„Żywina” jest doskonałym przykładem na to, w jaki sposób publicystyka próbuje się nazywać literaturą. Ziemkiewicz z reporterskim wyczuciem szczegółów oddał gorzki obraz naszej ojczyzny, którą obserwujemy z punktu widzenia prostych mieszkańców popegeerowskiej prowincji i dorobkiewiczów z tej prowincji, którzy mają się za mocarnych i wszechwładnych. Z punktu widzenia tych, którzy sprawują władzę na różnych szczeblach i w różnych strukturach oraz z punktu widzenia tych, którzy tej władzy muszą być podlegli. To także obraz Polski z oddalenia (dyskusje światopoglądowe dotyczące naszego kraju widzianego oczyma uczestników zagranicznego zjazdu, w którym bierze udział główny bohater) i Polski, w której żyje oszukana, samotna matka, jaka z trudem radzi sobie z wychowaniem swojej córki, rozważając dylemat wyjazdu zagranicznego na zarobek, by poprawić los dziecka. Pomiędzy tymi wszystkimi punktami widzenia lawirować będzie Radek Derechowicz, dziennikarz prasowy próbujący zgłębić fenomen posła Stanisława Żywiny, który nieoczekiwanie ginie w wypadku drogowym.
Temat reportażu Radka wydaje się oczywisty i początkowo bohater nie zamierza poświęcać mu zbyt wiele uwagi. O czym Derechowicz ma napisać? „O tym, jak cwany, cyniczny populista z kryminalną przeszłością rozkochał w sobie wsiową ludożerię, wykorzystał bóle i rozczarowania ustrojowej transformacji i na tej fali sięgnął po godność posła Rzeczypospolitej”. Zdobywając kolejne informacje o życiu niepokornego Żywiny, Radek tak naprawdę zgłębiać będzie swoją rolę w procesie transformacji ustrojowej i oczekiwań, jakie ma względem Polski. Powieść Ziemkiewicza nie będzie zatem kolejną stronniczą rozprawą z niesprawiedliwością społeczną i ze zdobywaniem władzy pokrętnymi sposobami, ale frapującą historią dochodzenia do samowiedzy, która pozwoli zrozumieć Radkowi nie tylko to, jak uformowała się Polska po 1989 roku, ale przede wszystkim to, co on jako młody mężczyzna na dorobku jest w stanie tej Polsce ofiarować.
„Żywina” pozwala na symultaniczne poznawanie dwóch życiorysów – posła, który zdobył swą pozycję dzięki szeregowi manipulacji i dziennikarza, dla którego tymczasowa praca (za taką uważa Radek swój fach) jest swoistą odskocznią od traumatycznych przeżyć z młodości, które powracają do niego uparcie. Trudno jednoznacznie określić, kto jest w tej książce barwniej sportretowany – nieżyjący poseł czy próbujący zrekonstruować jego losy dziennikarz. Ziemkiewicz ukaże pomiędzy tymi dwiema postaciami swoisty kontrast pokoleniowy. Przyjrzymy się tym, którzy uwikłani w szereg układów zdążyli się w nowej Polsce „ustawić” i tym, którzy dopiero próbują to zrobić - szalonym hedonistom lubującym się w markowych trunkach, przygodnych romansach i przede wszystkim w wygodnym życiu. Czy dramat budowania polskości polega na tym, iż starsi wykorzystali, co mogli dla swych własnych korzyści, czy też na tym, że młodzi nie są w stanie budować czegoś nowego i trwałego, a przełomowy rok, o jakim stale się wspomina, był dla nich tylko momentem przejścia do nowego konformistycznego ładu, w którym zaspokaja się własne potrzeby? Nikt tu właściwie nie jest jednoznacznie oceniony, ale diagnoza Ziemkiewicza wydaje się jednoznaczna – tacy jak Żywina szkodzą państwu, a tacy jak Radek próbują obok tej szkody przejść obojętnie, choć w swym reporterskim zacięciu do ujawnienia prawdy wydają się tymi, którzy walcząc z nieprawidłowościami, chcą coś z nimi zrobić. Jakkolwiek nie interpretować nakreślonych w „Żywinie” postaci, wniosek nasuwa się jeden: wszyscy w mniejszym lub większym stopniu jesteśmy odpowiedzialni za stan kraju, za który tak często musimy się wstydzić.
Lektura tej książki nie przyniesie refleksji odkrywczych. Nie chodzi tu bynajmniej o objawianie prawd znanych każdemu myślącemu Polakowi, chodzi bardziej o umiejętne stawianie pytań dotyczących zarówno teraźniejszości, jak i przyszłości państwa tak bardzo okaleczonego moralnie. Ziemkiewicz próbuje ukazać przede wszystkim destrukcyjny wpływ obojętności ludzkiej na sprawy ogólnonarodowe. „Żywina” skłoni do rozmyślań nad tym, czy jest jeszcze możliwa droga zmiany kierunku, w jakim podążał przez lata kraj nepotyzmu, obłudy, egoizmu i wszechogarniającego poczucia, że nic już zmienić na lepsze się nie da. Nie jest to lektura konieczna, by rozumieć pewne dziejowe prawidła społeczne, ale z pewnością ważna, bo umiejętnie pokazująca istotę naszej narodowej bylejakości.
Wydawnictwo Świat Książki, 2008
Kryminał z Islandią w tle? To brzmi zachęcająco. Sięgnąłem po tę książkę, bo przeczytałem, iż przybliża realia odciętego od świata zimnego kraju i że nie ukazuje Islandii tak… lodowato. Wbrew temu, że tajemnicza zagadka, jaką rozwiązuje główna bohaterka, prawniczka Thora Gundmundsdottir, jest bardzo mroczna, sama opowieść bliższa jest obyczajowej historii o odtrąceniu, samotności i próbie ucieczki od nękających wspomnień z młodości. Islandia bynajmniej nie jest tam lodowatą krainą, a najciekawsze jest to, iż oglądamy ją głównie oczami obcokrajowca. Niemiec Matthiew Reich będzie bowiem partnerem Thory i wspólnie rozwikłają sprawę zabójstwa pewnego studenta, którego zwłoki znaleziono na terenie Uniwersytetu Islandzkiego.
Denat, czyli Harald Guntlieb nie wiódł zwyczajnego życia. Zafascynowany mroczną historią średniowiecza, zgłębiał tajniki tortur i poszukiwał dokumentów związanych z odprawianiem czarów. Młody Niemiec w swej ojczyźnie napisał pracę licencjacką na temat palenia na stosie czarownic i przyjechał do Islandii, by w oddaleniu od rodziny rozszerzyć pole swoich zainteresowań badawczych. Jego życie było bardzo tajemnicze i bardzo ekscentryczne. Dość wspomnieć, że Harald lubował się w aktach miłosnych związanych z duszeniem, że tatuował ciało i ozdabiał je rozmaitymi przedmiotami, że kazał rozszczepić sobie język i stworzył wraz z grupą znajomych mroczne stowarzyszenie. Jego śmierć stała się punktem wyjścia do odkrycia wielu przerażających faktów z jego życia, ale przede wszystkim miała być także manifestacją nienawiści skierowanej do… Chyba się zapędziłem w zdradzaniu szczegółów tej wielowątkowej opowieści, w której przeplatać się będą historie z dalekiej przeszłości i te ściśle związane z codziennym życiem na zimnej wyspie.
Thora podejmuje się rozwiązania zagadki śmierci Haralda na prośbę jego matki. Od samego początku oczywiste jest, że stosunki młodego Niemca z rodziną były co najmniej napięte. Odkrywanie kolejnych istotnych dla zrozumienia motywów działania mordercy faktów, odsłaniają jednocześnie ponurą historię rodzinną Guntiebów, która będzie mieć znaczenie równie ważne, co tropienie śladów Haralda, poszukującego prawdy o czasach, w których na stosach za herezję płonęły kobiety i mężczyźni (przynajmniej w Islandii).
Poznawanie prawdy o Haraldzie będzie szło w parze z poznawaniem samej Thory. A tak się składa, że Sigurdarđóttir stworzyła w swej powieści nowy typ śledczego. Oto bowiem kobieta po rozwodzie, samotna matka dwójki dorastających dzieci, mierzy się nie tylko z zagadką śmierci niemieckiego studenta, ale i z problemami, jakie nie są obce kobiecie w średnim wieku, która musi w pojedynkę radzić sobie z trudami życia. Naturalnie łatwo się domyśleć, co się wydarzy, gdy na jej drodze stanie przystojny Niemiec, z którym Thora będzie współpracować. Niestety, zbyt wiele zachowań i ukrytych intencji bohaterów można podczas lektury przewidzieć. Niemniej odkrywanie mrocznych tajemnic na kartach tej powieści będzie zapewne zajęciem zajmującym. Tym bardziej, że islandzka pisarka rozwija naprawdę wiele wątków i udaje się je wszystkie zgrabnie pozamykać, choć chwilami powieść wydaje się zbyt statyczna.
„Trzeci znak” jest ciekawym przykładem literatury z kluczem i interesującą próbką pisarstwa islandzkiego. Z uśmiechem na twarzy można podejść do faktu, iż powieść znajduje się wciąż na liście bestsellerów w kraju liczącym tyle mieszkańców, co spore polskie miasto, niemniej jest w tej książce dużo magii i niepowtarzalnego kolorytu, jakie wywołają zainteresowanie czytelnika. Mimo mrocznej fabuły, jest to także książka dowcipna. Może nie mamy tutaj do czynienia z dowcipem wysokiej klasy, ale – choć śledzimy losy zamordowanego studenta – są momenty, w których komizm słowny i sytuacyjny pomaga rozładować napięcie.
Wydawnictwo MUZA, 2006
Bez wątpienia powieść Alaina Mabanckou jest jednym z ciekawszych zdarzeń wydawniczych mijającego roku. W chwili, kiedy dyskusje nad nowoczesnym sposobem opisywania świata prowadzą do smutnych wniosków, że innowacyjność pisarstwa osiągnęła już pełnię swego szaleńczego rozwoju, pojawia się taka powieść jak „Kielonek”. Powieść, w której semantyczna struktura wypowiedzi poddana będzie żywiołowemu pulsowi rwanej narracji. Powieść, w której nie pojawi się żadna kropka; opowieść bez reszty pochłaniająca; książka będąca intertekstualnym kodem, w którym ukryje się mnóstwo aluzji literackich, symboli i odniesień do światowej (głównie jednak francuskiej) literatury i kultury. Oszałamiający jest żywioł pisarstwa Mabanckou, pasjonujący i udowadniający, że są jeszcze możliwe sposoby oryginalnej wypowiedzi twórczej. Afrykańska dzikość, ogromna erudycja autora skryta pod płaszczem autoironii i nade wszystko kapitalnie skonstruowana postać tytułowego bohatera – to kilka atutów „Kielonka”, którego nie zdefiniuje żadne pojęcie teoretycznoliterackie, ani też żaden przymiotnik, oddający opisowo nastrój tej pasjonującej książki.
Rzecz dzieje się w pijackiej spelunce, w sercu Afryki, w Republice Konga. „Śmierć kredytom” nie jest jednak zwykłym barem tak jak Kielonek nie jest zwykłym bohaterem. Mężczyzna otrzymuje od właściciela baru zeszyt, w którym ma zapisywać wszystko, co mu do głowy przyjdzie. Uparty Ślimak jest bowiem przekonany, że Kielonek ma ukryty talent literacki i że na kartach zeszytu opisze rzeczywistość w niepowtarzalny sposób. I opisuje, a jakże! To, co wyczynia na kartach podarowanego zeszytu nasz autor wymyka się próbom jakichkolwiek klasyfikacji. Kielonek zwierza się: „(…) gdybym był pisarzem, prosiłbym Boga, by uczynił mnie pokornym, dał siłę, bym potrafił odnosić wszystko, co piszę, do tego, co przelali na papier wielcy tego świata, a przyklaskując geniuszom, nie rozdziawiałbym gęby na widok panującej powszechnie miernoty, tylko za tę cenę mógłbym napisać coś, co przypomina życie, lecz wyraziłbym to własnymi słowami (…)”. Imitując codzienność i opisując bywalców baru, Kielonek tworzy coś na kształt własnej wizji dziejów. Nie będę zdradzał, do kogo i w jaki sposób nawiązuje ustawicznie w swych przemyśleniach. Zapewniam, że wyszukiwanie rozlicznych tropów i ich rozpoznawanie będzie dla czytelnika wyborną rozrywką. Kielonek jako demiurg słowa, garściami czerpiący z myśli europejskich twórców, nieustannie rozsadza struktury budowanych przez siebie wypowiedzi, igra z formą i kreuje świat, w którym przedstawia samotnika i idealistę, jaki topi własne smutki w morzu taniego wina palmowego.
W afrykańskim barze bywają niezwykłe postacie. Jest człowiek w pieluchach, jest Drukarz, który „zaliczył Francję”, jest także Spłuczka rywalizująca z Kazimierzem w pełnym prześmiewczego naturalizmu pojedynku o to, kto dłużej będzie oddawał mocz. Zagląda do „Śmierci kredytom” także natchniony hochsztapler i mesjasz nowego porządku Mouyeké oraz Holden, na którego historię życia brakuje już jednak miejsca w zeszycie Kielonka. Wszyscy oni są przegrani, przepełnieni goryczą i smutkiem, a jednocześnie niesamowicie żywiołowi. To bowiem cecha pisarstwa Mabanckou, który podnosi do sfery sacrum profanum upodlenia i żałosnej egzystencji w Kongu, które opisują następujące mocne słowa: „(…) bo ten kraj to gówno, granice, które dostaliśmy w spadku, kiedy biali dzielili tort kolonialny w Berlinie, ten kraj nawet nie istnieje, to rezerwat pełen bydła, które zdycha z głodu (…)”. Autor w bezkompromisowy sposób rozprawiać się będzie z ojczyzną, jest w tym jednak tak przekonujący, że bez cienia wątpliwości można stwierdzić, iż los Konga jest mu bardzo bliski.
Mamy w „Kielonku” dużo egzotyki, jest w tej książce przedstawionych wiele problemów natury lokalnej i chociaż całość stanowi znakomity palimpsest, będący komentarzem do zmian następujących głównie w europejskim kręgu kulturowym, jest to jednak powieść o afrykańskim sercu, które bije gdzieś głęboko ukryte pod szeregiem myśli , jakie pozornie z Afryką nie mają nic wspólnego. Mabanckou jest też dowcipny w swej krytyce. Bawią próby określenia istoty państwowości w jednym, wiekopomnym zdaniu, którego poszukują przywódcy. Bawi sposób opisania największej z obelg, jakiej można użyć w Kongu : „(…) w naszym kraju mogą nas wyzywać od ostatnich, ale nie od kapitalistów, bo to prowadzi do przemocy, do mordobicia z udziałem różnych klas społecznych, do śmiertelnego wyrównywania rachunków (…)”.
Sama postać Kielonka mogłaby służyć za kanwę zupełnie nowej opowieści. Bo zanim bohater zaczął upijać się tanim winem i spisywać barowe historie, był synem i mężem, który musiał w dramatycznych okolicznościach pożegnać się z dwiema najważniejszymi kobietami życia. Najciekawsze jednak są rozważania Kielonka na temat literatury i sposobu obcowania z nią. Książki, jakie czytał, pozwoliły mu przeżyć niezwykłą przygodę i taką też przygodę przeżyje czytelnik, który pozna zapiski bohatera.
Mabanckou to genialny kontestator i wnikliwy obserwator rzeczywistości. Jego postacie to ludzie z krwi i kości, a cała opowieść kipi wewnętrznym żarem prawdy przekazu. Brawa i ukłony za tę książkę.
Wydawnictwo Karakter, 2008
Czy można zapisać matematyczny wzór rządzący światem? Czy moc liczb jest w stanie zatrzymać strumień chaosu, który do tego świata się wdziera? Czy jest możliwe opisanie sumy doświadczeń życiowych za pomocą równań i czy da się rozwiązać równanie z jedną, podstawową niewiadomą, którą jest nasze „ja”? John Banville napisał powieść, w której matematycznej analizie zostanie przeciwstawiona piekielna otchłań człowieczeństwa, z którą musi skonfrontować się główny bohater. Gabriel Swan z czasem uświadomi sobie, iż otaczająca go rzeczywistość składać się będzie z coraz drobniejszych, coraz mniej mu znanych atomów, rozbijających gładką powierzchnię życia, które dla Swana stanie się nierozwikłaną zagadką. „Bo ze światem jest jak z liczbami: to, co się w nim zdarza, nie jest nigdy tak małe, żeby nie dało się podzielić na jeszcze mniejsze składowe”. Banville dzieli świat przedstawiony na coraz mniejsze światy, a w każdym z nich ukryte będą niepokojące metafory obrazujące sens istnienia.
Do prowincjonalnego Ashburn, w którym młody Gabriel poznaje tajniki matematycznych zagadek, przyjeżdża tajemnicza trójka ludzi. Pan Kasperl, niema Sophie i żywiołowy Felix staną się z czasem istotami najbliższymi wyalienowanemu Gabrielowi. Wszyscy coraz bardziej angażują się w powstanie i funkcjonowanie kopalni. Młody chłopiec nieświadomie wejdzie do swoistej gry; gry tym bardziej makabrycznej, że skutkującej szeregiem tragedii w miasteczku. Kiedy gorący oddech piekielny dotknie także jego samego, Banville przeniesie nas do zupełnie innej rzeczywistości, w której Gabriel będzie się uczył żyć na nowo, a którą nadal niepokojąco określać będzie Felix.
Intrygujące zależności, jakie zachodzić będą między postaciami z pierwszej i drugiej części opowieści, staną się jednym z kluczy interpretacyjnych całości utworu. Pan Kasperl i profesor Kosok, Sophie i Adele, a między nimi wszechobecny Felix – gdzieś pomiędzy nimi ukryta będzie zagadka roli przypadku w życiu człowieka. Pośród tych wszystkich ludzi Gabriel odkryje świat, o jakim do tej pory nie miał pojęcia i w świecie tym na nowo definiować będzie siebie i role spełniane przez innych.
„Mefisto” iskrzy przewrotnością. Pozornie bardzo statyczna i dostojna proza niesie w sobie ogromny ładunek emocjonalny. To specyficzna powieść o dorastaniu, ale także opowieść o fatalizmie i ukrytej mocy spełniania się w niespełnieniu. Diabelska moc sprawcza Felixa będzie dla Gabriela przyczynkiem do zrozumienia paradoksalności swego dotychczasowego życia. Matematyczne wzory w czarnym notesie pana Kasperla okażą się łudzącymi drogowskazami, mającymi na celu potrzymanie wrażenia porządku wszechświata. Banville w swej mrocznej opowieści snuje filozoficzne rozważania na temat stałości i niestałości, na temat dogmatów i ulotnych cieni idei. Rozdziera się w „Mefisto” główny bohater, ale i rozpada się także świat, jaki go otacza. Tymczasem jest tak naprawdę tym samym, czym był na wstępie. Jest wielkim wzorem matematycznym, który okazuje się nie spełniać swojej funkcji – nie daje bowiem żadnego jasnego rozwiązania.
Myślę, że koloryt tej niejednoznacznej w swej wymowie książki podkreślają niezwykle dokładnie sportretowane postacie z otoczenia Gabriela. Istotna jest także swoista introdukcja, w której bohater opisuje swoje dzieciństwo i zdradza, jak zainteresował się matematyką i czym się dla niego stała. Banville w mocnych słowach kreśli portret człowieka zagubionego i człowieka, który za wszelką cenę próbuje oswoić otaczającą go rzeczywistość, wtłaczając ją w ramy, jakie ulegają ciągłej destrukcji. Autor czyni to w sposób hipnotyzujący czytelnika i nakazujący mu na własną rękę poszukiwać rozwiązań licznych tajemnic egzystencji.
Wydawnictwo Znak, 2008
Sposób na literaturę według Oksanowicza? Bohater – kontestator, autoironiczny intrygant i jednocześnie bumelant. Rzeczywistość wroga temu bohaterowi, pełna absurdalnych sytuacji, karykaturalnie przecinana nożem purnonsensu, zmienna i nieprzewidywalna. Dodatkowo połączona ze światem wirtualnym, z którego przedostają się do niej trzy kobiety fatalne. Do tego niezliczona ilość dialogów rodem z najgorszych amerykańskich sitcomów i ustawiczne napięcie fabularne, w którym utkwi czytelnik, zadając sobie wciąż to samo pytanie: co jeszcze nawymyśla autor na kolejnych stronach? Tytuł książki jest dwuznaczny. Oto bowiem obserwujemy, jak dziennikarz wypina się na rzeczywistość, którą przecież sam zatruwa medialną papką, jakiej jest współtwórcą. Taki paraliteracki zlew. Wykpienie, wyszydzenie, wyśmianie i postawienie ostatniej kropki. W dosłownym znaczeniu tytuł prowadzić będzie do pewnej zagadki, która jest tak samo "frapująca", jak kolejne perypetie przypominającego herosa z gier komputerowych Franka Gałgana. Jakkolwiek patrzeć na samą książkę, jest po prostu męcząca. Nie trafia ani formą, ani treścią w nic, co tak naprawdę próbuje ośmieszyć, zakwestionować. Można zdecydować się na zlew i nie czytać Oksanowicza. Napiszę jednak o tym, co tam mimo wszystko można wyczytać, jeżeli ktoś zdecyduje się na to ryzyko.
Nazwisko mówiące bohatera – Gałgan – ma mu już na wstępie zapewnić sympatię czytającego, bo choć człek nie jest wolny od wad, to jednak nie jego winą jest to, że dłużej nie może pracować w wykorzystującej pracowników firmie, że zostawiła go żona i płacić jej musi teraz alimenty, że stworzone przez niego wirtualne kwiatuszki rozpełzają się po rzeczywistym świecie i udowadniają, iż siła kobieca znacznie przewyższa tę męską. Gałgan swoimi myślami i zachowaniem będzie udowadniał wszem wobec, że to świat jest niesprawiedliwy, ludzie okropni, że dusi się w skostniałych formach i domaga się wyjścia poza nie, choćby miało się to wiązać z rewolucją w jego dotychczasowym życiu. Franek Gałgan jest takim postmodernistycznym outsiderem, który wszystko kwestionuje, ale niczego nie proponuje w zamian: „Nic na to nie poradzę, że mam inne wymagania i potrzeby niż większość. Żadna forma społeczna mi nie odpowiada”. „Zlew” będzie zatem świadectwem tego, jak odejście od nadanych w społeczeństwie ról może rujnować ludzką psychikę.
Wróćmy do wirtualnych kwiatuszków bohatera. Nasturcja, Hortensja i Forsycja planowo mają zostać tylko internetowymi pięknościami, służącymi zaspokojeniu potrzeb Frania i kompensowaniu jego licznych kompleksów. Okazuje się, że dziewczyny zbuntują się przeciwko swemu demiurgowi i mocno dopieką mu w realnym świecie. Trudno jednak uznać to, co otacza Gałgana na co dzień za świat realny. „Zlew” prezentuje nam miejską codzienność jako piekielną makabreskę, w której role odgrywać będą groteskowe kukiełki, w większości stanowiące zagrożenie do pokonania dla głównego bohatera. W wyjaśnianiu motywów postępowania buntowniczych piękności wikłać się będziemy tak bardzo, jak bardzo sam Gałgan gubi się w przypuszczeniach dotyczących tego, co może znaczyć ten „internetowy wyciek”. Poszukując swych zgub, poprowadzi nas przez świat szaleńczych hiperbol i groteskowych obrazków, które nie pozwolą na traktowanie jego losów z całkowitą powagą.
Czego to w „Zlewie” nie ma! Wyjaśnienie, w jaki sposób można skutecznie pokonać nieproszonych gości widelcem. Recytowanie fragmentów „Romea i Julii” zwiędłym kwiatkom. Dzika szarża społeczna Metabolitów Dnia Ósmego. Dwie godziny upychania ludzi w metrze jako kara za niezapłacony posiłek w restauracji. I do tego jeszcze nowoczesny taniec ze śmiercią, która zmartwychwstaje i jako odmłodzona seksbomba wodzi na pokuszenie biednego Gałgana. Jeśli to, o czym wspominam to już zbyt wiele dla przemęczonej wyobraźni, ostrzegam jawnie, iż jest to nikła część absurdów, jakie znaleźć można na kartach „Zlewu”. Feeria migotliwych zdarzeń jest tak intensywna, że przeżycie lektury tej książki może jedynie przyprawić o ból głowy.
Największym mankamentem tej pozycji jest niechlujna polszczyzna, której znajomości autorowi pozazdrościć na pewno nie można. Nie mniej niechlujne jest wydanie; liczne literówki i okładka, która natychmiast zniechęca do sięgnięcia po książkę. Musiał się Oksanowicz „literacko” wyżyć, ale żeby to wszystko publikować i jeszcze temu patronować medialnie (niejedno logo zdobi tył okładki)? Doprawdy nie rozumiem. Ani to nie jest śmieszne, ani też w jakikolwiek sposób odkrywcze… ot, buntownicze pokrzykiwania pod adresem popkultury. Tym bardziej fałszywe, że wychodzące spod pióra kogoś, kto z popkultury żyje.
Wydawnictwo Replika, 2008
Powoli zaczynałem zapominać, że literatura może prawdziwie wzruszyć. Arno Bohlmeijer mi o tym przypomniał, a ja chciałbym polecić jego książkę jako bardzo dobrą lekturę świąteczną. Chociaż traktuje o śmierci i opisuje dramatyczne zdarzenia, przepełniona jest jednak samymi pozytywnymi myślami i w prosty sposób opisuje to, jak wielką siłę może mieć miłość, przywiązanie, nadzieja i optymizm. Lektura zmusi do rozmyślań o sprawach i wartościach, jakim na co dzień nie poświęca się zbyt dużo uwagi. Dramaturgia zdarzeń będzie szła jednak w parze z elegancją i finezją pisania o odchodzeniu bliskiej osoby oraz o rozumieniu granicy między życiem a śmiercią, specyficznym jej odkrywaniu i akceptowaniu.
„Do nowego anioła” udowadnia, że pisanie może mieć znaczenie terapeutyczne. Kiedy niebo zbliża się do ziemi, rozpacz walczy z nadzieją, a jedynym sposobem utrwalenia ulotnych wrażeń jest ich zapisywanie, powstaje wówczas taka książka jak opowieść Bohlmeijera. Książka dotykająca bardzo wielu problemów egzystencjalnych, a jednocześnie mało skomplikowana przypowieść o sile miłości. Autor unika patosu i nie próbuje uwznioślać swego bólu za pomocą wyszukanych słów. Dzieje się coś zupełnie innego – powstaje bardzo statyczna, pozbawiona opisów histerycznych bądź impulsywnych zachowań opowieść. Nie do końca chce się wierzyć, że Bohlmeijer w tak dojrzały i mądry sposób spogląda zarówno na siebie w sytuacji rozpaczy, jak i na własne dzieci pozbawione matki i na kobietę, z którą dzielił swoje życie do momentu tragicznego wypadku. A jednak! Ta książka mówi prawdę i jest prawdziwa.
Życie Marian kończy się w jednej chwili. Niezamierzony manewr samochodowy, ułamek sekundy, uderzenie w drzewo i … rodzinna tragedia. Kobieta z poważnymi obrażeniami trafia do szpitala, a sztuczne podtrzymywanie jej przy życiu jest jedynie preludium do drogi, jaką Marian zacznie przemierzać w innym wymiarze. Tymczasem wypadek udaje się przeżyć jej mężowi oraz dwóm małym córeczkom. Arno snuje swoje rozważania człowieka pozbawionego przez chwilę jakiegokolwiek dalszego celu życia i dojrzałego ojca, który rozumie, że teraz tylko on będzie w pełni odpowiadał za dalszy los Phoebe i Rose.
Dużym walorem tej opowieści jest bardzo dokładne przedstawienie szeregu reakcji szokowych, jakie przeżyją zarówno ojciec, jak i dziewczynki. Behawiorystyczny sposób opisu zachowań idzie w parze z pogłębioną analizą psychologiczną głównego bohatera. Obok niego pojawiają się jak cienie ludzie związani ze wspólnym życiem Arno i Marian. W niezwykły sposób opisana jest ludzka solidarność w obliczu tragedii, która pozwala odbudować poczucie bezpieczeństwa i uwierzyć we własne siły borykającemu się z wyrzutami sumienia Arno (to on prowadził samochód w chwili wypadku) oraz radzącymi sobie na swój własny sposób z poczuciem straty ekstrawertycznej Rose oraz zamkniętej w sobie Phoebe.
Wspomniałem już o tym, iż jest to książka statyczna. Brakowało mi w niej opisu gwałtowniejszych zachowań, bardziej dramatycznych myśli, ukazania zwykłej złości i bezsilności wobec tragedii. Można odnieść wrażenie, że to wszystko opowiedziane jest zbyt delikatnie, zbyt lekko. Nie sposób wyobrazić sobie takiego pisania zaraz po przeżyciu dramatycznego wypadku i równie bolesnego pobytu w szpitalu. Brakowało mi konfrontacji rodziców Marian z jej mężem, brakowało czysto ludzkich, gwałtownych i pełnych pasji uniesień. Ale w tym może tkwi siła prozy Bohlmeijera i jego życiowa mądrość. Odczuwa się dystans samego autora do tego, co pisze, a z drugiej strony nie sposób nie odnieść wrażenia, że wszystkie te słowa są prawdziwe i płyną prosto z serca.
Najważniejsze w tej opowieści jest ukazanie tego, jak rodzi się życiowa siła, która nie pozwala poddać się zwątpieniu. Jest to zatem książka bardzo optymistyczna i przekonująca zarazem. Warto przyjrzeć się temu, jak z mroku cierpienia wyłania się światło nadziei.
Wydawnictwo Znak, 2008
Każda kolejna książka Doris Lessing mnie zaskakuje. Kiedy czytam przedrukowane na okładkach jej książek przymiotniki i przysłówki z recenzji zagranicznych pism opiniotwórczych, próbujące nieudolnie znaleźć wspólny mianownik dla jej twórczości, uśmiecham się jedynie z pobłażaniem, bo twórczość ubiegłorocznej noblistki jest tak mocno niejednorodna, że nie sposób opisać jej jednym, spajającym słowem. W przypadku „Przed zstąpieniem do piekieł” trudność ta jest większa, bo mamy tutaj do czynienia z mistrzowską prozą psychologiczną, w której jednak znajdzie się także cała masa odniesień do socjologii, antropologii i religii. Jest to zatem historia bardzo niejednoznaczna. Paradoks pisania o tej książce polega na tym, że sama w sobie jest świadectwem fetyszyzacji słowa przez Lessing, ale żadne słowo nie będzie stosowne i właściwe, by oddać charakter tej opowieści. Dlatego też pozwolę sobie w niniejszej recenzji jedynie nakreślić jej niepowtarzalny klimat, a jakiekolwiek oceny pozostawię czytelnikom.
Do miejskiego szpitala psychiatrycznego w Londynie trafia mężczyzna, który długo nie jest w stanie nawiązać kontaktu z otoczeniem, albowiem jest przekonany o tym, iż wciąż wędruje, a otaczający go ludzie są jedynie odbiciami idei jego specyficznego podróżowania. Tajemniczym człowiekiem jest Charles Watkins, profesor uniwersytetu, filolog klasyczny. Poznając coraz bardziej skomplikowane przyczyny wypierania przez niego swej prawdziwej tożsamości, wędrujemy po piekielnej przestrzeni wytworzonej przez jaźń chorego. Eskapizm Watkinsa będzie kluczem do zrozumienia drogi, po której Lessing poprowadzi czytelnika, by wskazać mu istotę destrukcji świata wartości i wspomnień, jakiej próbuje dokonać profesor.
Pierwsza część powieści ma charakter wizyjny. Próbując uchwycić logikę, jaką kierują się światy odwiedzane przez Watkinsa, próbujemy jednocześnie odnaleźć klucz do zrozumienia cywilizacyjnych i społecznych uwarunkowań ludzkości. Rzeczywistość, w jakiej zdaje się przebywać Watkins, jest światem, w którym odszukać można dręczące ludzi od wieków zagadki bytu i celu istnienia. Lessing genialnie ukazuje labilność psychiki Watkinsa i niejednoznaczność symboli kulturowych, pomiędzy którymi ukryta jest zagadka jestestwa głównego bohatera. Dość wspomnieć o tajemniczym Krysztale i kosmicznej wizji dziejów Ziemi, o specyficznej kulturze zwierzęcych istot i o próbach pokonania morskich fal. Kiedy wydaje się, iż książka statycznie zatrzyma nas w swych kosmogonicznych wizjach umysłu Watkinsa, zmiana tonacji zapowiedziana zostanie przez wprowadzenie do akcji ludzi z najbliższego otoczenia bohatera, którzy zaczną o nim opowiadać, próbując jednocześnie odpowiedzieć na pytanie, co tak naprawdę się wydarzyło i dlaczego Watkins nie może przypomnieć sobie niczego ze swojego życia.
Pytań, które rodzą się podczas lektury tej powieści, jest tak wiele, jak prawdopodobnie wiele może być interpretacji stanu psychicznego profesora (który rozbieżnie interpretują także dwaj powieściowi lekarze, sprawujący opiekę nad Watkinsem). Lessing wzbudza ciekawość dzięki niejednoznacznym komunikatom listowym ludzi z najbliższego otoczenia bohatera oraz zmiennością w opisach jego stanów umysłu. Autorka wnika w świat przeżyć i doznań człowieka, który postrzega świat na przemian fragmentarycznie i jako zwartą całość, próbuje o nim opowiedzieć za pomocą słów i po chwili rezygnuje z tego zamiaru. Chociaż zakończenie powieści pozornie wskazuje na to, że dylematy egzystencjalne i problemy psychiczne bohatera zostały zażegnane, tak naprawdę coraz bardziej skomplikowana droga do wnętrza jego duszy, która chce się przed czymś ukryć, nie prowadzi do żadnego jednoznacznego wyjaśnienia.
„Przed zstąpieniem do piekieł” jest bolesną wyprawą w głąb poszukującej odpowiednich słów do opisu swego stanu jednostki. Analiza zaburzeń osobowości i ustawiczne przenikanie świata realnego z fantazmatami skażonej przemijaniem psyche profesora łączy się u Lessing z wielką delikatnością opowiadania o kryzysie wartości i upadku cywilizacji, która nie rozumie, że upada. Wielkość tej prozy polega na budowaniu ustawicznego napięcia i niepewności, jakie wyzwalają się w czytającym, do końca pozostawiając go nieświadomym wykładni filozoficznej tej opowieści. Jeśli po lekturze pojawi się więcej pytań niż odpowiedzi na nie, wydaje mi się, że wówczas książka została odczytana właściwie. Ta egzystencjalna wędrówka do piekieł ma być wędrówką pełną wątpliwości. Ta recenzja jedynie sygnałem, że aby zmierzyć się z opowieścią Lessing, należy być przygotowanym na wysublimowaną i intelektualną grę z czytelnikiem.
Wydawnictwo W.A.B., 2008
Kolejna rocznica wprowadzenia stanu wojennego. Nie mnie pisać o tamtych zdarzeniach i oceniać je, skoro moim największym problemem 13 grudnia 1981 roku był brak wieczorynki i fakt, że rodzice chodzili smutni, a siarczysty mróz nie pozwalał na nic poza tkwieniem w domu i wpatrywaniem się w ekran czarno-białego telewizora, w którym nadawane były bez przerwy komunikaty i przemawiali jacyś ważni panowie. Sporo jednak na temat tamtego okresu ma do powiedzenia Dorota Zańko, autorka książki urzekającej prostotą, a jednocześnie zaskakującej wewnętrznym żarem, który zaraża podczas lektury.
Bohaterami „Opowieści z powielacza” są zwykli ludzie, młodzi obywatele Krakowa, dla których stan wojenny był początkiem drogi ku zrozumieniu samych siebie. Zańko w bezpretensjonalny sposób nakreśliła w swojej książce realia mroźnego grudnia i następujących po nim miesięcy, podczas których ludzie zmuszeni byli radzić sobie w bardzo trudnych warunkach reglamentacji żywności, ubrań, usług, reglamentacji prawdziwego życia…
Na pierwszy plan wysuwa się Andrzej, student czwartego roku filozofii, mocno zaangażowany w kolportaż gazetek i ulotek antyrządowych i zdecydowany zwolennik tajnego ruchu oporu wobec władzy, która na ulice wyprowadziła czołgi i setki tajniaków, kontrolujących codzienne poczynania obywateli. Andrzej ma grono bliskich przyjaciół i wszyscy ci ludzie będą wzajemnie na siebie oddziaływać, wspierając się nawzajem i pomagając sobie oraz potrzebującym pomocy. Ci ludzie to głównie studenci i uczniowie, chociaż Zańko portretuje także osoby, które przeżywają stan wojenny podczas jesieni swojego życia i takie, które w mroku grudnia 1981 roku rozpoczynają życie dorosłe i niezależne. Wszyscy żyją w strachu i próbują na różne sposoby z tym strachem walczyć. Wszyscy zadają sobie pytanie o to, kim teraz są i w jaki sposób koszmarna rzeczywistość, jaka ich otacza, zdeterminuje losy każdego z nich.
Wydaje mi się, że nie ludzie, którzy walczą z reżimem, są w tej książce najważniejsi. O wiele ciekawsi wydają się ci, którzy z różnych powodów decydują się na współpracę z władzą i donoszą na swoich przyjaciół. To postacie Agaty i Rafała w swej niejednoznaczności są najciekawsze. Pozostali bohaterowie bowiem są mniej interesujący, chociaż towarzyszenie im sprawia czytelnikowi bardzo dużą przyjemność i wywołuje dreszcz podniecenia na poły ze współczuciem i poczuciem solidarności.
Dorota Zańko napisała godną uwagi opowieść o buncie w czasach, kiedy bunt wymagał odwagi i o tym, w jaki sposób można żyć w zgodzie z własnym sumieniem, kiedy każda wartość jest podważana i na co dzień trudno jednoznacznie określić, która droga postępowania jest dobra, a która zła. To także opowieść o mijającym czasie i o jego terapeutycznej roli. O zatarciu traumy wspomnień i ponownym przypominaniu sobie tego, czego nie chce się pamiętać. Jest to jednak przede wszystkim paradokumentalna kronika życiorysów, które tworzą coś na kształt życiorysu polskości. Autorka opowie o przywiązaniu, honorze, o miłości, samotności, śmierci i przygnębieniu, ale zrobi to w taki sposób, że pozornie szare i zwyczajne zdarzenia nabiorą znaczenia symbolicznego.
Myślę, że w czasie, kiedy w związku z rocznicą ogłoszenia stanu wojennego, mówi się przy użyciu pełnych patosu fraz, „Opowieści z powielacza” stanowią osobny i bardziej poruszający głos. Jest to bowiem literacki głos wspomnień miejsc i ludzi, o jakich nikt już publicznie nie wspomina i o jakich na co dzień nawet w grudniu 1981 roku nie myślano zbyt wiele. W tej książce nie ma żadnych autorskich ocen, żadnego moralizatorstwa, żadnych niepotrzebnych słów. To opowieści odbite na powielaczu wspomnień i uczciwie spisane w formie powieści. Można także uczciwie polecić tę książkę wszystkim tym, dla których mrok stanu wojennego jest już jedynie mglistym wspomnieniem bądź zdarzeniem, o jakim czyta się na kartach podręczników historii.
Wydawnictwo Znak, 2008
Jeśli zdarzy Wam się zatrzymać w literackim motelu Pawła Ziętka, radzę nie wchodzić do środka i nie zajmować sobie czasu lekturą. Ta książka jest po prostu nieudolnie stworzonym kolażem odwołań do kultury masowej. Takim bagienkiem, w którym tapla się autor wraz ze swoimi wizjami, manierycznym stylem i bełkotliwością wypowiedzi bohaterów. Ostrzegam zatem przed piekielnym motelem, a żeby doń bardziej zniechęcić, napiszę o kilku prawdopodobnie istotnych zdarzeniach z powieści.
Mamy piątkowy wieczór. W nikotynowym dymie i w chaosie rozedrganych rozmów knajpianych poznajemy Piotra wraz z jego przyjaciółką Leną. Oboje są mocno znudzeni otaczającą ich rzeczywistością i oboje pragną ją na swój sposób zdekonstruować, wykpić, ośmieszyć. Z braku możliwości finansowych do wypicia kolejnego piwa, dosiadają się do dwóch mężczyzn, a potem wraz z nimi do grupy ludzi zblazowanych równie mocno co Piotr i Lena. Kiedy czytelnik odnosi wrażenie, że oto czyta kolejną głupotę rozgrywającą się pośród morza alkoholu i budowaną na coraz mocniej tym alkoholem stępionych myślach bohaterów, okazuje się jednak, że Ziętek buduje w ten sposób swoistą introdukcję do onirycznej opowieści inicjacyjnej, zaś Piotr to nie młody przeciętniak, który usiłuje udowodnić, iż przeciętni są ci, co go otaczają, a bohater zwariowanej gry komputerowej – Czarny Piotruś. I powstaje z tego jeszcze większa głupota, w której poznamy galerię dziwaków rozprawiających o istocie bytu, o esencji istnienia, o głębi egzystencjalnej doświadczania rzeczywistości, w której tańczą jedynie cienie, platońskie odbicia idei, fantazmaty.
Ziętek serwuje nam mało odkrywczą wędrówkę po świecie dwuznaczności i mroku. Tytułowy motel ma być miejscem, w którym zmęczony papką przeżutych dni człek odnajdzie spokój, zrozumie sens własnego życia i odda się specyficznym przyjemnościom, których celem będzie pewnego rodzaju odnowa i wskazanie drogi dalszej wędrówki. W motelowym piekiełku zderzą się także światopoglądy, myśli i uczucia; będzie to miejsce, w którym rzekomo mamy wraz z Czarnym Piotrusiem przeżyć jakieś duchowe katharsis.
Jeśli tak ma wyglądać wizyjność młodej współczesnej literatury polskiej, to ja takiej literaturze nie wróżę niczego dobrego w przyszłości. Wizyta w piekiełku Ziętka to kwestia jednego wieczoru lektury. Czytelnik jednak, w przeciwieństwie do Czarnego Piotrusia, przeżyć może podczas niej jedyny tylko rodzaj ekscytacji. Ten wywołany zmniejszającą się ilością stron do przeczytania. Jeśli chcecie spotkać na drodze tej surrealistycznej opowiastki Jerzego Pilcha, Jerzego Bralczyka, Dawida Bowie i szereg innych postaci ustawionych obok siebie w tylko autorowi znanym porządku, możecie poświęcić wieczór lekturze. Jak jednak napisałem we wstępie – ten motel to prawdziwe literackie piekiełko.
Wydawnictwo Prószyński i Spółka, 2008
Mam problem z Roncagliolo. Nie lubię, jak ktoś przekonuje, że żyjemy w piekle, bo to odbiera mi przyjemność myślenia o tym, iż po śmierci może być jeszcze gorzej. A ten Roncagliolo nie dość, że w pierwszej powieści „Wstyd” nakreślił obyczajowe ramy tego ziemskiego piekła, to w kolejnej wydanej przez Znak książce, o której chcę napisać, nakreślił jego polityczne, socjologiczne i quasi-teologiczne tło. I co z tego, że Ramosowie ze „Wstydu” to Peruwiańczycy i że to ich, a nie nasi rodacy wyrzynają się wzajemnie na kartach „Czerwonego kwietnia”? Że niby nas to wszystko nie dotyczy? Że Roncagliolo kreuje się na ironistę i duchowego mentora tylko swych rodaków z dalekiego kraju? Jego proza ma wymiar uniwersalny, niestety. „Wstyd” był wiwisekcją dysfunkcyjnej rodziny, „Czerwony kwiecień” odziera z dostojeństwa i fasadowości dysfunkcyjne państwo. To nic, że autor ściśle trzyma się realiów charakterystycznych dla własnej ojczyzny. W nim kipi za dużo emocji, zbyt wiele buntu i nadmiar literackiego talentu, żeby podpiąć jego twórczość tylko pod lokalne problemy Peru. „Czerwony kwiecień” jest bardzo peruwiański, ale także paraboliczny w swej wymowie. Bo zło czai się naprawdę wszędzie, a my prawdopodobnie żyjemy w piekle i gorzej chyba być nie może. Dlatego mam problem z Roncagliolo. Za dużo w nim prawdy, od której się ucieka. Za dużo pasji dekonstrukcji porządku, który jest nim tylko na pozór. „Czerwony kwiecień” – jak informuje dopisek wydawniczy przy tytule powieści – jest pasją szaleństwa. Obłąkanym przez wizje autora życzę dużo samozaparcia w wymazywaniu traumy po lekturze jego nowej powieści. Tych, którzy jej jeszcze nie czytali, zapraszam do wędrówki po ziemskim piekle. Piekle ukrytym gdzieś w Andach, ale tak naprawdę bliższym nam niż cokolwiek innego. Zapraszam do wędrówki po piekle ludzkiej duszy.
Naszym przewodnikiem będzie pomocnik prokuratora rejonowego Félix Chacaltana Saldívar. Człek to rozważny i nader zasadniczy. Jest jednym wielkim przepisem prawa, do którego próbuje dopasować każdą prawną rysę bądź nieprawidłowość. Jest to także bohater bardzo nudny i przewidywalny. „Nie zrobił niczego złego, nie zrobił niczego dobrego, nigdy nie zrobił niczego, co nie byłoby wyraźnie określone w przepisach dotyczących jego funkcji”. I na kogoś takiego spada odpowiedzialność wyjaśnienia zagadki tajemniczych i okrutnych morderstw, o szczegółach których nie będę tutaj pisał, bo ten tekst przeczytać może każdy, a mroczna powieść Roncagliolo to książka tylko dla dorosłych.
Chacaltana musi mierzyć się ze swoimi słabościami, ale przede wszystkim ze słabościami państwa, które przez lata skutecznie tuszowało skutki działalności Świetlistego Szlaku i terroru, jaki spowodował, że peruwiańscy maluczcy popierają tylko taki system, który da zapomnienie i względny spokój. W parze z rozwiązaniem zagadek morderstw idzie także obserwacja wyborów w pewnej prowincjonalnej mieścinie, w której każdy czegoś się boi, choć nikt o tym strachu głośno nie mówi. „Osiem lat temu, jakbym wyszedł na ulicę, to by mnie zabili. Teraz nie. Terroryści zabili moją matkę, mojego brata i zabrali moją siostrę, którą potem zatłukli żołdacy. Od kiedy rządzi nasz prezydent, nie zabito ani mnie, ani nikogo z mojej rodziny. Chcesz, żebym głosował na kogoś innego? Nie rozumiem. Dlaczego?”. Chacaltana jest więc świadkiem tego, że wygrywa ponownie ten, który rządził i uświadamia sobie, że żyje w świecie, w którym od lat niewiele się zmieniło. Być może nie przelewa się już krwi na ulicach, ale w żyłach Peruwiańczyków płynie jad, jaki dostał się tam przed laty. Kiedy Bóg odwraca swe oblicze od grzeszników, mieszkańcy Peru oddają się szalonym orgiom w okresie Wielkiego Tygodnia, a Chacaltana w tym czasie zmuszony jest mierzyć się z przeciwnikiem, którego siła zdecydowanie przewyższa racjonalną dedukcję bohatera.
Dużo w „Czerwonym kwietniu” motywów chrystologicznych i sporo w tej książce odniesień do prawd objawionych Pisma Świętego oraz dawnych wierzeń Indian. Ayacucho wydaje się miejscem przeklętym, chociaż są tam aż 33 (!) kościoły. To miasto, które wchłonie całkowicie Chacaltanę i miasto, w którym rozegra się wewnętrzny dramat bohatera. A przy okazji dwuznacznie opisane zostaną motywy działania ściganych i ścigających. Kto jest bowiem po stronie dobra w świecie, w którym stróże prawa to łajdacy, a dobroduszny z pozoru ksiądz może kryć w sobie mroczną zagadkę?
Kiedy już ochłoniemy po pierwszym szoku związanym z tą polityczną makabreską, powinniśmy zastanowić się nad tym, jak wiele skrytych dla nas przez nas samych prawd objawia peruwiański pisarz. Jak bolesne są to prawdy i czy mieszczą się w 1 285 220 km² powierzchni Peru, czy też może śmiało je przekraczają, dotykając każdego z nas. Można bowiem „Czerwony kwiecień” czytać zgodnie z wytycznymi wydawniczymi, które mówią o lokalnym kolorycie powieści. Można jednak zastanowić się także nad tym, jakiego piekła kręgi przemierza w swej wędrówce ku rzekomej prawdzie Chacaltana. To nie jest tylko peruwiańskie piekło, to piekło stworzone przez nas dla nas.
A może po prostu spojrzeć na tę książkę jak na dobrą sensacyjną intrygę, w której trup ściele się gęsto, a zagadki detektywistyczne okraszone są porcją ontologicznych i egzystencjalnych przemyśleń? Może wtedy mniej mnie dotknie? Tak czy owak mam problem z tym pisarzem. Za dużo w nim prawdy. I szaleństwa w jej portretowaniu.
Wydawnictwo Znak, 2008
Lubią ci nasi współcześni pisarze zagłębiać się w świat, który minął. Lubią te niedopowiedzenia, ten mrok, ten fatalizm minionej epoki, minionego systemu, świata minionego. Po ciekawym rozrachunku z późniejszym komunizmem, którego dokonał Jarosław Maślanka w swych „Haszyszopenkach” i po kiepskim przedstawieniu Polski szarej, brzydkiej i nijakiej w „Słonym wietrze” Marka Idczaka, otrzymujemy kolejną polską powieść współczesną o PRL. Tym razem historia wychodzi spod pióra doświadczonej literatki i jest jednocześnie przekrojem przez wszystkie lata, w których jedyna słuszna idea, jedyna słuszna partia i jedyny słuszny pogląd na rzeczywistość zdominowały życie zastraszonych maluczkich i wypinających piersi po kolejne ordery lub odznaczenia notabli. Iwasiów utkała z własnych wspomnień i przemyśleń na temat minionego systemu piękny literacki kobierzec, który – aby nie zapomnieć o jeszcze jednej istotnej książce o „czerwonej Polsce” – cieszy oczy czytelnika równie mocno, a może nawet mocniej niż sugestywne w swej wymowie „Paprochy” Ewy Markowskiej–Radziwiłowicz. Uważam jednak, że określenie „Bambino” mianem powieści o PRL będzie dla autorki krzywdzące. W znakomicie bowiem nakreślonym tle wielkiej Historii, która oddziałuje na małe historie szarych bohaterów, chodzić będzie przede wszystkim o problem tworzenia trwałych więzi międzyludzkich, problem poszukiwania własnego miejsca i korzeni oraz problem znaczenia własnego losu dla innych, równie pogruchotanych przez życie.
Iwasiów stworzyła dramatyczną opowieść o ludziach, którzy ustawicznie próbują określić swe życiowe role i nieudolnie żegnają z powracającą przeszłością, jaka determinuje ich losy. W tytułowym barze spotykać się będą ludzie tak różni, jak różne odcienie miała polska rzeczywistość nieudolnie formowana przez tych, którzy chcieli ją naprawić po wojnie i przez tych, którzy przyszli naprawiać po naprawiających, niszcząc coraz więcej i coraz skuteczniej. W barze siadają tak, jak nakazuje im wewnętrzny imperatyw, a przyglądając się im, można wysnuć wnioski na temat tego, kim są naprawdę: „Każdy wybiera miejsce. Są tacy, którzy siedzą przodem do sali, i inni, co wolą patrzeć przez okno. Ci, którym zależy na odległości od bufetu, tamci, którzy zdają się uciekać, ukrywać”. Przyjrzymy się wszystkim pracownikom i klientom miejsca, które przez lata było specyficznym zwierciadłem odbijającym rzeczywistość. I w tym zwierciadle autorka pokazuje, jakimi są ci opisani, ale i niejednokrotnie ci, którzy o ich losach czytają.
Użyłem już przysłówka, który zdradził mój stosunek do książki i zapowiedział charakter niniejszej recenzji. Tak, będę Iwasiów chwalił, będę jej kadził i będę pisał o tym, dlaczego ta gorzka powieść ma mimo wszystko taki słodki smak. Napiszę, dlaczego od razu poczułem się dobrze z jej bohaterami i dlaczego, mimo chwilami irytującej składni, nazbyt licznych równoważników zdań, słownych elips i stylizacji na dramatycznie szarganą polszczyznę mówioną, odkryłem magię języka „Bambino” i zauroczony nim, dałem się ponieść fali zdarzeń, o jakich opowiada narratorka gdzieś z ukrycia, z oddali, z innej perspektywy czasowej. I niech mi będzie wolno zaryzykować stwierdzenie, że Iwasiów w swej książce rozprawia się z pewnymi ważnymi kwestiami z własnego życia, że próbuje się w niej rozliczyć z przeszłością za siebie i jeszcze za jakichś bliskich jej ludzi. Bo tak chyba jest, prawda, Pani Ingo? A teraz pozwolę sobie przedstawić bohaterów „Bambino”.
Wszyscy – tak jak sportretowani w „Schizie” Pauliny Grych – związani są ze Szczecinem i każde z nich na swój sposób przeżywa emocjonalny związek z tym miastem. Maria przybyła do miasta z bardzo daleka. Młodziutka dziewczyna ze wschodu w 1957 roku – kiedy los wiąże ją ze Szczecinem – ma już zbyt wiele lat na to, by być dzieckiem, a zbyt mało na bycie kobietą. Dramatyczna opowieść o rodzinnej biedzie, wyniszczaniu przez wojnę i późniejsze retrospekcje dorastającej Marii są przejmującym świadectwem wykorzenienia i braku możliwości odnalezienia się w rzeczywistości. Bo Maria najpierw próbuje być pilną studentką, potem oddaną żoną, a następnie kochającą matką. Wypada ze wszystkich ról i wypada z życia, a jej historia to poruszający dowód na to, że aby być, trzeba wiedzieć, skąd się jest i do czego się zmierza. Podobne problemy ma rówieśnik i mąż Marii, Jan. Ucieka do Szczecina przed przeszłością, przed mrokiem rzekomo bękarciego pochodzenia, przed traumą dziecięcych wspomnień z wojenną pożogą w tle. Młody Janek wierzy nowej ideologii i nowemu światu. Niepostrzeżenie z Janka pełnego chęci do życia stanie się zgorzkniałym Janem, przez którego w 1968 roku ktoś utraci szansę na dalsze spokojne życie w Polsce, a w 1973 ktoś uświadomi sobie, iż życie w dalszym związku z tym człowiekiem jest mirażem.
Opiekunkami i swego rodzaju mentorkami młodych będą Anna i Ula. O ile pierwsza z postaci nie jest zbyt błyskotliwie przedstawiona (albo po prostu mniej mnie pasjonowała jej historia), o tyle Ula – Ulrike to bohaterka, o której Iwasiów mogłaby napisać osobną książkę. „Jej droga to przypadek udramatyzowany Historią, której na co dzień nikt nie widzi”. Kobieta, która nie czuje się do końca ani Niemką, ani Polką. Kobieta, która nie może pogodzić się z przeszłością i nie jest w stanie na gruzach tego, co było budować czegoś nowego. Bohaterka pozornie statyczna, ale jednocześnie najbardziej dynamiczna. Los Uli może być w „Bambino” leitmotivem, dlatego też nie będę zbyt wiele na jej temat pisał, by nie psuć przyjemności lektury.
Cała czwórka stanowi specyficzną całość. „Mają z sobą coś wspólnego: nie mają tu, w mieście, rodzin. Uklepują swoje życie, stykając się naskórkami z ludźmi stąd, zawierają przymierza, składają przysięgi”. Ta całość narażona będzie na wstrząsy Historii i kataklizmy historii. Maria, Jan, Anna i Ula będą razem i jednocześnie z osobna egzemplifikacją tezy o tym, że w warunkach nieprzewidywalnego ustroju nigdy nie można przewidzieć zachowań jednostki podległej temu ustrojowi. Będzie także „Bambino” piękną opowieścią o miłości, wierności własnym zasadom oraz o wstydzie, bardzo różnie pojmowanym. To książka, która poprowadzi nas ścieżkami czterech biografii przez skomplikowany labirynt dziejów Polski na przestrzeni ponad czterdziestu lat.
Prawdziwość bohaterów Iwasiów i boleśnie dotykająca plastyczność jej języka pozwalają mi napisać, że jeśli w ten sposób ktoś chce się we współczesnej literaturze „rozprawiać” z czasami minionymi, to ja – mimo iż tą tematyką jestem już nieco zmęczony – chętnie taką rozprawę przeczytam.
Wydawnictwo Świat Książki, 2008