisiaj dzieło sztuki, a gościem proponującym stałe odniesienia do tematów poruszanych w twórczości gospodarza, staje się jednocześnie wędrówką przez czas okrucieństwa, ludzkiej małości, ale także szlachetności. W tym wszystkim zaś wciąż akcentowane pytanie o to, kim jest dzisiaj świadek wspomnienia historycznego, a kim jego uczestnik.

Stale obecne różnej intensywności historie o tym, że trzeba było żyć w cieniu Holokaustu i należało podejmować decyzje o własnym istnieniu wbrew temu, że inne istnienia pozbawiane były godności, szacunku i alternatyw, splecione są z autorskimi rozważaniami o tym, jak opowiedzieć właśnie ludzką godność w czasie, w którym zrelatywizowały się pojęcie dobra i szlachetności i gdzie trudno określić zasadność tego, że sztuka, przede wszystkim literatura, ma opowiedzieć ludzkie cierpienia i tęsknoty. Andrzej Bart proponuje konfrontację dwóch mężczyzn, którzy wzajemnie uzupełniają swoją wiedzę o człowieku i szeroko pojętej sztuce. Interesujące są tu również tropy filmowe. Ojciec Daniela inwestujący w filmy był tym, któremu udało się uciec rozpaczy i piekłu. Miał szczęście umrzeć w getcie w swojej jedwabnej piżamie. Ale przekazał ciekawość twórczą, a dzięki niej Daniel Czarewicz zaznacza, jak istotne i wyjątkowe jest opowiadanie świata obrazami.

Pośród wielu wymiarów tej książki, z których zapewne część odczytałem błędnie, a części nie udało mi się odczytać wcale, najciekawiej wybrzmiewa tutaj autotematyczna gra z czytelnikiem. Daniel sugeruje swojemu gospodarzowi: „Dygnij przed światem”. I Andrzej Bart robi to w swój charakterystyczny sposób i na swoich zasadach. Można „Dybuka mniemanego” odczytywać jako świadectwo kondycji współczesnego pisarza polskiego, który nie poddał się modom i charakterystycznym dla nowych czasów trendom. Pisarza wskazującego, że w dobie relatywizacji pojęcia „dzieło sztuki” za mało uwagi i empatii poświęca się samemu tworzącemu. Nie wiem, czy ta powieść – choćby ze względu na enigmatyczną konstrukcję postaci Daniela – ma być zagadką, czy manifestem. Jest w niej jednak wszystko to, co czasem uznaje się za archaiczne pojmowanie związku między twórcą a jego pisarstwem. Sam Daniel przecież jest w swych opowieściach drobiazgowy, nostalgiczny i zdystansowany do siebie. Dodatkowo prowokacyjny, gdy wspomina o tym, że mógłby uśmiercić Hitlera, albo kiedy odpiera oburzenie na bohaterów wspominanych tu „Płuczków” Pawła Piotra Reszki. Jest w opowieści Barta świetna harmonia między tym, co ma być rzeczywiście prowokacyjne, a tym, co staje się humanistyczną zadumą, w jaki sposób i po co tworzy się powieści – co chcą opowiedzieć, ale jednocześnie jakich sposobów szukają na to, by opowiadać same siebie.

Fakty i konfabulacje. Interpretacje i fantazje. Upiory wyobraźni twórczej i sugerowane kwestie, które dla pisarza są wciąż kontrowersyjne oraz trudne. Odnaleźć tu można specyficzną metodę narracyjnych poszukiwań twórczych, ale jest tu także sporo dosadnych i bezkompromisowych wyzwań. Andrzej Bart odnajduje się w nowej historii, jednak szuka przede wszystkim porozumienia z samym sobą. Po to, by efektywnie komunikować się z czytelnikiem. Jego najnowsza powieść będzie swoistym listem w butelce rzuconym do morza zrelatywizowanych pojęć, w którym coraz rzadziej odczytuje się to, co tworzy fundament wymagającej literatury. To również świetna opowieść zarówno o melancholii, jak i bezkompromisowości samego tworzenia. Powieść także o tym, czym jest żydowska tożsamość, i o jej niepewności po doświadczeniu Zagłady.

2021-08-26

„Siostry z Szanghaju. Trzy kobiety, trzy drogi do władzy i wszechpotężne Chiny” Jung Chang

 

Wydawca: Znak

Data wydania: 11 sierpnia 2021

Liczba stron: 456

Przekład: Anna Gralak

Oprawa: twarda

Cena det.: 59,99 zł

Tytuł recenzji: Najbliższe, najsilniejsze

Jung Chang z dystansu – rzeczywistego i symbolicznego – opowiada nam o swojej ojczyźnie przez pryzmat życiorysów kobiet pomnikowych, a jednocześnie niezwykle tajemniczych i nieodgadnionych w części swoich poczynań. Ta książka to intrygująca historia tego, czym jest chińska mentalność, co wywołuje wobec niej od wieków podziw i zachwyt. Jeśli tak ją odbierać, będzie to specyficzna opowieść o patriotyzmie – pełnym różnego rodzaju wątpliwości, ale też pasji odkrywania i interpretowania tego, co niejasne oraz kontrowersyjne. Jednak „Siostry z Szanghaju” przede wszystkim imponuje faktografią i umiejętnością opowiadania w niezwykle frapujący sposób historii o charyzmatycznych Chinkach, które świetnie poradziły sobie w różnych społecznych, a przede wszystkim politycznych rolach. Chang będzie również fantazjować o tym, co wciąż porusza chińską wyobraźnię. Czy są to życiorysy ludzi niezłomnego charakteru i nietuzinkowej asertywności? Czy to oni ukształtowali chińską państwowość? A może najważniejsza w opowieści o siostrach Soong jest kwestia bezkompromisowości bycia sobą w opozycji do systemu, który w różnych odsłonach wciąż stawiał na kolektywizm, pozwalając wybijać się tylko jednostkom odpowiedzialnym zwykle za nazywanie i określanie świata dla reszty społeczeństwa?

A jeśli spojrzeć na tę książkę jako na świadectwo feminizmu? Przecież opowieść rozpoczyna się od wspomnień o tym, że prowincjonalne Chiny kaleczą i obwiązują stopy kobietom. Finałem historii są już opisy tego, że chińskiej kobiecie można postawić mauzoleum. Że chińska kobieta może być jedyną pośród wpływowych dla historii mężczyzn, którzy będą liczyć się z jej zdaniem. Biografie sióstr Soong to w pewnym sensie trzykrotne potwierdzenie tego, jak znaczące mogą być u boków mężów kobiety, którym społeczeństwo wyznaczyło określone funkcje. Tymczasem Jung Chang opowiada nie tylko o tym, w jaki sposób Ei-ling, Ching-ling i May-ling osiągnęły coś niewyobrażalnego dla przeciętnej chińskiej kobiety. Nie tylko o tym, że przeciętność w każdym możliwym wymiarze była im obca. Najciekawsze w tej książce było dla mnie śledzenie wzajemnych relacji sióstr. Tego, jak w gruncie rzeczy niewiele czasu poświęciły sobie, jak zawikłane były ich wzajemne stosunki. Chang obrazuje te nieliczne chwile zbliżeń, sugerując jednocześnie, że to, co siostry łączyło – siła ich niezwykłych osobowości i asertywność – było w dużej mierze tym, co je w różnych okresach życia jednak oddalało. „Siostry z Szanghaju” to pełna dramatyzmu, choć opowiadana z faktograficznym dystansem i ujmującą rzetelnością, opowieść o wzajemnym przenikaniu się, uzupełnianiu i rywalizacji. I tak odczytywana książka w wyobraźni odbiorcy zaznacza się najmocniej. Zwłaszcza że nie zawsze czytelne i zrozumiałe są motywy postępowania sióstr wobec siebie nawzajem. Wtedy najczęściej pojawia się pytanie o to, czy ta najbliższa rodzinna relacja nie stała się czymś publicznym, a przez to pozbawionym czułości. Bo przecież siostry wzajemnie się wspierają, ale i rywalizują. W ich relacjach na równi z poczuciem tego, że są sobie coś winne, pojawia się element groźnego zwalczania się. Wszystko w niepokojąco skomplikowanych realiach, w których kontynentalne Chiny decydowały o swojej tożsamości państwowej.

Ojciec sióstr bardzo dbał o to, by panować nad emocjami. Uczył tego córki, a każda z nich wykorzystała jego naukę w odmienny sposób. Jung Chang usiłuje odsłonić te momenty, w których siostry Soong zdecydowały się jednak poddać emocjom. Portretuje chwile, kiedy miały do dyspozycji tylko to, co czują, wraz z gruntowaną powoli pozycją u boku swoich mężczyzn. Żadna z nich tak naprawdę nie stała się klasyczną żoną, każde małżeństwo było skomplikowaną grą o wpływy. O ile związki te zaznaczały się na politycznej i gospodarczej mapie Chin, o tyle Chang portretuje głównie ich mapy mentalne. Wobec wyzwań i przemian geopolitycznych zawikłane relacje w związkach sióstr Soong wybrzmiewają dużo bardziej ciekawie, gdy weźmiemy pod uwagę to, że są momentami opowieściami o tym, jak silny związek władza może mieć z egzystencjalną samotnością i jak mocno uwarunkowania życiowe pierwszej państwowej pary powiązane są z emocjonalnymi kompromisami.

Czy były szczęśliwe? Czy na pewno spełnione? Czy nakreślona niemożność macierzyństwa to największa bolączka i najbardziej przejmujący brak, z jakimi musiały się prawie wszystkie borykać? Jung Chang jest mistrzynią opowieści z jednej strony bardzo czytelnej, punktującej, lojalnej wobec historii i imponującej bibliografii. Z drugiej jednak – chce wciąż na nowo odsłaniać te momenty, w których siostry Soong zachowywały się enigmatycznie albo równie enigmatycznie rysował się wówczas ich stan emocjonalny. Kiedy wydają się nazbyt niedostępne, autorka stara się odsłonić tyle, by usatysfakcjonować czytających, ale pozostawić ich z kilkoma pytaniami. Gdy pojawia się pytanie o to, czy były bardziej kosmopolitkami, czy patriotkami, Chang również nie ułatwia odnalezienia prostej odpowiedzi. Dlatego to od początku do końca historia bardzo intymna, a jednocześnie faktograficzna i reporterska narracja o tym, jak kształtował się krajobraz polityczny Chin. Monarchia, republika, kostyczna era militarystów. Czy Chiny ewoluujące, ale wciąż oddalone od prawdziwej wolności obywatelskiej, były miejscem, w którym siostry Soong mogły odnaleźć własną wolność?

To również opowieść rozpięta między dwoma kontynentami, jeśli przyjrzeć się bliskości Stanów Zjednoczonych i ich roli w życiu sióstr. Od momentu, w którym Ameryka nie chce wpuścić do siebie najstarszej Ei-ling, po czas, w którym najmłodsza odnajdywała spokój jesieni życia z dala od Szanghaju. Autorka świetnie oddaje wzajemne przyciąganie i odpychanie krajów będących jakby osobnymi trampolinami dla sióstr. Ich życiorysy stały się dynamiczne także w wyniku tego, jak dynamicznie układały się relacje Chin z resztą świata, również z Rosją sowiecką – jej wpływy na politykę i wiele decyzji życiowych sióstr są tu bardzo czytelnie nakreślane i nazywane.

Najciekawsze są chyba dwie ostatnie części, w których opowiadanie o dojrzałym życiu sióstr Soong idzie w parze z bezkompromisową historią wojen i dramatycznych przemian. Ale frapujące jest również to, jak kończyły życie kobiety, dla których życie od najmłodszych lat było specyficznym wyzwaniem. Żadna z nich nie odeszła w swoim ukochanym Szanghaju. Autorka towarzyszy swoim bohaterkom również wtedy, kiedy doświadczały najintymniejszych przeżyć, robiąc zapewne rachunki sumienia. Ale opowiada od początku do końca z należnym taktem i umiejętnym dystansem. Dzięki temu możemy nie tylko przyjrzeć się chińskiej państwowości okupionej krwią czy trudnymi kompromisami. „Siostry z Szanghaju” to przede wszystkim historia kobiecej determinacji i opowieść o niebywale skomplikowanych, lecz na kartach tej narracji bardzo barwnych relacjach między siostrami, których bliska więź przestała być sprawą prywatną.

2021-08-24

„11 września. Dzień, w którym zatrzymał się świat” Mitchell Zuckoff

 

Wydawca: Wydawnictwo Poznańskie

Data wydania: 11 sierpnia 2021

Liczba stron: 718

Przekład: P. Surniak, A. Stachowski

Oprawa: zintegrowana

Cena det.: 49,90 zł

Tytuł recenzji: Szaleństwo i humanitaryzm

Każdy z nas pamięta, gdzie był i co robił 11 września 2001 roku, prawda? Ale tę książkę autor dedykuje w pewnej mierze również młodemu pokoleniu, które nie może pamiętać ogromu tamtej tragedii, a bezwzględne okrucieństwo naznaczające Stany Zjednoczone tamtego dnia to być może dla nich problem już tylko abstrakcyjny. Czy kolejna opowieść o jednej z największych amerykańskich traum narodowych jest potrzebna? Tak, biorąc pod uwagę, jaką perspektywę przyjął Mitchell Zuckoff. W swojej książce mógł odwołać się do tysiąca danych, prezentować liczby, umieszczać znane już komentarze do tamtych wydarzeń, a także formułować własne tezy. Ale „11 września. Dzień, w którym zatrzymał się świat” to nie jest kolejna diagnoza, analiza, reporterska chęć brylowania w ocenianiu czy sugerowaniu. Tu wszystko koncentruje się na ludziach doznających okrucieństwa. Zbrodnia ma u Zuckoffa zamykać życiorysy nakreślane z niesamowitą empatią. Doświadczenie zła ma miejsce bez względu na wiek, pochodzenie, poglądy polityczne, sytuację rodzinną, wiarę. Jesteśmy wraz z ludźmi, którzy znaleźli się w sytuacji granicznej. Takiej, w której nikt nie był w stanie antycypować czegokolwiek. O tej bezradności opowiadają historie dramatów powietrznych i tych na ziemi, a także historie dalszego ciągu, czyli przejmująca część książki mówiąca o tym, jak trudnym do uniesienia balastem było doświadczenie tamtego dnia i jak na zawsze zdeterminowało myślenie o dalszym życiu – tych, którzy przetrwali, i tych opłakujących swoich bliskich.

Zuckoff zbliża nas do ludzi doświadczających skrajnej formy przerażenia. Do tych, którzy zabiorą swoją traumę w dalsze życie, jeśli to życie będzie im dane. Do tych, którzy tego dnia nie tylko stracili życie. Stali się elementami makabrycznej układanki wynikającej z chęci zemsty. Ale przecież nie ma tu prostych ani satysfakcjonujących kogokolwiek odpowiedzi na pytania, dlaczego to wszystko się stało i jak należało po tym doświadczeniu ukształtować swoje dalsze życie. Autor koncentruje się na tym, w jak różnorodny sposób tragedia dotknęła ludzi nieświadomych jej ogromu. To rzecz o tym, jak wojuje się na swoim własnym froncie walki o życie. Oddalająca od tego, o czym opowiadali reporterzy, co pokazywały kamery, co było źródłem nieustających analiz w wygodnych, klimatyzowanych studiach telewizyjnych.

Czyta się ten reportaż z niesłabnącym napięciem. Nie pamiętam już, kiedy tak mocno angażowałem się w czytanie literatury faktu. Mitchell Zuckoff wykorzystuje bardzo proste środki formalne – zdaje się tylko relacjonować piekło, odsłaniając jego kolejne kręgi. Zbliża nas do swoich bohaterów, aby potem z częścią z nich brutalnie nas pożegnać. To jest narracja, która chwilami wydaje się już zbyt intensywna, i mimo ogromnego skupienia chciałoby się tę książkę odłożyć. Ale wówczas przychodzi refleksja, że portretowani ludzie nie mieli ani sekundy na złapanie oddechu, oddalenie się od swojego dramatu, choćby chwilową ucieczkę z piekielnej sytuacji, w której wszystko zmierzało ku przerażającemu końcowi. I kiedy uświadomiłem sobie, że ta intensywność jest tu zamierzona, ma dotykać i przybliżać chociaż na moment do intensywności odczuć oraz przeżyć bohaterów dramatu 11 września 2001 roku, czytałem dalej z taką samą uwagą, współistniałem z tym piekielnym nasyceniem przeżyciami – prawdopodobnie był to najszybciej w życiu przeczytany przeze mnie reportaż, który i tak pozostanie mi w głowie na zawsze.

Poza tym, że Zuckoff chce intymnie, kameralnie i podmiotowo opowiadać o tysiącach dramatów spiętych medialnie w jeden wielki, taki do pokazywania i wyręczania wyobraźni w postrzeganiu tego, co się wówczas wydarzyło, znakomicie – bo jakby na marginesie, mimochodem – stale pokazuje, w jak wielkim szoku byli Amerykanie, doświadczając zmasowanego ataku terrorystycznego, który nie miał precedensu. Kiedy jesteśmy z osobami dramatu w powietrzu, widzimy wyraźnie, jak wiele błędów, przeoczeń czy zaniedbań pojawiło się od momentu, w którym Amerykanie dowiedzieli się, że terroryści mają samoloty i planują wykorzystać je do zbrodni. Rezonuje w tym reportażu zarówno wielka bezradność, jak i niesamowita determinacja, by oprzeć się temu, co wymodelowali w swoich wyobraźniach szaleńcy. Mitchell Zuckoff nikogo tu nie oskarża, nie staje się mentorem wskazującym, jak należało postępować, co myśleć i co robić. Absolutnie odsuwając siebie w dalekie tło, postanawia przede wszystkim drobiazgowo odtwarzać działania i emocje ludzi skonfrontowanych z czymś, co nie mogło mieścić się w ich wyobraźni.

Kiedy ma się wrażenie, że części opowiadającej o podniebnych dramatach załóg i pasażerów porwanych samolotów nie będzie można udźwignąć, bo są to emocje zbyt intensywne i zbyt przerażające, Zuckoff proponuje opowieść równie niemożliwą do przyswojenia – historię ludzi, którzy w przeciwieństwie do tych w powietrzu mieli szanse i możliwości, aby walczyć o swoje życie. Zakończony dramat powietrzny stał się początkiem innego rodzaju piekła na ziemi. Ta narracja staje się bardziej gęsta również dlatego, że autor wprowadza coraz więcej nowych biografii. Każdy walczący z przerażeniem człowiek jest tu opowiedziany w sposób wyjątkowy. Tak sugestywnie, że łatwo potem zrozumieć, jaki był emocjonalny bilans strat – z kim musieliśmy się jako czytelnicy rozstać, a kto wraz z nami ruszył po 11 września 2001 w dalszą życiową drogę, która nigdy już nie będzie tą, jaka wiodła go przed tym dniem. To również historia o tym, co dzieje się z ludzką świadomością i ludzkim organizmem skonfrontowanymi z sytuacją graniczną, w której trzeba wziąć odpowiedzialność także za innych, bo to doświadczenie zbiorowe.

To w dużej mierze książka o heroizmie i ludzkiej solidarności w sprzeciwie wobec zła. Rozpisana na wiele głosów oraz wiele biografii opowieść o tym, że historia zapamięta tamten dzień jako dzień dramatu i śmierci, lecz również dzień zwycięstwa humanitaryzmu nad zbrodnią. Mitchell Zuckoff zamyka reportaż przejmującą imienną listą ofiar. Czyta się ją z równym napięciem co całą książkę. Jakby miała być swoistym pożegnaniem. A jednocześnie opowieścią o tym, że zwyciężyły witalizm, potrzeba życia i pomagania w tym życiu innym. Myślę, że nie jest to proamerykańska laurka o sile narodu niepoddającego się terroryzmowi, i jeśli ktoś chciałby w jakiś sposób ideologicznie interpretować ten reportaż, szedłby w bardzo złą stronę. Jak wspomniałem, mimo obszernej treści to bardzo kameralna polifoniczna opowieść o tym, jak silną istotą jest człowiek – dużo silniejszą w potrzebie walki o siebie i innych niż w urojeniach o destrukcji ludzkości. Poza wszystkim i na ważnym marginesie pozostaje również widoczne pytanie retoryczne autora o to, dlaczego tak naprawdę to wszystko się stało. Czy szaleństwo i okrucieństwo 11 września to zło, które wydobyło się z frustracji, nienawiści, manipulacji, zgorzknienia, bezradności, a może zwyczajnego szaleństwa? Ludzie, o których opowiada Mitchell Zuckoff, są gotowi odpowiedzieć na to zło, choć w żaden sposób się go nie spodziewają ani nie są w stanie pojąć. A całość jest świetnym przykładem tego, że fascynująca literatura faktu może obyć się bez teorii oraz interpretacji.

2021-08-20

„Niedostatek” Lynn Steger Strong

 

Wydawca: Fame Art

Data wydania: 17 czerwca 2021

Liczba stron: 208

Przekład: Ewa Borówka

Oprawa: miękka

Cena det.: 39,90 zł

Tytuł recenzji: Konfrontacje ze sobą

Myślę, że warto czytać „Niedostatek” Lynn Steger Strong razem z „Moim rokiem relaksu i odpoczynku” Ottessy Moshfegh. To, co łączy obie te znakomite książki, to wizerunek kobiety usiłującej zdobyć potrzebny jej dystans wobec życia. Bohaterki obu powieści robią to w zupełnie inny sposób i to nie tyle wzajemne wykluczanie się przesłań tych narracji, ile bardziej ich uzupełnianie. Elisabeth z „Niedostatku” żyje zupełnie inaczej niż kobieta z „Mojego roku relaksu i odpoczynku”. Osadziła się w tak zwanych strukturach społecznych, przyjęła na siebie społeczne role, musi się borykać nie tylko z tym, co dawniej ukształtowało jej tożsamość, ale również z tym, co tworzy jej osobowość obecnie. W dynamicznym rytmie sprawozdawczym powieści Strong pozornie tylko nie ma głębszych refleksji. Bohaterkę poznajemy jednak poprzez to, jak działa, reaguje i kontroluje swoje emocje – i w tym znaczeniu jest to kobieta żyjąca w trybie zadaniowym, bo tak jest łatwiej i bezboleśnie. Bohaterka z powieści Moshfegh żyje sama dla siebie, nie ma problemów finansowych Elisabeth, nie musi się troszczyć o nikogo ze swojego otoczenia, a jedyne, na czym jej naprawdę zależy, to wydobycie się z nowojorskiego labiryntu niestabilnych i fałszywych relacji. Obie są zagubione w tej samej aglomeracji, doskonale w obu książkach portretowanej, i jeśli czytelnicy szukają sugestywnego obrazu Nowego Jorku widzianego kobiecymi oczyma, to w obu tych książkach go znajdą. Te dwie pisarki starają się swoje bohaterki przedstawić nietuzinkowo. Zarówno jako sumę ich życiowych doświadczeń, jak i aktualnych neuroz. Te kobiety chciałyby przez krótszą lub dłuższą chwilę być niewidzialne. Obie są samotne, choć kobieta Moshfegh w bardziej dosłownym znaczeniu, Elisabeth w pewien nieoczywisty sposób. To, co przyciąga jednak większą uwagę do powieści Steger Strong, to chyba bardziej sugestywna panoramiczność. Bohaterka „Niedostatku” jest definiowana przez relacje, a relacje oznaczają wpływowych ludzi – tych, którzy są blisko, oraz tych, którzy z oddalenia nadal wyznaczają życiowy azymut.

I o tym właśnie pisze Lynn Steger Strong: o potrzebie trzymania się w pionie i podążania ku wyznaczonym celom. O tym, jak trudno jest to osiągnąć, gdy najtrudniejsza jest konfrontacja z własnymi emocjami i wrażliwością. Amerykańska pisarka osadza swą zagubioną bohaterkę w przestrzeni miejskiej, która zarówno daje możliwości, jak i zastawia pułapki. Życie Elisabeth to życie w ciągłym biegu – tu w znaczeniu dosłownym i paru znaczeniach symbolicznych. Ale by ujrzeć w pełni dramat bohaterki, należy dostrzec, w jak wielu różnych przestrzeniach i relacjach Elisabeth czuje się deprecjonowana, mając do czynienia z przemocą i kilkoma rodzajami nierówności.

Obce jest jej znaczenie związku frazeologicznego „wyjść na prostą”. Komplikuje się absolutnie wszystko. Życie rodzinne portretowane z detalami nie jest do końca satysfakcjonujące. Warto zastanowić się nad tym, dlaczego Elisabeth konsekwentnie nie nazywa swego męża czy córek imionami. Ale pozornie wszystko jest w porządku, ta rodzina jest silna i ugruntowana, jednakże borykanie się z ciągłymi problemami finansowymi nadweręża emocjonalnie. Wtedy poranny seks pod prysznicem może być bardzo kompulsywny, a czułość wobec dzieci stać się atawizmem matki, która przede wszystkim chce chronić. Na drodze do emocjonalnego uporządkowania bohaterki nie stoi jednak to, co rzuca jej kłody pod nogi w codziennym życiu. Najważniejsze są nieprzepracowane traumy rodzinne i to, w jak dużym stopniu odciskają się na jej poczuciu bezpieczeństwa. Temu poczuciu bezpieczeństwa, któremu zagrozić może coś bardzo konkretnego – jak na przykład zabójstwo w kamienicy, gdzie mieszka Elisabeth. Jednak to jej rodzice są niepodważalnym punktem jej wyjścia w świat. Ludzie, których szorstka miłość idzie w parze z wymaganiami i bezwzględnością.

Podoba mi się to, że „Niedostatek” w przestrzeni retrospekcji nie ujawnia nam zbyt wiele, jedynie mocno punktuje ważne momenty – chwile lub zdarzenia, po których kobieta Steger Strong musiała przedefiniować samą siebie i swoje oczekiwania wobec życia. Rodzina, od której usiłuje się uwolnić, to wciąż żywa sfera emocjonalnych szantaży. Miejsce, gdzie narodziła się okrutna miłość. Jednocześnie uczucie najsilniejsze z możliwych, które kładzie się cieniem na doświadczaniu bliskości w relacji stworzonej już samodzielnie, w dorosłym życiu. Rodzice kwestionują bardzo wiele – życie ich córki nie zostało dopasowane do modelu, jaki dla niej zaplanowali. Najboleśniejsze jest kontestowanie macierzyństwa. O nim „Niedostatek” opowiada bardzo szeroko, biorąc pod uwagę także drugą z bohaterek, najbliższą przyjaciółkę Elisabeth.

To, co przed laty stworzyły z Sashą, było czymś, co pomogło im obu uwierzyć w siebie. Ale wydaje się, że przyjaźń nie przetrwała próby czasu. A być może domaga się nowej definicji, nowej wrażliwości najbliższych sobie kobiet – tego, czego z różnych powodów nie udało im się wspólnie wypracować w przeszłości. Albo tylko łudziły się, że ich więź jest wyjątkowa. Tymczasem Lynn Steger Strong opowiada tu o naprawdę wyjątkowej przyjaźni. O tym, w jaki sposób oddalenie definiuje ją na nowo. O doświadczeniach granicznych, doświadczeniach macierzyństwa i odpowiedzialności za dzieci. O tym, że te kobiety szukały w sobie nawzajem swoich odbić, zamiast doceniać odmienność tej drugiej. Przyglądając się „Niedostatkowi” w tym znaczeniu, otrzymujemy nieoczywistą powieść o silnej kobiecej więzi, która była i idealizowaniem, i przenoszeniem kompleksów, i jednocześnie więzią wielkiej solidarności.

Ale jest to narracja jeszcze bardzo wielu innych odczytań. Między innymi frapująca historia o tendencjach ucieczkowych, które prowadzą do lęku przed samym sobą, lecz dają również paradoksalnie siłę do tego, by wracać i walczyć. Elisabeth bardzo by chciała być zadowolona z tego, co osiągnęła. Ze związku, który jest dla niej najważniejszy. Z córek dających jej najczulszą bliskość. Tymczasem jest chodzącym poczuciem wyobcowania. Gotowa w blokach startowych, by uciec od kolejnej trudności. Tylko po to, aby zmierzyć się z nią, bo musi to zrobić. „Niedostatek” to zarówno opowieść o tym, w jakich okolicznościach i jak boleśnie kobieta upada. To również feminizująca historia tego, że w równie szybkim tempie można uciekać od problemu, jak również biec w jego kierunku, napierać, miażdżyć go.

Nierówności klasowe, społeczne i rasowe sygnalizuje między innymi wątek pracy zawodowej Elisabeth. Ona, dziecko wszelkiego dostatku, syta i dobrze sytuowana biała kobieta, usiłuje w niekonwencjonalny sposób dać coś z siebie młodzieży stygmatyzowanej przez urodzenie, pochodzenie i czarny kolor skóry. Jest w tym niezwykle empatyczna i czuła, ale czy to rzeczywiście środowisko zawodowe, w którym się spełni? Wie na pewno, że zawsze może uciec w książki – pochłaniane wszędzie i z wielką namiętnością. Z tytułów, jakie czyta Elisabeth, można stworzyć dodatkową opowieść i w tym znaczeniu „Niedostatek” jest powieścią odsłaniającą nam wciąż coś nowego. Świetna książka o tęsknotach, bolesnych upadkach i świadomym radzeniu sobie z żalem. O tym, że można być rozczarowanym sobą, ale rozczarowuje głównie rzeczywistość, w której nie ma miejsca na to, co niejednoznaczne, nieoczywiste i domagające się empatii ze strony drugiego człowieka. Nietuzinkowo napisana historia o tym, jak fascynująca w półmroku i półcieniach może być kobieca osobowość, która wciąż poszukuje, zaskakując samą siebie.

2021-08-17

„Matnia” Przemysław Piotrowski

 

Wydawca: Czarna Owca

Data wydania: 11 sierpnia 2021

Liczba stron: 416

Oprawa: miękka

Cena det.: 39,99 zł

Tytuł recenzji: Samotność i determinacja

Przemysław Piotrowski bardzo odważnie eksperymentuje. O ile „Krew z krwi” nie była jeszcze powieścią wymagającą aż tak wielkiej zmiany podejścia w pisaniu oraz wrażliwości narracyjnej, o tyle „Matnia” jest już zupełnie nową i zaskakującą jakością. Wszystkie trzy moje powieści były kobiecymi narracjami, ale prawdopodobnie nie odważyłbym się pisać w imieniu kobiety ciężarnej. A Piotrowski zrobił to naprawdę przekonująco, wracając do tematu swojej poprzedniej powieści, a mianowicie do sugerowania, że więź z dzieckiem – choćby jeszcze nienarodzonym – potrafi być ekstremalnie silna i za tą siłą stoi atawistyczna i jeszcze silniejsza konieczność chronienia dziecka przed złem. Tu po raz kolejny dojdzie do takiego zestawienia, a raczej zderzenia, choć autor zupełnie inaczej zaplanuje fabułę. To nie dzieci, które nosi pod sercem główna bohaterka, będą świadkami przemocy, nie one też jej doświadczą. Kiedy całość przesłania książki ujawni się nam w wyobraźni, zrozumiemy, jak bolesna i bezkompromisowa jest ta opowieść o tych, którzy nie potrafią się bronić. I że fikcja literacka niesie tu ze sobą bardzo wiele mrocznych kwestii. Niektóre będą nie do udźwignięcia. Jakkolwiek nowatorsko Piotrowski tworzy kolejne powieści, wciąż udowadnia, że nie oddala się od największych koszmarów, jakie ludzie mogą sobie wyobrazić. I – co bardziej przerażające – przeżyć.

Bardzo podoba mi się konstrukcja głównej bohaterki. Zuzanna Krupa nie jest postacią, z którą czytelnicy się zidentyfikują. Co więcej, być może znajdzie się wielu takich, którzy nie obdarzą jej ani sympatią, ani zaufaniem. Pozorna naiwność Zuzy idzie w parze z tymi cechami jej osobowości, które zostaną ujawnione później. A jeżeli ktoś zwątpiłby w psychologiczną wiarygodność bohaterki, mogę zapewnić jako osoba, która doświadczyła pobytu w domu dziecka, że jej pragnienie przynależności do drugiego człowieka i stworzenia prawdziwego domu mogą stać ponad zdrowym rozsądkiem i zwyczajną przyziemną kalkulacją tego, w jaki sposób żyć, by nie być zależnym od drugiej osoby. Zuza wikła się w skomplikowane zależności i jedyne, co rysuje się tu wyraźnie i bardzo sugestywnie, to przyjaźń z drugą kobietą – doświadczoną w taki sam sposób, rozumiejącą Zuzannę bez słów. Dlatego „Matnia” to moim zdaniem feminizująca opowieść o kobiecej solidarności. O takim rodzaju więzi, który nigdy nie zostanie narażony na próby, bo sam wydobył się z próby, doświadczenia granicznego, największego koszmaru każdego człowieka – świadomości tego, że porzuca nas najbliższa osoba i trzeba, po prostu trzeba sobie z tym radzić.

Bohaterka Piotrowskiego chce być matką, jakiej nigdy nie miała. Zrobi wszystko, by dwie dziewczynki rozwijające się w jej łonie były szczęśliwe oraz spełnione. Nie może uwierzyć szczęściu, kiedy na jej drodze staje przystojny i szarmancki mężczyzna akceptujący Zuzę wraz z jej ciążą. To miłość, w którą kobieta chce za wszelką cenę uwierzyć. Miłość wydająca się mirażem, bo wszystko – łącznie z decyzją o zamieszkaniu w wiejskim domku – toczy się zbyt szybko, jednak umiejętność pisarska Piotrowskiego pozwala na to, by ujrzeć ten rodzaj desperacji, jakim jest immanentna dla każdego potrzeba bycia najważniejszym, w bardzo czytelny sposób. Niektóre przejaskrawienia są tu dobrane znakomicie. Naiwność Zuzy wybija się pozornie na pierwszy plan, jednak najbardziej interesujące jest śledzenie jej relacji z Markiem. To jego deklaracje stają się tu najważniejsze. Zatrzymują uwagę kilka razy, są słowami wytrychami. Bo doskonale rozumiemy, że coś z tym związkiem jest bardzo nie tak. Ale nie ta relacja okaże się tu najważniejsza.

„Matnia” to intrygująca powieść, w której wyznanie „jestem sama” nabierze kilku wyrazistych znaczeń. Od początku budowana atmosfera osaczenia przez bycie samą ze sobą staje się sugestywna dzięki bardzo prostym środkom formalnym, które Przemysław Piotrowski umiejętnie wykorzystuje. Pomijając dom na odludziu, które tak naprawdę tym odludziem nie jest, dużo ciekawiej prezentuje się choćby okno. Okno jako źródło nie tylko lęku, egzystencjalnego niepokoju w szerokim wymiarze. Okno, które hipnotyzuje i przeraża. Bo przecież „Matnia” jest o mrocznym voyeuryzmie. O ludziach, którzy podglądają z oddali. Ludziach, którzy wszystko wiedzą i na coś czekają.

Opozycja Zuzanny i społeczności wsi, w której się znajdzie, jest klasyczną opozycją protagonisty z niepokojącym go otoczeniem. Można zarzucić autorowi, że polską wieś widzi przez pryzmat rozmaitych patologii, że są to ludzie brzydcy, obcesowi i prymitywni, ale ten przejaskrawiony wizerunek czemuś tutaj służy. Bohaterka tej powieści będzie mierzyć się nie tyle z obecnością społeczności trzymającej ją na chłodny dystans, ile przede wszystkim z obecnością kiełkującego w niej lęku. Strachu doprowadzającego do paniki. Bo wyobraźnia Zuzy podsycana kryminałami i thrillerami pracuje na najwyższych obrotach. Multiplikuje obrazy tego, co najgorsze, jednak nie skupia się na tym, co naprawdę jest wokół niej. Piotrowski prezentuje kobietę pozostawioną ze swoimi trudnymi emocjami, dodatkowo obarczoną niepewnością tego, co przyniesie przyszłość, i rzeczywiście naiwnie projektującą tę przyszłość jako coś wymarzonego, spełnienie wszelkich oczekiwań.

Kolejna ciekawa kwestia to doskonale dobrany tytuł. Zwłaszcza gdy zrozumiemy, że nie odnosi się tylko do sytuacji głównej bohaterki. Klaustrofobiczny nastrój działa w kilku znaczeniach i na kilku poziomach. Pomimo idyllicznych opisów zmian przyrody, która sama w sobie jest chyba najbliższą przyjaciółką bohaterki, Piotrowski wykorzystuje umiejętność impresjonistycznego czarowania czytelnika, by wydobyć z pozornego piękna i pozornej sielanki grozę, której się początkowo nie czuje, nie dostrzega. Dlatego „Matnia” to powieść dla cierpliwego czytelnika, bo od samego początku przez pewien czas nie dzieje się w zasadzie nic niezwykłego. A jednocześnie stale wchodzimy w jakąś mentalną przestrzeń, gdzie narodzi się potrzeba walki o samostanowienie, ale zanim ona przyjdzie – pojawi się mnóstwo wątpliwości i takiego rodzaju niepokoju, jaki można tu umiejętnie rozpisać na kilka rozdziałów. A Piotrowski robi to bardzo dobrze. Dlatego ta powieść – inna od jego poprzednich – również podejmie z czytelnikami swoistą grę i będzie w stanie emocjonalnie zaszantażować. A potem pozwoli już tylko poddać się fantazjom prowadzącym ku finałowi napisanemu przez dobrze nam już znaną rękę tego autora.

Co jeszcze wyróżnia „Matnię”? Przede wszystkim sposób, w jaki opowiada o tym, co robią z nami nieprzepracowane traumy i jakimi potworami się stajemy w imię realnego zysku. Będzie tu zderzona kobieca subtelność z równie kobiecą determinacją. A także ciekawie portretowana relacja, której siłę autor oprze na czymś mocno nas zaskakującym. Wspomniałem o tym, że to powieść feminizująca. Wydaje mi się, że to, co w niej najciekawsze, to trudna dla samego Piotrowskiego perspektywa opowiadania świata, z którą poradził sobie całkiem dobrze, dając nam kolejny dowód na to, że sam jako pisarz ma naprawdę dużo do zaoferowania.

2021-08-13

„Szatan w naszym domu. Kulisy śledztwa w sprawie przemocy rytualnej” Lawrence Wright

 

Wydawca: Czarne

Data wydania: 14 lipca 2021

Liczba stron: 336

Przekład: Agnieszka Wilga

Oprawa: twarda

Cena det.: 44,90 zł

Tytuł recenzji: W co i jak wierzymy

Znacie sprawę Paula Ingrama? Jeśli nie, absolutnie jej sobie nie googlujcie, tylko przeczytajcie ten znakomity reportaż! Nie wiem, dlaczego jakoś nie po drodze było mi z przekładami dziennikarskiej pracy Lawrence’a Wrighta, którą od jakiegoś czasu proponuje Wydawnictwo Czarne, ale mam wrażenie, że skoro już trafiłem, to chyba na najlepszy jego tekst. Emocje towarzyszące czytaniu przypominały mi te, które szły ze mną przez kolejne odcinki serialu „Miasteczko Twin Peaks”, ale jest tu dużo więcej niż u Lyncha, bo poza przejmującą atmosferą czasem irracjonalnej grozy znajdziemy coś jeszcze bardziej poruszającego. O ile sama historia Ingrama nie była mi znana, o tyle większość problemów poruszanych w tym reportażu była dla mnie zrozumiała. Jednak nie w takim kontekście i nie w takim wymiarze. Poza wspomnianym klimatem Wright umieszcza tu wiele trafnych spostrzeżeń i refleksji. A wszystko krąży wokół tematu naszej pamięci – tego, co zapamiętujemy lub wypieramy, i tego, co jest przedmiotem konfabulacji naszego umysłu.

Kiedy czyta się historię tego, co przydarzyło się pewnej amerykańskiej rodzinie na przełomie dwóch ostatnich dekad minionego stulecia, można z niedowierzaniem stwierdzić: takie rzeczy to tylko w Ameryce. Ano nie do końca. „Szatan w naszym domu” to w gruncie rzeczy bardzo uniwersalna historia oddająca niezwykły wymiar naszych lęków i idiosynkrazji coraz mocniej obecnych właśnie w XXI wieku. Lawrence Wright opowiada o dość enigmatycznym – jak będzie się można zorientować po przeczytaniu ostatniej strony – upadku rodziny Ingramów. To nie lada sztuka opowiedzieć o tej destrukcji, nie krzywdząc żadnej z osób dramatu. Autor podejmuje się niezwykle trudnego zadania, ale jest w nim obiektywnym sprawozdawcą, pozostawiając czytelnikom całą gamę emocji, bo czego jak czego, ale pewności, że ten reportaż nie pozostawi obojętnym, można mieć aż nazbyt wiele.

Szanowany obywatel, zastępca szeryfa, przewodniczący miejscowego oddziału Partii Republikańskiej jednego dnia staje się podejrzanym o najgorsze przestępstwa. Jego dwie córki, które niedawno wkroczyły w dorosłość, oskarżają go o czyny obrzydliwe i powszechnie piętnowane. Ale to dopiero początek tej mrocznej historii o tym, jak doskonała, bogobojna, znakomicie funkcjonująca w lokalnej społeczności rodzina stanie się zagubioną konstelacją, w której każdy element świeci już tylko blaskiem zaskakujących zeznań. Ingram staje się potworem. A być może też kimś, kto uległ jakiejś przerażającej manipulacji, by się tym potworem stać. I czy na pewno jest to adekwatne słowo do czynów człowieka, który na początku zeznaje, że niczego nie pamięta, a potem nagle przypomina sobie kolejne podłości serwowane przed laty swojej rodzinie?

Wszyscy jej członkowie pod wpływem różnych okoliczności próbują odzyskać swoje wspomnienia. Relacje między nimi ulegają destrukcji, ale najciekawsze jest śledzenie tego, w jaki sposób to się dzieje. Reportaż Wrighta odwołuje się do naszych archetypicznych lęków przed przerażającą istotą będącą w opozycji do tego, co kształtuje wiara chrześcijańska. Ale szatan ma tu naprawdę wiele znaczeń i staje się figurą, której przestraszy się nawet ten, kto nigdy nie znał przed nim lęku. Szatańskie jest to, co rozgrywa się między kolejnymi zeznaniami, i oblicze egzystencjalnej pustki, które pozostaje po każdej z takich konfrontacji. Wszystko wskazuje na to, że w domu Ingramów działy się rzeczy, których świadomość intensyfikują i utrwalają głównie gorszej klasy horrory. A jednak opowieści sięgające coraz głębiej do rodzinnego piekła zaczynają być coraz bardziej przerażające. I coraz mocniej działać na wyobraźnię czytelników. Co z wyobraźnią tych, którzy świadczą przeciwko sobie? Co wydarzyło się w domu, który w ciągu kilku miesięcy od pierwszych zarzutów przestaje istnieć w każdym wymiarze?

„Szatan w naszym domu” to znakomite studium defektów i nieznanych wciąż naukowcom rejonów naszej wyobraźni sprzężonej z pamiętaniem. Opowieść o tym, jak idealna rodzina nagle stała się siedliskiem zła, w którym najistotniejsza była przemoc rytualna, jest w gruncie rzeczy historią tego, jak bardzo przerażający możemy być sami dla siebie, konfrontując się z konfabulacjami. Ktoś w tej historii przypomina sobie wszystko to, czego się od niego oczekuje, a ktoś inny zaczyna wierzyć w zdarzenia, które się nie wydarzyły. W tym wszystkim narastające napięcie, bo przecież nie można zmyślić tak potwornych rzeczy. A jednak to nie jest książka o zmyślaniu, bardziej reporterska fantazja o tym, w którym momencie nasze wspomnienia stają się niewiarygodne i co za tę niewiarygodność odpowiada. Poza tym to również reportaż, w którym pytanie o to, co jest ludzką fantazją, zaczyna brzmieć wyjątkowo groźnie.

Wright zajmuje się społecznymi konsekwencjami tak zwanych wyparć. Analizuje to, co nasz umysł blokuje w pamięci, i pokazuje, jak potężna fala zniszczeń może być efektem odblokowania tego, co wyjątkowo traumatyczne. Podoba mi się tutaj szeroki kontekst rozważań nie tylko o istocie przemocy rytualnej, kreowaniu i funkcjonowaniu samego rytuału. Autor stara się bazować na historii konkretnej rodziny, by pokazać w nowym znaczeniu zwrot „nie sposób uwierzyć”, zaznaczając jednocześnie, że możemy wierzyć we wszystko, podobnie jak zrujnować swoje lub cudze życie takim rodzajem wiary. Tę książkę powinni przeczytać wszyscy pisarze thrillerów i kryminałów jako źródło inspiracji, ale nie można o niej pisać z taką dezynwolturą, bo jest to w gruncie rzeczy mroczna opowieść o tym, jak bardzo zwodnicza może być pamięć, lecz również trauma w naszą pamięć ingerująca.

Jest tu wszystko, by wzbudzić emocje: od litości po wstręt. Jest jednocześnie również mroczne memento. To, co pamiętamy i co zmyślamy, może stworzyć niebezpieczną mieszankę. Ale obok konfabulacji stoją również fakty i choć trudno w to uwierzyć w takim natężeniu – wszystko, o czym opowiada ten reportaż, nie tylko ma prawo się zdarzyć, ale zapewne gdzieś się działo lub dzieje. Dlatego nie jest to historia jakiegoś zbiorowego szaleństwa, która po latach może służyć jedynie jako narzędzie do napisania dobrych prac akademickich z zakresu psychologii czy socjologii. Sięgając do Freuda, Wright chce w bardzo konkretnym kontekście opowiedzieć o przekleństwie i niebezpieczeństwie naszej pamięci. A raczej o tym, czym ona się stanie, kiedy skonfrontujemy się z najbardziej bolesnymi doświadczeniami, po których największym osiągnięciem jest przetrwać i żyć dalej. Świetnie napisany reportaż, skondensowany i bardzo konkretny. Z drugiej jednak strony pozostawiający w pewnym niedosycie, ale przede wszystkim z licznymi wątpliwościami i pytaniami bez odpowiedzi. To od nas też zależy, jak go zapamiętamy. Opowieść o wszystkim, co nie może się w naszej głowie pomieścić. A jednocześnie o czymś, co właśnie w niej jest w stanie się narodzić i ukształtować.

2021-08-09

„Czas huraganów” Fernanda Melchor

 

Wydawca: MOVA

Data wydania: 11 sierpnia 2021

Liczba stron: 256

Przekład: Katarzyna Sosnowska

Oprawa: twarda

Cena det.: 39,90 zł

Tytuł recenzji: Oblicza przemocy

Wszyscy znamy i pamiętamy Macondo Márqueza. Nie mogłem się oprzeć wrażeniu, że portretowana w tej przejmującej meksykańskiej powieści La Matosa to taki mroczny rewers Macondo, a właściwie miejsce obrazujące tylko upadek, ale od upadku podążamy tu po jakiejś mistycznej drodze ku oczyszczeniu. Znakomicie dobrana w tytule symbolika zjawiska atmosferycznego wnosi do odbioru tej książki zarówno niepokój, jak i grozę, ale przede wszystkim oczekiwanie na coś potwornego – choć największa potworność już zdążyła się wydarzyć. Czy to zatem Macondo à rebours? Mocne nadużycie interpretacyjne, ale tylko wtedy, kiedy uzna się opisane wydarzenia z meksykańskiej prowincji za rzeczywiście skończone. Niezwykle niepokoi zakończenie tej książki, a jej początek wbija w egzystencjalną grozę i rzadko budowane tak sprawnie i tak przekonująco poczucie wszechobecnego fatalizmu, gdy zbrodnia skrywa za sobą mnogość okrucieństwa, patologii, nienawiści, pogardy i zła.

W dużej mierze o tym wszystkim jest „Czas huraganów”. Rzecz o misternej konstrukcji – zazębiające się opowieści, które ostatecznie dają nam wiedzę o tym, co potwornego się wydarzyło, lecz jednocześnie kreślą oblicza potworności nierobiących już takiego wrażenia jak zwłoki, pozostałości po okrutnym mordzie. Ale nie robią one wrażenia tylko dlatego, że często są tłem, o którym się nie myśli. Fernanda Melchor wydobędzie z tego mrocznego tła wszystko to, czego meksykańskie społeczeństwo powinno się wstydzić, ale przede wszystkim bać. Jak nadchodzącego huraganu zwiastującego katastrofę. O jej różnych znaczeniach powieść meksykańskiej pisarki opowiada z jednej strony lirycznie, z drugiej jednak – bezkompromisowo wulgarnie, zdaniami zachłannymi, wdzierającymi się w świadomość, pustoszącymi ją, atakującymi każdy rodzaj czytelniczej wrażliwości.

La Matosa staje się miejscem zbrodni. W kanale odnalezione zostają zwłoki miejscowej Wiedźmy. Postaci ekscentrycznej, ale i charyzmatycznej. Powierniczki duchowej i emocjonalnej tych wszystkich kobiet, których zarówno duchowość, jak i sfera emocji są zrujnowane przez wszechobecną przemoc. Jest bezpośredni i bardzo tu czytelny związek przemocy z biedą. La Matosa to miejsce, w którym rodzinę tworzy się czasem przypadkiem. Miejsce, w którym traktowane przedmiotowo przez mężczyzn kobiety z czasem przenoszą ich agresywne zachowania na inne kobiety, te sobie najbliższe. Świat Melchor zdeformowany przez okrucieństwo to świat, w którym córka jest dla matki „suką”, a matką staje się bardzo często w wyniku agresji seksualnej. To oni, mężczyźni, są najbardziej agresywni i najmocniej ekspansywni w tej agresji. La Matosa i okolice to świat, w którym chłopcy bardzo szybko zamieniają szmacianą piłkę na maczetę. W chłopcach nie ma zła, mogą osiągać sukcesy na miarę swoich możliwości, ale tylko wykorzystując, niszcząc i deprecjonując swoje kobiety. Ale to wszystko nie jest takie oczywiste, bo choć Melchor w języku i opisach sytuacji jest brutalnie dosłowna, idzie w kierunku fantazjowania o tym, jaki jest status prowincjonalnej meksykańskiej męskości, wplatając w swoją historię wątek homoerotycznych fascynacji i przekleństw jednocześnie.

Wspomniałem o czymś istotnym dla zrozumienia świata przedstawionego tej powieści. Deformacja ma tu miejsce w obrazowaniu struktury społecznej, a zwłaszcza w zbliżeniach na instytucję rodziny. Lecz mamy również zdeformowany, celowo wulgarny i prostacki język opowiadania o tych wszystkich obrzydliwościach, które najsilniej kształtują tożsamość bohaterów. Znajdujemy się w trudnej do zniesienia przestrzeni, ale jesteśmy w świecie, który strukturalnie zatonął w pogardzie i przemocy. W świecie dysfunkcyjnych relacji, gdzie seks to wulgarny instynkt nadający znaczenie temu, co powinno się tworzyć za pomocą emocji i przywiązania. W tym przerażającym świecie bohaterom Melchor może się przydarzać tylko to, co najgorsze. I to właśnie otrzymują. Sami nie mając pojęcia, że istnieje możliwość ucieczki od wyboru między mniejszym a większym złem. Meksykańska pisarka usiłuje sportretować ludzi, którzy urodzili się po to, by wciąż na nowo sobie przypominać o własnej ułomności. Muszą być hardzi i pokazywać, że nie są najgorsi. Że nie przytrafia im się to, czego człowiek nie może znieść. Muszą znieść upokorzenia wyznaczone przez status społeczny, ale też przez zbiegi okoliczności. Przez to stają się twardzi oraz niewzruszeni. A rzeczywistość, w jakiej funkcjonują, domaga się wyjątkowo grubej kreski i bezkompromisowej frazy. Język jest w „Czasie huraganów” drapieżny i obcesowy, ale jednocześnie konsekwentnie prowokacyjny. Zwłaszcza że mamy do czynienia z powieścią stanowczo kontestującą to, o czym opowiada.

Fernanda Melchor wyraża swój pisarski gniew w bardzo metaforyczny sposób. Trzeba czytać uważnie, by w zalewie kolokwialnej i wulgarnej składni nie zapomnieć, że to nie jest historia, która ma się właśnie w taki sposób opowiedzieć. Autorka jest czuła względem swoich postaci – uwypukla ich bezradność albo okrucieństwo, ale stara się również wskazać, jakie zbiegi okoliczności doprowadzają do eskalacji ich frustracji oraz do przemocy. Ujrzymy rzeczywistość sprzed zbrodni i tuż po niej oczyma ludzi, którzy w jakimś fatalnym kręgu nakreślili mroczny scenariusz i do niej doprowadzili. Kuzyni, którzy wzajemnie się nienawidzą. Ojciec i syn z rodziny, którą zatomizowało wszystko. Obarczona niewiarygodną traumą trzynastolatka, która ucieka od opresyjnego życia, by znaleźć się w podobnie opresyjnej sytuacji pozornego szczęścia. W końcu młody bandyta usiłujący zrozumieć swoją tożsamość seksualną. Wszyscy znajdują się w czymś przypominającym piekielną otchłań. Ale wszyscy znaleźli się tam w jakiś konkretny sposób. Kreśląc biografie pustki i rozpaczy, Melchor opowiada o ludzkim okrucieństwie, o przemocy seksualnej i o tym, że świata zbudowanego od podstaw na deficytach nie można nazywać normalnym. A jednak za normalne uznają bohaterowie nadużycia, które doprowadzają do zbrodni.

„Czas huraganów” to również wstrząsająca fantazja o tym, jak proste instynkty i silne emocje mogą zrujnować poczucie bezpieczeństwa małej społeczności. La Matosa to taki konglomerat najpaskudniejszych ludzkich przywar, ale jednocześnie miejsce, gdzie wbrew im wszystkim toczy się życie. I ktoś jedno życie brutalnie kończy. To opowieść o kulturowym i społecznym wizerunku śmierci, ale również o tym, jak tworzy się specyficzna prowincjonalna nienawiść. Jak rozlewa się wokół i odbiera możliwości. Hermetycznie odcina świat nieustannych deficytów od świata, w którym można spełnić swoje pragnienia i oczekiwania. Melchor opowiada również o tym, jak emocjonalna ruina przekłada się na egzystencjalny upadek – to takie przerażająco realistyczne domino, w którym każdy doświadczy upadku, choć nie każdy jest za niego odpowiedzialny. Czyta się tę skondensowaną przecież powieść o pokładach bezradności i okrucieństwa jak mroczną egzotyczną baśń. A może jednak jak uniwersalną historię o dziedziczeniu traum i niemożności wyjścia poza to, co ludzkość upodla najbardziej – poza biedę.

Czy w tym mrocznym świecie kryje się cokolwiek, co mogłoby dawać nadzieję? Jak czytać „Czas huraganów” – jako powieść o przemocy wobec kobiet, o męskiej solidarności zła czy może o społeczności skażonej przez brak empatii, perspektyw oraz umiejętności nazywania uczuć? Tu wszystko pozornie jest podłe. Ale siłą tej książki jest przede wszystkim świetna klamrowa kompozycja. Czyta się Melchor ze zdumieniem, zgorszeniem, ale i ze świadomością, że można frapująco opowiedzieć o sile życia przez pryzmat jego końca. Jedna z tych narracji, które pozostawią w mojej świadomości wyraźny ślad.

2021-08-05

„Nie chcesz wiedzieć” Bartosz Szczygielski

 

Wydawca: Czwarta Strona

Data wydania: 11 sierpnia 2021

Liczba stron: 384

Oprawa: miękka

Cena det.: 39,90 zł

Tytuł recenzji: Przeszłość i przyszłość

Przyznam, że na początku trochę się bałem, iż Bartosz Szczygielski, wydając drugą książkę w jednym roku, rozmieni się na drobne. Ta obawa szybko mnie opuściła. Widać, że dzięki wydawniczemu transferowi temu doświadczonemu pisarzowi przybyło wiatru w żaglach. I widać, zwłaszcza w tej powieści, jaki jeszcze potencjał kryje w sobie ten złośliwie inteligentny, a może po mistrzowsku sarkastyczny twórca podejmujący ze swoimi czytelnikami coraz to nowe gry. „Nie chcesz wiedzieć” to zdecydowanie przykład powieści będącej grą. W taki sposób niewielu piszących prozę gatunkową komunikuje się z czytającymi, bo tutaj konstrukcja powieści i jej przekaz będą swoistym eksperymentem. Nie czytałem chyba żadnej książki tak stworzonej, choć przychodzą mi na myśl eksperymentalne thrillery, w których klamrowa struktura tak wyraźnie wstrząsa czytelnikiem. Drugim wielkim plusem jest odejście autora od straumatyzowanych męskich bohaterów, bo tutaj bohaterkami każdego z planów są kobiety, których postacie Szczygielski nakreślił bardzo sugestywnie. To też kolejna powieść tego autora wyraźnie zaznaczająca jego sympatię do półcieni, niejasności i komplikowania fabuły w taki sposób, że zawsze po lekturze jego prozy można odnieść wrażenie, iż przeżyło się nietuzinkową, zwodniczą przygodę.

„Nie chcesz wiedzieć” to rzecz, do której jako motto pasowałoby jedno ze zdań pojawiających się już na samym początku: „To przeszłość jest tym, co uderza z zaskoczenia”. Konstruując powieść w oryginalnej opozycji tego, czego doświadczyliśmy, i tego, co tak często chcemy poznać i co dałoby nam pozory komfortu psychicznego w antycypacji własnych losów, Bartosz Szczygielski zręcznie podejmie się tematu ludzkiej pamięci i oczekiwania na to, by pamięć zastąpić wiedzą o przyszłości. Koszmarne z wielu przyczyn będzie tutaj skonfrontowanie się zarówno z przeszłością, jak i z przyszłością, ale pomiędzy nimi autor stworzy inteligentną fantazję o tym, jakie doświadczenia życiowe nas kształtują i jak często za kształt naszych emocji odpowiada życzeniowe myślenie na temat tego, do czego doprowadzi nas los.

Agata, główna bohaterka powieści, postawiła wszystko na jedną kartę – egzystować bezpiecznie, przewidywalnie i z dala od głównego nurtu życia. Kochać swoje wyobcowanie i każdy kąt swojego domu, być w zgodzie ze świadomie wprowadzonymi w życie uproszczeniami i celebrować samotność. Wspomniany wyżej związek frazeologiczny z kartą zabrzmi wyjątkowo dwuznacznie, kiedy pozna się profesję Agaty. Spokojne życie pozbawione jakichkolwiek wątpliwości tworzy także jego sfera zawodowa. Tu jednak dzieją się rzeczy rozbijające jakikolwiek ład i przewidywalny porządek w taki sposób, że w miejsce chaosu może przyjść rozpacz, a w miejsce pewności siebie – wyjątkowa forma lęku przed tym, co jeszcze ma przynieść życie. Agata za pomocą kart tarota wychodzi naprzeciw tym ludziom, którzy w przeciwieństwie do niej chcieliby dotrzeć do swojego czasu przyszłego, wejść z nim w kontakt, zrozumieć siebie nie przez to, co przeżyli, lecz przez to, jakie przeżycia ich czekają. Ta iluzoryczna poprawa samopoczucia to dla Agaty codzienna praca, którą stara się wykonywać sumiennie i z dużym zaangażowaniem. Po tym, jak zajrzy w przyszłość swoich klientów, bez żadnego niepokoju wraca do własnej bezpiecznej teraźniejszości, w której ważne są rytuały, codzienne poczucie uporządkowania wszystkiego wokół i powtarzalność. Wszystko ulegnie zmianie wówczas, gdy w Agatę uderzy zarówno czas przeszły, jak i enigmatyczna przyszłość. Wówczas, gdy w progu jej domu stanie ktoś przerażająco wyjątkowy…

Tak naprawdę tylko tyle można powiedzieć o warstwie fabularnej tej książki, aby nie zrobić jej krzywdy, a przede wszystkim nie zdradzić niezwykle oryginalnego pomysłu Szczygielskiego, który zdaje się tu fantazjować o tym, jak wiele jesteśmy w stanie zrobić dla własnego bezpieczeństwa i jak odważnie jesteśmy gotowi przeciwstawić się traumatycznej wiedzy o samym sobie, aby funkcjonować normalnie. Być zadowolonym z tego, czego się doświadcza, kim się jest. „Nie chcesz wiedzieć” to również ciekawa rzecz na temat tego, co kształtuje naszą tożsamość i które doświadczenia wpłyną na nas w taki sposób, że otoczenie może określić, iż mamy bardzo silną psychikę. Dla Agaty równie istotne jak zaangażowanie się w odsłanianie przed klientami czasu przyszłego jest metodyczne rozprawienie się z własną przeszłością. To nie jest powieść tylko o tym, co może nas spotkać, gdy zaczniemy blokować wspomnienia i odrzucać niewygodne dla nas tajemnice życia, które skryły się w historii naszych przodków czy ludzi z najbliższego otoczenia. Myślę, że Szczygielski sugeruje nam w mniejszym lub większym stopniu, że brak rzeczywistego kontaktu z naszym „tu i teraz” wpędza nas we frustrację rozpamiętywania albo kompulsywnych prób odkrycia tego, co nas czeka. W takim rozumieniu nie byłaby to jednak książka atrakcyjna, a taka właśnie jest. Jako wspomniana już gra z czytelnikiem, ale również jako mroczna opowieść o sumie naszych traum, z którymi zwykle nie możemy sobie poradzić w dorosłym życiu.

„Nie chcesz wiedzieć” to z pewnością świadome odejście autora od noir, w którym czuł się latami i z powieści na powieść coraz lepiej. Bartosz Szczygielski to autor nie tylko wymagający wobec czytelnika, ale w dużej mierze stawiający sobie bardzo wysokie wymagania literackie. Świadom wszystkich wykorzystanych sposobów na tak zwaną bestsellerową fabułę idzie cały czas swoją drogą, a ta powieść to najlepszy dowód na to, że mamy do czynienia z bardzo pomysłowym twórcą i jednocześnie człowiekiem, który doskonale wie, w jaki sposób zbudować napięcie, aby naczelną emocją czytającego był wciąż odczuwany niepokój. A wraz z nim pojawia się niepewność.

Wszystko wyjaśni się nam tutaj doskonale, przewrotnie i bardzo zaskakująco, ale najnowsza książka Szczygielskiego będzie wymagać szczególnego rodzaju skupienia. Śmiem nawet twierdzić, że jest to rzecz, którą należałoby przeczytać od razu, bo każda przerwa w lekturze może odebrać jej niezwykły czar. I rzeczywiście czytałem bez rozpraszania się. Na początku nieco znużony, potem zafrasowany, następnie zaskoczony i na końcu pełen ogromnej satysfakcji, kiedy zobaczyłem, jak całość została misternie zaplanowana. I dzięki temu zaplanowaniu jest to książka zdecydowanie zapadająca w pamięć. Mroczna opowieść o tym, jak wiele jesteśmy gotowi poświęcić dla komfortu psychicznego. A właściwie o tym, że aby czuć się dobrze samemu ze sobą, musimy odciąć się od pewnych wrażeń i stworzyć absolutnie własny świat zasad i przekonań. Tymczasem „Nie chcesz wiedzieć” tak skonstruowany świat zacznie cegiełka po cegiełce burzyć. Dlatego frajda czytelnicza z całą gamą różnych emocji jest tu gwarantowana. Jeśli Szczygielski tak ma pisać i tak zaskakiwać, nie obrażę się, gdy wejdzie w pisarskie tempo Remigiusza Mroza.