2022-08-30

„Narzeczona z powstania” Magda Knedler

 

Wydawca: Mando

Data wydania: 7 września 2022

Liczba stron: 544

Oprawa: miękka ze skrzydełkami

Cena det.: 49,90 zł

Tytuł recenzji: Pamięć i heroizm

Myślę, że to najbardziej osobista powieść w dorobku Magdy Knedler i powinna skupić uwagę wielbicieli jej talentu. Ta książka to świetny dowód na to, że bardzo duży segment literatury powstaje w wyniku odkrywania i analizowania dziejów własnej rodziny oraz pytania o nie. Z tych wątpliwości zawsze wychodzi narracja, wobec której twórca jest ogromnie czuły, to książka dla niego najważniejsza. Knedler udowadnia, że w takim pisaniu bardzo ważne jest to, by wszystko, co prywatne i obciążone subiektywnym zaangażowaniem tworzącego bardziej pamiętnik dla siebie niż literaturę dla innych, miało też wymiar uniwersalny. By powieść stworzona z osobistych wątpliwości, pytań i poszukiwań była wyrazem tego, co wychodzi poza sferę intymnego kontaktu z własną lub przodków przeszłością.

„Narzeczona z powstania” to zatem opowieść o dwójce bliskich autorce ludzi, lecz również znakomicie poprowadzona narracja o tym, w jaki sposób człowiek funkcjonuje w sytuacjach granicznych, odbierających poczucie bezpieczeństwa i rujnujących ład, zabierających wszelkie marzenia o zwykłym, normalnym życiu, wdzierających się pod skórę i w świadomość z siłą ostrego sztyletu, na zawsze druzgocących przekonanie o tym, że cokolwiek dobrego w życiu jest na stałe. Jeden z bohaterów zadaje sobie dramatyczne pytanie: „W ilu światach może żyć człowiek i jak szybko może się przyzwyczajać do kolejnych?”. Magda Knedler opowie o okrucieństwie wojny, ale przede wszystkim o granicach wytrzymałości ludzkiego charakteru, o tych momentach sprawdzających nasze poczucie własnej wartości, ale i testujących zwyczajną przyzwoitość. Będzie to również opowieść o tym, kim jesteśmy w obliczu nagłej i bezsensownej śmierci. Wobec bezkompromisowości wojny, którą zabiera się ze sobą na zawsze, jeśli dane będzie tę wojnę przeżyć.

To kolejna powieść tej autorki wykorzystująca drugą wojnę światową jako mroczne tło rozważań egzystencjalnych. W „Położnej z Auschwitz” Knedler skupiała się na doświadczeniu ekstremalnym i tworzyła trochę paradokumentalną narrację, w której wstrząsające obrazy oddziaływały na czytających nieco inaczej, niż dziać się to będzie w przypadku „Narzeczonej z powstania”. Siłą tej powieści bowiem będzie plastyczne i przerażające opowiadanie o tym, w jaki sposób wojna wkracza w normalne życie, rozsadza je, przewartościowuje poglądy, ale przede wszystkim zmusza do tego, by żyć dalej pośród końca istnienia najbliższych, w tyglu piekła świata na zawsze zmieniającego kształt. Niektóre z tych opisów są tak przejmujące, że musiałem sobie robić dłuższe przerwy w lekturze. Jakże mocno oddziałują na nas dzisiaj, kiedy wojna nie jest dokumentalną warstwą powieści obyczajowej czy mrocznym wspomnieniem o tym, czego już nie będzie! Zaczyna się od proroctw, rozmów o niemożliwym, a przecież tak realnym. O tym, w jaki sposób wojna kształtuje świadomość ludzką, jeszcze zanim wybuchnie. A potem? Magda Knedler opowiada nam o ludziach, dla których coś kończy się na zawsze i coś bardzo bezkompromisowego się zaczyna, kształtując nowe życie. Młodziutka bohaterka powieści bardzo długo nie daje sobie zabrać swej niefrasobliwości, dziewczęcej wrażliwości i naiwności. Jednak to wszystko zostaje jej odebrane. Nie od razu i nie gwałtownie. „Narzeczona z powstania” pokazuje, jak koszmar wojny wkracza w codzienne życie niczym przypływ na stały ląd. Do opowieści o siedemnastoletniej dziewczynie, której doświadczenie dorosłości będzie tak przerażające i gorzkie, dołącza druga historia – starszego o dziesięć lat mężczyzny, który ujrzy wojnę taką, jaka zawsze jest. Jest ludzkimi wnętrznościami na trawie. Jest głodem i strachem. Jest absurdalną przypadkowością, kiedy życie stracić można w jednej chwili – bez sensu, bez celu, bez bycia na to gotowym.

Zatem Maria i Rudolf. Knedler niespiesznie – bo są i fragmenty koncentrujące się na detalach codzienności – lecz konsekwentnie snuje opowieść o ludziach, którzy na pewnym etapie życia staną naprzeciw sobie i spróbują coś zbudować wspólnie. Ale wcześniej jest ta okrutna wojna, która nadeszła niespodziewanie i wymusiła szereg zachowań świadczących o ludzkiej uczciwości oraz przyzwoitości lub zaprzeczających im. Zmieniająca się pod wpływem doświadczeń wojennych siedemnastolatka po zakończeniu wojny będzie już kimś innym. Tymczasem w obliczu zagrożenia Maria kieruje się niezachwianym imperatywem: pomagać innym, oddać siebie w służbę krajowi, być gotową na poświęcenie dla wszystkich tych, którzy cierpią z pewnością bardziej, są bardziej bezradni niż ona, potrzebują zdecydowanych i śmiałych działań, a Maria cała jest działaniem. Do pewnego momentu. Rudolf wkracza w wojenny koszmar nieco inaczej. Nie tylko dlatego, że jest mężczyzną i ma już w sobie większy bagaż życiowych doświadczeń niż Maria. Oboje jednak doświadczą przecież tego samego: bezsensu, okrucieństwa i destrukcji wojny, która nie tylko rujnuje budynki i zabija przypadkowych ludzi. Ta wojna, a zwłaszcza udział w powstaniu warszawskim, odcisną się na tej dwójce bolesnym piętnem.

W tej historii ważna jest jeszcze jedna narracja, narracja z tła. Miejsca, gdzie głos zabiera wnuczka Marii i Rudolfa skonfrontowana z pamięcią oraz pamiątkami po nich. Tu łączność fabularna i spójność w wielu wymiarach sygnalizowana jest poprzez przedmioty. Na przykład zdjęcia przechodzące z rąk do rąk. Dawniej znaczące co innego niż dzisiaj w rękach wnuczki usiłującej zrozumieć charyzmę swoich dziadków. Mamy tutaj swoistą pisarską autoterapię, bo Magda Knedler, komentując przede wszystkim to, co jej babcia mogła myśleć i czuć oraz jakie motywacje do działania mieć przed laty, zadaje sobie pytania o to, w jakim stopniu jej własna tożsamość – także twórcza – jest tożsamością dzielnej babki, jaką częścią tamtego świata jest i ile z niego powinna pamiętać, ile rozumieć, jak rozumieć i czego się trzymać w swoim dzisiejszym, tak spokojnym i uporządkowanym życiu. „Narzeczona z powstania” z tą boczną, lecz istotną narracją jest zatem ciekawą fantazją o tym, do czego my, pozbawieni bezpiecznego i spokojnego świata XXI wieku, bylibyśmy zdolni, doświadczając tego, co nasi dziadkowie. To nie jest powieść gloryfikująca i tym samym nie jest tendencyjna. Knedler nie opowiada o dzielnych przodkach, którym się udało i których postawy warto naśladować. A przynajmniej nie tylko o tym. To historia tego, kim jesteśmy w pamięci i poprzez pamięć o niezwykłych losach starszych członków naszej rodziny. Tu przecież wszystko będzie wątpliwością, a najczęstszym doświadczeniem Marii będzie wahanie i niepewność każąca myśleć o tym, że być może nie postąpiło się słusznie. Poruszające rozmowy bohaterów o tym, czy powstanie warszawskie było zasadne, to jeden z ciekawszych fragmentów tej powieści. Nic tu nie jest jednoznacznie przedstawione, choć oczywiście na pierwszy plan wysuwa się ten społecznikowski heroizm, który zakreśla ramy całej tej historii.

To również poruszająca historia o tym, gdzie tworzą się między ludźmi bliskość i porozumienie. Bohaterowie „Narzeczonej z powstania” umocnią więź, za którą stoją liczne wahania, rozpacz, upokorzenia i odebrane nadzieje. W okrutnym świecie wciąż jest miejsce na ludzką przyzwoitość i dzięki niej buduje się tu trwała relacja. Ale opowieść Magdy Knedler to również mroczne memento w czasach, w których wojna się powtarza i zagląda zza wschodniej granicy. Powieść znakomicie kontrastująca wartości, dla których powinno się żyć, i te, które pozbawiają to życie sensu. Myślę, że ta książka należy do najlepszych w dorobku autorki. Wstrząsa i pozostaje w pamięci. A także wiele uczy, choć w żadnym akapicie nie stara się być dydaktyczna.

2022-08-26

„Skradzione dziecko” Diney Costeloe

 

Wydawca: Wydawnictwo Kobiece

Data wydania: 24 sierpnia 2022

Liczba stron: 334

Przekład: Anna Sauvignon

Oprawa: twarda

Cena det.: 44,90 zł

Tytuł recenzji: Wojna i miłość

To świetny przykład literatury środka, która ma być odbierana emocjami i przede wszystkim na nich bazuje, ale jest jednocześnie bardzo dobrze napisaną książką. Intrygująco prowadzona historia połączy wszystkie wątki poboczne i okaże się, że każdy z bohaterów wniesie coś do finałowego rozstrzygnięcia. Diney Costeloe stworzyła swą opowieść na podstawie faktów, broniąc się tym przed jakimikolwiek zarzutami związanymi z konstrukcją fabularną. Napisała powieść, która w założeniu najmocniej chyba przemówi do czytelniczek będących matkami, bo to ciekawa fantazja o dwóch obliczach macierzyństwa, w których ścierają się ze sobą miłość i szaleństwo. Poza tym „Skradzione dziecko” to również przykład narracji opowiadającej o wojnie stojącej tutaj w kontraście do działań i przemyśleń bohaterów. Costeloe wykorzystała proste formalne środki, aby uwypuklić coś oczywistego: podczas każdej, najbardziej nawet krwawej wojny ludzie dążą do tego, aby odnaleźć choć złudzenia stabilizacji. Tu mieszkańcy atakowanego przez nazistów Plymouth będą starać się w ruinach i pośród pożogi prowadzić jak najbardziej normalne życie. Zajrzymy do barów, restauracji, pensjonatów, do banku. Wszędzie tam, gdzie Anglicy chcą za wszelką cenę znaleźć codzienny rytm życia. Ale bohaterowie tej książki poszukują jeszcze czegoś.

Młodziutka Vera podczas nalotu bombowego uświadamia sobie już w schronie, że nie ma z rodziną jej synka. Dziewczyna wybiega w chaos i zniszczenie. Niestraszne jej bomby, ogień i zagrożenie życia, kiedy musi walczyć o swoje dziecko. Bohaterka znika nam na pewien czas z pola widzenia, a narrator skupia się na postaci Maggie. Kobiety straumatyzowanej bolesną utratą, która od dziewięciu miesięcy wegetuje pośród wspomnień i bólu. Symboliczna piwnica, do której Maggie udaje się podczas niemieckich ostrzeliwań miasta, pokazuje wyobcowanie kobiety niegotowej na to, by stać się częścią społeczeństwa, dzielić z innymi lęki, ale również nadzieje. To, co dzieje się wewnątrz bohaterki, Diney Costeloe bardzo dobrze ukrywa. Nawet wówczas, gdy powinniśmy się dowiedzieć więcej, gdy Maggie powinna doświadczyć jakiejś przemiany, więcej zrozumieć, wykazać się empatią, zmienić swój stosunek do życia. Niczego takiego tutaj nie będzie, ale nie powinno to wywoływać rozczarowania, bo mam wrażenie, że autorka celowo dystansuje nas od tej bohaterki, aby nie było jasne, skąd bierze się w niej tak wiele szaleńczej determinacji. Pewne kwestie można zrozumieć i sporo Maggie wybaczyć. Jednakże najbardziej intryguje nieprzejednana postawa kobiety, która nie chce znaleźć żadnego kontaktu z otoczeniem, nie chce dać sobie pomóc i nie jest w stanie zrobić niczego, aby spojrzeć na swoje emocje oraz działania z jakiegoś dystansu.

Dochodzi do szeregu dramatycznych zbiegów okoliczności, które połączą Maggie i Verę, choć do bezpośredniej konfrontacji bohaterek tutaj nie dojdzie. „Porwane dziecko” będzie snuć opowieść o tym, do czego w desperacji zdolna jest matka. Ta, która za wszelką cenę chce ocalić swojego potomka – ale w dwóch różnych znaczeniach. To oczywiste nie wymaga tutaj komentarza, bo wszystko dzieje się na oczach czytających i ma bardzo wyraźne kontury. Bardziej chodzi mi o macierzyństwo, za którym stoją poczucie porażki, nieopisany ból i cały zespół emocji, z którymi cierpiąca matka nigdy nie nawiązała prawdziwego kontaktu. Jest tu kobieta, która cierpi i w swym cierpieniu podejmuje coraz więcej pogrążających ją działań. Jej równia pochyła jest tragiczna, ale naznaczona jakimś rodzajem mrocznej zawziętości. Tu będą liczyć się tylko nieopisany ból i rozpaczliwa próba jego rekompensaty. A za tym wszystkim stoją wydarzenia, które czynią ze „Skradzionego dziecka” nie tylko dobrą powieść obyczajową, lecz też po części thriller i historię detektywistyczną.

Diney Costeloe w taki sposób zaplata nitki fabularne, że widzimy, iż w świecie przedstawionym jak fale pojawiać się będą utraty oraz powroty. Bohaterowie w różny sposób radzą sobie z tym, że tracą obiekt swojej miłości, a po pewnym czasie splot okoliczności każe im zrewidować ich smutek. „Skradzione dziecko” to nie jest tendencyjna powieść prostych rozwiązań, bo mamy tutaj na drugim planie także gorzką opowieść o tym, jak rozpada się marzenie o szczęśliwej rodzinie. Ale oczywiście zdecydowanie więcej jest tu pozytywnej energii, pastelowych kolorów w opisywaniu emocji oraz zdarzeń, a także chyba autorskie przekonanie o tym, że doświadczeni wojną bohaterowie mają prawo zacząć cieszyć się życiem. Jednak nie każdemu ta radość będzie dana.

Podoba mi się to, że autorka usiłuje znaleźć nowe sposoby opowiadania wojennej pożogi. Dlatego ta książka w niektórych fragmentach jest świetna. Na przykład wtedy, kiedy idziemy ulicami zrujnowanego Plymouth wraz z jedenastoletnim chłopcem, którego oczyma widzimy upadek miasta. Jak wspomniałem jednak, nie jest to powieść o końcu, destrukcji i ruinie, choć w odniesieniu do jednej z bohaterek można tak ją postrzegać. Costeloe opowiada o tym, jak w mrocznym korowodzie śmierci na pierwszy plan wysuwa się jednak życie. To nowe życie, o które chcą walczyć dwie kobiety. Każda na swój sposób. W świecie, w którym racjonowana jest żywność, rozkwita i rozwija się miłość. Miłość macierzyńska zbudowana na traumie i przejmującej zaborczości. W tej powieści kocha się i zawłaszcza. Czy są to uczucia, z którymi ktokolwiek nie mógłby się utożsamić? Myślę, że „Skradzione dziecko” bardzo dobrze niuansuje ludzkie emocje, nie sugerując tego wprost. W tym znaczeniu nie wykazuje raczej dydaktyzmu cechującego prozę środka i dzięki temu ta książka się wyróżnia w swoim segmencie. Ale najciekawsze jest śledzenie, w jaki sposób główny wątek przyciągnie do siebie ludzi, którzy pozornie nie są z nim w ogóle związani. Będzie tu rozpisana zagadka, nad którą czytający doskonale panują. Jednak także sporo nieprzewidywalnych zachowań bohaterów drugiego planu. Costeloe nie zostawia tu niczego przypadkowi, więc jest to powieść bardzo spójna i jednocześnie – w zależności od odczytania – świetnie balansująca między oczywistymi przejawami życiowego piękna a jego mrocznymi rejonami. Bo w trakcie drugiej wojny światowej można było osunąć się w rozpacz, lecz również ze wszystkich sił starać się od niej odbić. Cieszący się każdą chwilą bohaterowie są egzemplifikacją tezy, że człowiek w najbardziej tragicznym położeniu jest w stanie wybić się z niego dzięki nadziei, za którą będzie stać determinacja.

„Skradzione dziecko” to również ciekawa rzecz o wyobcowaniu i tendencjach ucieczkowych. O tym, że bardzo często nie jesteśmy w stanie zapanować nad umysłem, kiedy zwodzą nas potęgujące się w nim emocje. Diney Costeloe opowiada o tym, jak odkształcić się może wizerunek świata, kiedy ktoś tkwi w wielkiej rozpaczy, z której nie daje sobie prawa wyjścia. Pośród ogromu cierpienia sygnalizowanego tu przez wojnę w tle mamy także wyraźnie zarysowany ogrom samotności, a w niej rodzą się coraz bardziej przerażające demony, rzeczywistość zaś stanie się miejscem, gdzie dochodzi tylko do autodestrukcji. Wart czytelniczej uwagi przykład tego, w jaki sposób z faktów można stworzyć interpretującą je literaturę.

2022-08-24

„Dubaj. Miasto innych ludzi” Anna Dudzińska

 

Wydawca: Marginesy

Data wydania: 24 sierpnia 2022

Liczba stron: 400

Oprawa: miękka

Cena det.: 54,90 zł

Tytuł recenzji: Miraże pośród piasku

Już na początku lata, kiedy zobaczyłem zapowiedź tej książki, wiedziałem, że będzie to moja lektura obowiązkowa. Bardzo chciałem, żeby ktoś opowiedział mi o miejscu, którego – z uwagi na panujące tam temperatury – nigdy w życiu nie odwiedzę, ale które od wielu lat wyjątkowo działa na moją wyobraźnię, bo fascynuje mnie tak naprawdę to, dla kogo jest Dubaj. Myślę, że Anna Dudzińska tam na miejscu także zadaje sobie i czytelnikom to pytanie w każdym z kilkunastu rozdziałów, w których opowieści o ludzkich losach tworzą w dużej mierze obraz zagadki tożsamości miasta oraz państwa, które ośmieliły się spełniać marzenia ludzkości o tym, by udowodnić, jak jest wyjątkowa. Zatem dla kogo są miasto i kraj, które potrafiły z taką konsekwencją oraz stanowczością zabetonować pustynię, nanieść na nią mnóstwo stali i szkła, zmienić całkowicie wizerunek i charakter miejsca, aby dać ludziom trudną do zdefiniowania formę wolności osiągania najbardziej nawet niemożliwego do zrealizowania celu? Dla Emiratczyków stanowiących ledwie niewielki procent mieszkańców Dubaju? Dla emirackich szejków, którzy stworzyli młodziutkie, ale doskonale łączące autorytarny kult jednostki z przestrzenią demokracji społecznej i kulturowej państwo, którego Dubaj jest światową wizytówką? Dla wszystkich przybyszów nazywanych przez Dudzińską ekspatami, którzy od dziesięcioleci robią wszystko, by było to miejsce ze wszech miar wyjątkowe?

A może Dubaj to chwilowy miraż, kwintesencja ludzkiej niefrasobliwości w myśleniu o tym, że można świat uczynić miejscem wszystkiego, co wydaje się niemożliwe? Reportaż ten to fascynująca podróż po miejscu, które wciąż poszukuje własnej tożsamości i usiłuje tę tożsamość określić. Ale przede wszystkim rozpisana na wiele głosów historia miłości do miejsca, które niekoniecznie da się kochać. Do miejsca, gdzie marzenia się spełniają, ale za ich spełnienie trzeba czasem płacić bardzo wysoką cenę. Anna Dudzińska zabiera nas do „Dzikiego Zachodu na Bliskim Wschodzie”, gdzie wszystko jest fantazją o czasie przyszłym, śmiałą wizją jutra, a jednocześnie gorzką refleksją na temat tego, co było wczoraj. I tego, czy ta arena ludzkich możliwości jest jednocześnie miejscem, w którym mogą się nawiązać trwałe relacje międzyludzkie.

To miasto bezwzględnego władania – wszystkim włada piasek. Od niego zresztą autorka rozpoczyna swoją opowieść. Także od sugestywnych opisów pustyni – miejsca, z którego zrodziła się ta cała nowoczesna cywilizacja niemająca już nic wspólnego ze specyficznym pustynnym odosobnieniem. Dubaj to jednak miejsce, w którym wyobcowanie staje się czasem dominujące. Miasto rzeczywistości równoległych, gdzie na niebywale luksusowym poziomie żyją najbardziej majętni mieszkańcy, a obok nich w warunkach dalekich od jakichkolwiek norm bytowych funkcjonują niewykwalifikowani robotnicy harujący za nędzne stawki w większości przekazywane do ich ojczyzn, które na chwilę pozwoliły im w Dubaju uciec od nędzy. Przynajmniej teoretycznie. Dudzińska wie, jak pokazywać kontrasty i w jaki sposób o nich opowiadać. Właściwie opowiadają jej rozmówcy, ale docenić należy bardzo precyzyjną i przemyślaną konstrukcję tego reportażu. Tu sugerowane tezy powtarzają się, ale w taki sposób, by tych powtórzeń się niemal nie zauważało. Ludzie, z którymi rozmawia autorka, wywodzą się z różnych środowisk i czym innym się w Zjednoczonych Emiratach Arabskich zajmują. A jednak znakomicie widać, co ich połączyło w przywiązaniu do Dubaju, co mogłoby zacieśnić bardziej więź z tym miastem, lecz również to, w jaki sposób Dubaj jest nieczuły na miłość i próby zdobycia go dla siebie. Ta książka jest wyrazem uczuć do miejsca, które nie umie ich odwzajemnić. Jednocześnie opowiada o całej gamie emocji doznawanych w Dubaju z powodu tego, że jest tak enigmatyczny i różnorodny.

Sporo zdań opisujących miasto brzmi jak filozoficzne sentencje. Nie wiem, którą wybrać, kilka zapisałem. Chyba najbardziej – po zapoznaniu się z całym reportażem – przemawia do mnie ten fragment: „Zabiera, co chce, i daje też tyle, ile chce”. Gdyby porównać stosunek do Dubaju z bliską relacją, miasto byłoby kapryśnym i nieprzewidywalnym kochankiem. W opowieściach, które tu poznajemy, możemy go sobie zwizualizować, jest też w pewien sposób personifikowany. Czymkolwiek by był, wciąż fascynuje i pełno w nim czegoś nieoczywistego. Czy wzbijanie się w niebo – dosłowne w formie architektury i symboliczne, biorąc pod uwagę różnego rodzaju działalności oraz plany – nie skończy się jak los Ikara? Przecież Emiratczycy mówią o tym, że ich potomkowie mogą znowu wrócić na pustynię, do wielbłądów, sokołów, pustki i potęgi piasku. Bardzo podoba mi się to, że Anna Dudzińska wraz ze swoimi rozmówcami niczego nie stara się wyjaśniać, ale raczej zadaje sporo pytań, także retorycznych. Dubaj jest czymś, co wydarzyło się, bo ludzkość jest pomysłowa, uparta, konsekwentna w działaniu i przekonana o swojej wszechmocy. Ale ludzkość także nie jest wieczna. Ten niezwykły świat nieograniczonych możliwości, demokracji języków, przekonań i kultur stoi mimo wszystko na piasku i z niego wyrósł. Jeden z najstarszych emirackich przedsiębiorców ucina rozmowę z Dudzińską, kiedy ta chce rozmawiać o przyszłości Dubaju czy Zjednoczonych Emiratów Arabskich. Czy jest się czego bać? Czy to miraż z wyznaczoną datą użyteczności oraz wytrzymałości?

Cokolwiek będzie, rozmówcy Dudzińskiej starają się pokazać siebie w świecie, który się stawał – dla nich i z nimi. Swoje bardzo różne życiowe ścieżki prowadzące do Dubaju i sposoby, w jakie miasto ich w sobie rozkochało. Poznajemy tu ludzi, których być może już poznaliśmy, jak na przykład Iwonę Taidę Drózd, lecz również tych praktycznie niewidzialnych – palestyńską imigrantkę z Syrii, która podczas wojennych nalotów walczyła z nowotworem, przyjmując chemię. Dudzińska stara się odnaleźć Polaków i pokazać ich różnorodne życie w mieście wszelkiej różnorodności. Katolicki ksiądz opowie o tym, jak demokratycznie i zgodnie mogą w Dubaju współistnieć różne religie. Polski architekt wyrazi swój huraoptymizm, bo przecież miasto pnące się wciąż w górę jest rajem dla takich jak on. Anestezjolog z emirackiego szpitala opowie o tym, że dopiero życie w Dubaju, z dala od Polski, nauczyło go pokory i umiejętności szanowania oraz rozumienia innych opinii. Polska opiekunka koni wyścigowych będzie snuć opowieść o tym, co to znaczy żyć pasją i z pasją. Tu każdy, czymkolwiek by się zajmował, widzi niesamowite możliwości Dubaju, a w nich – możliwości dla siebie. Rozmówcy Anny Dudzińskiej z jednej strony udowadniają, że wystarczy stworzyć odpowiednie warunki, aby człowiek zrozumiał, ile ma możliwości. Z drugiej jednak – skryta jest tu gorycz świadomości, że to miasto nikogo nie chce na stałe, jeśli nie ma pracy i nie jest w nim z konkretnego powodu: by budować jego przyszłość. To miejsce, które kiedyś obejmowała filozofia ciszy i samotności pustyni. Dziś, w betonie i stali, czai się chyba bardziej samotność. Przekonanie, że ten piękny dubajski sen może się za chwilę skończyć, dlatego trzeba z niego korzystać, na ile się da.

Czy Zjednoczone Emiraty Arabskie to rzeczywiście państwo powstałe z niczego? A jeśli tak, czy można nadać mu tożsamość oraz duszę, skoro wszystko tu tak bardzo przyspieszyło i nic już nie jest w stanie zatrzymać częstych gonitw za mirażami? Czy w Dubaju rzeczywiście jest tak demokratycznie i wolnościowo? Anna Dudzińska rozmawia również z tymi, którzy unikają przybyszów. Ostatni rozdział, zapisy rozmów z Emiratkami, świadczy o tym, że dużo tu skryło się w cieniu, niedopowiedzeniach, politycznej poprawności, narzucanej ideologii śmiałego wchodzenia w przyszłość. Autorka nie zamierza unikać tematów trudnych i nawet niebezpiecznych w myśleniu o Dubaju, ale czy uda jej się znaleźć odpowiedzi na nieoczywiste pytania? „Dubaj” to reportaż zagadka i jednocześnie wyzwanie. Książka o miejscu, w którym można być, kimkolwiek się chce, ale które można także szybko – bo tam wszystko dzieje się szybko – stracić i zrozumieć, że to najbardziej fascynujące miejsce na ziemi może być również mrocznym mirażem. Świetna narracja, od której nie można się oderwać. Bardzo sugestywny przewodnik po mieście marzeń, desperacji i życiowego biznesu. Inspirująca książka.

2022-08-22

„Testament, czyli opowieść o Tadeuszu Kościuszce słowami jego ordynansa, syna afrykańskiego księcia, Agrippy Hulla” Cezary Harasimowicz

 

Wydawca: Agora

Data wydania: 24 sierpnia 2022

Liczba stron: 408

Oprawa: miękka ze skrzydełkami

Cena det.: 44,99 zł

Tytuł recenzji: Ku wolności

To jedna z oryginalniejszych i ciekawszych książek tego roku. Cezary Harasimowicz udowadnia, że celem literatury jest między innymi oddawanie głosu bohaterom życiowych peryferii. Ludziom, o których pojawiają się ledwie wzmianki, a którzy mogą stać się literacko atrakcyjni. A także rzucać inne, nowe światło na wydarzenia historyczne, bo tu autor koncentruje się na amerykańskich doświadczeniach Tadeusza Kościuszki, portretując je z perspektywy tego niewidzialnego, człowieka z tła, wymienianego tylko z imienia i nazwiska, niedostrzeganego i mało interesującego dla badaczy przeszłości. To Agrippa Hull, wieloletni ordynans Kościuszki. Pióro Harasimowicza nie tylko oddaje tej postaci głos, ale przede wszystkim tworzy barwną sylwetkę człowieka, który paradoksalnie – bo mimo prostoty swego języka – tworzy celne metafory dotyczące kolejnych etapów tworzenia się państwa. Jego opowieść to pełna czułości narracja, której celem jest odmitologizowanie postaci Tadeusza Kościuszki i ujawnienie tego, co było w nim najbardziej cenne, lecz nie liczy się w historycznych kronikach. Jednak to nie wszystko.

To głównie – tak to odebrałem – literacka fantazja o takich doświadczeniach egzystencjalnych, które łączą ze sobą zarówno niepewność i gorzką refleksję na temat świata nierówności społecznych, jak i wyjątkową przenikliwość w dostrzeganiu i analizowaniu przemian, które wyrastają z konfliktu wojennego, a potem stają się otwartymi wątpliwościami. Czarnoskóry mężczyzna, który tak bardzo chciał przysłużyć się Stanom Zjednoczonym, oddalony jest od pola bezpośredniej walki. A chciałby być żołnierzem w boju. Pozostaje u boku znakomitego stratega i człowieka, z którym łączy go silna więź emocjonalna. Być może z tej perspektywy lepiej dostrzeże, w jaki sposób z krwi, przemocy, nierówności i chaosu wyłania się nowe państwo. Państwo nowych deklaracji, często gorzkich i pełnych hipokryzji. Cezary Harasimowicz odda głos komuś, kto jest wyrazicielem wątpliwości wszystkich, dla których deklarowana wolność wciąż jest stanem zniewolenia. Stworzy przy tym odważny i fascynujący portret człowieka świadomego, że o jakąkolwiek zmianę trzeba walczyć. W bardzo różny sposób.

„Testament, czyli opowieść o Tadeuszu Kościuszce słowami jego ordynansa, syna afrykańskiego księcia, Agrippy Hulla” to przede wszystkim rzecz wyborna językowo. Grippy i jego stylizacja językowa to nie tylko opowieść o świecie, to stwarzanie tego świata i nazywanie w charakterystyczny sposób wszystkiego, co wywołuje radość, przerażenie, wprowadza w stan niepewności czy konfunduje. Grippy i jego pamięć narzucają tu porządek narracji. On decyduje o tym, w jaki sposób i na jaki temat będzie chciał snuć opowieści. Historie mające na celu pokazanie „co się u nas w Ameryce nawyprawiało”, ale również odwołujące się do najbardziej intymnych doświadczeń czarnoskórego człowieka, który chce pod koniec XVIII wieku uporządkować swój świat i znaleźć prywatną krainę szczęśliwości. Z różnych powodów życie nie ułoży się Grippy’emu po jego myśli, ale to dlatego, że stanie się przede wszystkim przypadkowym, lecz ważnym uczestnikiem Historii, której doświadcza i którą ocenia z oddalenia, a mimo wszystko najwięcej widzi, najwięcej wie i w jego pozornie prostym światopoglądzie zachodzi bardzo wiele zmian. W tym znaczeniu Agrippa Hull, człowiek z tła, staje się pierwszoplanowym, wyrazistym i przekonującym bohaterem dynamicznym. Będzie to opowieść o długim życiu prostego człowieka skonfrontowanego z wieloma zdecydowanie skomplikowanymi dylematami. Będzie to również, a może jednak przede wszystkim, historia lojalności i przywiązania. Bildungsroman snuta w czasie, w którym zbyt wiele się rozpada i zbyt wiele ulega destrukcji, by można było mówić o tym, że staje się tu coś nowego, konstytuuje coś ważnego na wieki.

A przecież tak jest. Amerykańska wojna domowa zobrazowana jest oczywiście wybiórczo i autor koncentruje się tylko na tych epizodach, które są ważne z punktu widzenia jego bohatera. Jednak to kraj, który w skomplikowany, lecz konsekwentny sposób chce nakreślić ramy swojej państwowości. To tu zrodzi się konstytucja gwarantująca równość. To tutaj Grippy będzie świadkiem bardzo wielu nierówności i sam stanie się swoistym zakładnikiem pewnych sytuacji. Trzeba się będzie opowiedzieć za wolnością, a jednocześnie uznać, że jej definicja wcale nie jest taka oczywista.

Agrippa Hull rodzi się jako człowiek wolny, co zaznacza już na wstępie powieści. Zdaje sobie sprawę z tego, że zrządzeniem losu jest na pozycji wygranej, choć kolor jego skóry wciąż na nowo albo stygmatyzuje, albo uświadamia, że nie przyszło mu jednak żyć w wolnym świecie. W rozdartej wojną Ameryce jego najbliżsi nie mają złudzeń co do przyszłości. „Czarny będzie tu zawsze czarnuchem” – tak uważa ojczym bohatera, postać epizodyczna, która przegrywa swoje życie. Jak wielu innych w tej powieści, którym Grippy poświęca zaskakująco dużo swojej uwagi. Ukochana matka, którą będzie pod koniec życia prowadził przez świat, jakiego ona nie może już ujrzeć swoimi oczami, potwierdza tezę swego męża: „Chomąto to my zawsze będziem mieć na szyjach”. Czy bohater Harasimowicza zdaje sobie sprawę z tego, co jest jego wiecznym stygmatem i co uniemożliwia mu bycie w pełni wolnym? A może perspektywa kogoś takiego – którego życiową drogę świetnie obrazuje znakomita metafora problemów z butami – jest konieczna, by pokazać, jak zaskakujące są ludzkie skłonności do dzielenia, kategoryzowania, podporządkowywania sobie innych i deptania ludzkiej godności? Grippy będzie sarkastyczny, ironiczny w swych osądach, lecz przede wszystkim czujny w postrzeganiu tego, co staje się dramatem i absurdem, ale czego bohater nie jest w stanie tak nazwać z różnych przyczyn.

„Testament” to przejmująca opowieść o losach czarnoskórych mieszkańców kontynentu, który w XVIII wieku zamienia się w państwo – oparte w dużej mierze na wyzysku i niesprawiedliwości. Grippy wielokrotnie konfrontuje się z fatalizmem bycia czarnym. Jest tu kilka poruszających wyobraźnię scen streszczanych przez bohatera jakby mimochodem. Rozstrzelany czarnoskóry młodzieniec, który poszedł na wojnę tylko dlatego, że wypchnął go na nią jego biały pan, by samemu nie walczyć. Uciekinier, któremu obiecano wolność po wojnie, ginący tylko dlatego, że chciał zapobiec czyjemuś samobójstwu. Czarnoskóra służąca, która boi się wolności i nie wie, co miałaby z nią zrobić. Czarny lokaj bogatych państwa, który w baraku twierdzi z pełnym przekonaniem, że „lepszego życia nie będzie”. Grippy, obserwując tych ludzi, będąc przez chwilę współuczestnikiem ich losu, cały czas – jak zaznaczyłem – jest człowiekiem uprzywilejowanym. Bardzo wiele zmian w jego życiu i ogólnie tego życia kierunek zdeterminowane są tym, komu służy i jak wygląda jego zawodowa codzienność. Intrygująca jest perspektywa bohatera, kiedy opowiada o wielu zdarzeniach jako człowiek zbliżający się do wieku dziewięćdziesięciu lat. Życie Grippy'ego jest długie i bogate w doświadczenia. Zawiera także zaskakujące obserwacje życia tych, którym z różnych powodów nie było dane doczekać państwowości Stanów Zjednoczonych realizującej wspaniale brzmiące deklaracje. Życie będzie gorzkie i niesprawiedliwe. Niemniej Harasimowicz stara się uciekać od fatalizmu w znakomicie zarysowane poczucie humoru swojego bohatera.

Składnia, fleksja i porządek zdań, którymi Grippy się z nami komunikuje, to oczywiście tylko jedna z form przewrotnego opowiadania świata wymagającego odczarowania właśnie przez humor i anegdotę. Druga sfera oryginalności tej powieści związana jest z tym, w jaki sposób pomnikowa postać Tadeusza Kościuszki rozpada się w naszej wyobraźni i ukazuje człowieka miotającego się pośród oczywistych, silnych i odczytanych przez każdego emocji. Gorycz i tęsknota związane z krajem pochodzenia idą tutaj w parze z determinacją, aby w tworzącym się kraju, w którego kształtowanie Kościuszko tak mocno się angażuje, za wszelką cenę dokonać zmian być może niemożliwych w Polsce. Bo Grippy dowiaduje się, że także w ojczyźnie jego Generała nie ma wolności i równości. Z drugiej strony – wszystko, co demokratyczne i liberalne, Agrippa Hull zdobywa właśnie w relacji z Tadeuszem Kościuszką. Ratuje mu życie nie tylko w sensie dosłownym, kiedy zabija zbliżającego się grzechotnika. W zarysowanej z niezwykłą sugestywnością relacji obaj mężczyźni wciąż na nowo podnoszą tego drugiego, wspierają i dają nadzieję. Bo to mimo wszystko opowieść o nadziei stworzenia świata bez podziałów.

2022-08-18

„Weź z nią zatańcz” Filip Zawada

 

Wydawca: Wydawnictwo Znak

Data wydania: 10 sierpnia 2022

Liczba stron: 288

Oprawa: miękka ze skrzydełkami

Cena det.: 49,99 zł

Tytuł recenzji: Wobec śmierci

Jako nauczyciel, który – jak bohater tej książki – zwolnił się z pracy w szkole po dziewiętnastu latach, czytałem z wypiekami na twarzy. Jako mężczyzna, który „zwolnił się z matki” już jako nastolatek i od dekad uwolniony, nie niesie jak bohater żałobnego balastu jej wspomnienia, czytałem z jeszcze większym zainteresowaniem. Tego lata obok siebie ukazują się dwie książki niosące w sobie ten ładunek tematyczny, którym powoli zaczynam być przesycony: samotny mężczyzna w średnim wieku skoncentrowany na sobie i egocentrycznie zakładający, że świat jest przestrzenią wirującą wokół niego. To „Kacheksja” Krystiana Nowaka i właśnie „Weź z nią zatańcz” Filipa Zawady. Mężczyzna Nowaka jest kimś, kogo da się polubić, a w swoich refleksjach o świecie stwarza możliwości ciekawych asocjacji czytelniczych. Bohater Zawady takich ciepłych uczuć już nie wzbudzi. Ważne jest jednak to, jak pokazuje różne perspektywy opowiadania świata. Bo ta powieść nie jest kolejną nudną impresją dotyczącą tego, co to znaczy być mężczyzną. To raczej trochę moralizatorska, trochę ironiczna przypowieść o tym, czym jest męskość zawłaszczana przez matkę. O tym, w jaki sposób najsilniejsza relacja determinuje percepcję i wrażliwość, stając się mentalną klatką, a jednocześnie jedynym przekonującym punktem odniesienia.

„Weź z nią zatańcz” to kolejna z ważnych polskich narracji o tym, czym jest emocjonalny związek syna z matką. Jest w niej wszystko to, co można było już przeczytać: bezkompromisowość „Zmarzliny” Tomasza Białkowskiego, subtelność i intelektualizm opowiadania „Echa słońca” Waldemara Bawołka, ale przede wszystkim bezkompromisowość i czułość z segmentu non-fiction, czyli książki Marcina Wichy „Rzeczy, których nie wyrzuciłem”. Bohater Zawady – biorąc pod uwagę dosłowność tytułu Wichy – pozostaje z czterema pudłami i przekonaniem, że najważniejsza osoba w jego życiu właśnie próbuje wciągnąć go w nicość, w której się znalazła. Kiedy w tej powieści pojawia się śmierć, dochodzi do wyjątkowo trudnej konfrontacji żyjącego syna z tym, co matka pamiętała i czego nie pamiętała. Z tym, czego doświadczył dzięki jej wsparciu, i tym, co stało się bolesnym stygmatem, bo zostało wymuszone przez w dużej mierze toksyczną współzależność. Jakkolwiek odczytywać tę bardzo niejednoznaczną i przez to niepokojącą opowieść, jest tu cały szereg kwestii, których nie może uporządkować sobie narrator, a które wdzierają się do umysłu czytelnika: co jesteśmy winni swym rodzicom, na jak głębokie ich ingerencje możemy sobie pozwolić, czym jest intensywna bliskość i równie intensywna nieobecność rodzica. A wszystko w specyficznym danse macabre, kiedy śmierć wcale nie jest końcem, lecz staje się początkiem takiej bliskości, której być może nigdy się nie chciało.

Mamcia nazywa go Stasiem. Staś jest niesamodzielnym dużym chłopcem. Przez jakiś czas walczył o to, by tę samodzielność zdobyć, ale zdobył jedynie fach, który wpędził go we frustrację i kompleksy. Dziś pożegnany z etatem i obowiązkami nauczyciela jest krnąbrnym uczniem swojej matki. Takim mocno wyrośniętym, jakby repetował kilka lat w klasie, w której ona uczyła życia. A może były to dekady i ze strony matki żadne lekcje, lecz konsekwentnie realizowany terror, w którym bohater coraz silniej odczuwał, jak bardzo ma być odpowiedzialny za kogoś, kto definiuje wolność ich obojga wedle swoich zasad, planów i zapatrywań. Matka jest gwarantem bezpieczeństwa, bo to ona zawsze oferowała to wszystko, w czym syn mógł bezpiecznie ukryć się przed światem. Zawada znakomicie portretuje męskie wycofanie z życia, ale stawia na punktowanie tych jego momentów, które były znamionami chwilowej walki o niezależność. O egzystencję, w której nie będzie emocjonalnego i mentalnego zlewania się. Nie o takie życie chodzi Stasiowi. Ale mamcia jest gotowa zrobić wszystko, by uwierzył, że życie z nią to najważniejszy jego cel. Życie w takim modelu do samego końca.

Ten koniec zarysowany jest tu bardzo wyraźnie i przełamuje powieść na pół. W zasadzie to, co najciekawsze, rozgrywa się dopiero wówczas, gdy z areny zdarzeń znika jedna z postaci. Praktycznie całe życie matki i syna rozgrywa się w przeszłości, jest tą przeszłością i zapisuje się w synowskiej pamięci jako ciąg zdarzeń niedopasowanych do czasu teraźniejszego. Tymczasem pod presją nadopiekuńczej (duże uproszczenie) matki bohater Filipa Zawady osuwa się w nijakość, staje się mężczyzną bez właściwości. Tu i tam rozmyśla o różnych istotnych egzystencjalnych kwestiach, wypowiada się nawet sentencjonalnie i sprawia wrażenie doświadczonego życiowo, lecz jego jedynym życiowym doświadczeniem jest umiejętność wycofywania się. Bierność wrodzona czy wyuczona? Jakakolwiek by była, nie irytuje i nie jest motywem kolejnej smutnej opowieści o wyobcowaniu, które tak umiłowali sobie polscy prozaicy, by wykonać nieco literackiej autoterapii. Mężczyzna Zawady – paradoksalnie – jest osobny i błyskotliwy w tym, jak łączy ze sobą pozornie nieprzystające do siebie elementy opresyjnego dla niego świata. Usiłuje zdefiniować to, co jest dla niego obce, i zrozumieć to, co udało mu się zdefiniować. Choć jest przykładem antybohatera, bardzo przykuwa uwagę i śledzi się z fascynacją kierunki, w których podąża jego myślenie. A będzie tu ich bardzo wiele, bo dużą zaletą tej powieści jest jej przemyślana dygresyjność.

Poza tym mamy tu naprawdę intrygującą postać. Człowieka, który zawsze otrzymuje coś niepełnego, bardzo fragmentarycznego w stosunku do swoich oczekiwań. To powoduje, że staje się mistrzem omijania w życiu tego, co ważne, ale Staś pod opieką mamci wcale nie jest tu jakimś bohaterem peryferyjnym. Mimo że życie wydaje się toczyć obok niego. Mogłyby je odmienić na przykład zgrabne kobiece nogi wystające spod szlafroka, ale tak się nie stanie. Mężczyzna zawiesza się w jakimś dziwnym bezczasie i czeka na odmianę losu. To wyczekiwanie to kara, w końcu matka obiecuje mu nieśmiertelność, a to boli i przeraża jeszcze bardziej niż wszystkie próby manipulacji, dzięki którym osiąga taki, a nie inny stopień przywiązania do siebie syna. Zawada pokazuje nam bezbronnego i bezradnego mężczyznę, który jest oddechem, światopoglądem i każdą formą aberracji swojej matki. Gotowy w formie buntu jedynie wypróżnić się do wanny zamiast do klozetu, a w chwilach silnego napięcia kompulsywnie się onanizować. Jest jej odbiciem, a jednocześnie pełnym lęku przed samodzielnością człowiekiem, który jest albo za słaby, albo zbyt skoncentrowany na osiągnięciu celu, by wyzwolić się i żyć samodzielnie. Ale co to znaczy?

Wśród niektórych przewrotnych sentencji można u Zawady znaleźć taką myśl: „Syn, który nie wierzy w matkę, nie ma matki”. Można zastanawiać się nad tym, na ile i w jakim sensie ją ma. Kto tu kogo posiada, a kto usiłuje podbić prywatną przestrzeń, aby nie było mowy o przemocy, bo współzależność miałaby się stać stanem oczywistym. Pewne jest to, że w tej powieści syn swojej matki nie wierzy w samego siebie i nie wierzy matce, która przecież zdradza, odchodząc. W wiecznym szantażu emocjonalnym, jakim jest nazywanie wspólnej relacji czymś oczywistym i najważniejszym, mężczyzna Zawady żyje w coraz większej niepewności. Wpada w kolejne formy lęku i usiłuje się z niego wydobyć tylko dzięki temu, że wciąż stara się nazwać, kim się stał i kim będzie. Zwłaszcza że doświadczy dwóch nieobecności najbliższych osób i w ostatecznym rozrachunku stanie w konfrontacji ze sobą – nie będzie potomkiem matki ani ojca. Tego ojca, który odszedł dużo wcześniej i miejsce po nim wypełniła zaborcza miłość matki.

„Weź z nią zatańcz” to też książka, w której bardzo ciekawie zaprezentowana jest rola zwierząt w życiu bohaterów. Zwierzęta ujawniają tu formy przywiązania lub mówią o odium, są też projekcjami ukrytych emocji oraz odczuć. Filip Zawada stara się, by z całej tej oczywistej sytuacji, w której rodzina staje się źródłem różnego rodzaju opresji, wydobyć dla czytelników coś innego, ulotnego i niepokojącego. Największy niepokój ujawni najprostsze chyba pytanie: o czym jest ta powieść? Historia konfrontacji, walki, bierności i dróg poszukiwania samego siebie. Po to, by pożegnać się w trudnej relacji, lecz jednocześnie tę relację w pełni zrozumieć.

2022-08-16

„Columbine. Masakra w amerykańskim liceum” Dave Cullen

 

Wydawca: Wydawnictwo Poznańskie

Data wydania: 10 sierpnia 2022

Liczba stron: 636

Przekład: Adrian Stachowski

Oprawa: zintegrowana

Cena det.: 54,90 zł

Tytuł recenzji: Oblicza tragedii

Ta książka nie jest typowym przykładem literatury non-fiction. Czytelnicy ceniący sobie reporterski obiektywizm mogą być zaskoczeni, ale nie sądzę, aby byli rozczarowani. Dave Cullen naturalnie trzyma się faktów i wokół nich buduje swoją opowieść, lecz sporo tutaj – podkreślanego zwłaszcza w posłowiu – osobistego stosunku autora do sprawy. Cullen zajmował się nią od momentu, kiedy rozpoczęły się dramatyczne wydarzenia, po kolejne lata, w których zdarzenia zaczęły nabierać nowych kształtów przez to, jak były przedstawiane w mediach. „Columbine” to książka bardzo osobista. Szczegółowo i metodycznie odtwarza wszystkie ważne momenty, ale zajmuje się w dużej mierze interpretacjami tego, co się wydarzyło. Nie chodzi tylko o wizerunek dwóch nastolatków, młodych zamachowców terroryzujących amerykańskie liceum. Chodzi przede wszystkim o to, w jaki sposób masakra w Columbine High School rezonowała przez lata w świadomości społecznej.

To książka o masowej traumie i Cullen pochyla się ze szczególną empatią przede wszystkim nad tymi, którzy ocaleli: doświadczyli jej, przeżyli i zmuszeni zostali do tego, by iść przez życie z najboleśniejszymi ze wspomnień. To też odważna i momentami bardzo kategoryczna narracja usiłująca naprawić błędy mediów – kreowanie czarnej legendy lub mrocznego mitu za pomocą błędnych, przeinaczonych, niewłaściwie umieszczanych w kontekstach informacji. „Columbine” to wielka rzecz o tym, że taki rodzaj tragedii trudno jest opowiedzieć obiektywnie, kiedy doświadczają jej tysiące nastolatków, a potem ich relacje wpadają w sieć medialnych manipulacji. Dave Cullen zaznacza, że jego celem jest obnażenie nieprawdy, przekłamań albo takich rodzajów interpretacji, które wypaczały ogólny obraz masakry. A także powodowały, że znajdowali się następcy i szkolne korytarze w USA ponownie spływały krwią…

Eric Harris i Dylan Klebold. Jeśli ktoś nie znał tych nazwisk, po lekturze tej książki, gdzie są odmieniane przez wszystkie przypadki, zapamięta je na zawsze. Dwójka outsiderów, którzy zdecydowali się wstrząsnąć lokalną społecznością. Młodzieńcy, dla których to, co wydarzyło się 20 kwietnia 1999 roku, nie miało być szkolną strzelaniną, lecz zorganizowanym atakiem bombowym mającym zabić jak największą liczbę ludzi. Cullen ujawnia coś, co wywołuje podświadomy lęk, i w ten lęk podczas lektury wrastamy. Autor bowiem zobrazuje, jak wiele kwestii przed masakrą było oczywiste. Jak bagatelizowano pewne sprawy albo zupełnie ich nie dostrzegano: komunikatów płynących od młodych zabójców, ich zachowań zapowiadających tragedię. Można odnieść wrażenie, że nikt nigdy tak jak Dave Cullen nie pochylił się nad rysem psychologicznym Harrisa i Klebolda. Mamy tu i jednoznaczne potępienie tego, co zrobili, i równie wyraźną empatię wobec tego, jak trudno żyło im się już lata przed zamachem, jaki problem stanowiło dla nich bycie częścią szkolnej społeczności. Cullen przedstawia zatem sylwetki morderców, których działania są tu nazwane wprost i z całą stanowczością. Ale jest to też książka o tym, w jaki sposób zło weszło na szkolny dziedziniec i do szkolnych pomieszczeń. Opowieść o specyficznej przyjaźni i przejmującej bezradności wobec życia oraz samego siebie w nim.

Zabójcy portretowani są kontrastowo. Eric nazywany jest „maszyną do zabijania”, Dylan zaś „fabryką przygnębienia”. Cullen odważnie sugeruje, jaki rodzaj relacji stworzyli, w jaki sposób jeden oddziaływał na drugiego i dlaczego ostatecznie podjęli próbę zrujnowania rzeczywistości, w której przyszło im funkcjonować. Struktura reportażu jest bardzo ciekawa. Analizując wszystkie jej konsekwencje oraz związki z różnymi dramatami, a także tym, jak masakra odbierana była przez świat, Dave Cullen prowadzi nas przez życie Erica i Dylana w taki sposób, że przyglądamy się być może tym aspektom ich życia, które nie wzbudziły większego zainteresowania przed tragedią. To, co się wydarzyło w Columbine High School, było metodycznie, konsekwentnie realizowanym planem. Z różnych powodów kształtującym się inaczej, niż było to zakładane. Wobec wielu wątpliwości i licznych zniuansowanych tez na temat tego, co tak naprawdę doprowadziło nastolatków do pełnego desperacji działania, Cullen stawia pytania o to, w jaki sposób społeczeństwo świadomie lub nieświadomie zamyka oczy na niepokojące symptomy, które zapowiadać mogą przerażające zdarzenie. Bo w rozważaniach o młodzieży – zabitej, poszkodowanej i ocalałej – autor przez cały czas bliski jest przyglądaniu się zaniedbaniom. Temu, że na przykład depresja amerykańskich nastolatków nie jest dostatecznie diagnozowana i leczona. Temu, że wciąż na nowo w jakiejś części USA młody człowiek zaczyna myśleć o autodestrukcji albo o tym, by zabić jak najwięcej osób ze swojego otoczenia.

„Columbine” to także książka o wielu innych istotnych kwestiach. Wspomniany już problem tego, jak media kreowały obraz masakry i do czego to doprowadziło, to jeden z tematów interesujących Cullena. To także wizerunek skomplikowanych relacji rówieśniczych, w których niektórzy wiedzieli o planach Erica i Dylana albo się tych planów domyślali. To również opowieść o społeczności szkolnej naznaczonej doświadczeniem granicznym. Uwagę przykuwa postać charyzmatycznego dyrektora, który robi wszystko, by ta społeczność czuła się zintegrowana i bezpieczna. To on także poświęci bardzo wiele, by po masakrze odbudować poczucie wspólnoty. Tak doskonale prowadzona szkoła nie może być miejscem prześladowań. Czy aby na pewno? Dave Cullen wyraźnie sugeruje, że zabójcy nie byli w szkole prześladowani, to oni prześladowali innych. Ta kwestia mnie jako pedagogowi z wieloletnim doświadczeniem nie daje spokoju. Ukazywanie szkolnej społeczności przez pryzmat niezwykłego dyrektora zdaje się zabierać czytającym margines wątpliwości. Bo nie chce się wierzyć, że to wszystko, co się zdarzyło, nie było po części spowodowane dyskomfortem wynikającym z mniejszego lub większego bullyingu.

Sporo będzie w „Columbine” miejsc, w których pojawić się mogą krytyczne refleksje dotyczącego tego, w jaki sposób Cullen tworzy swoją narrację. Ale to najważniejszy walor tej książki, bo dzięki temu „Columbine” jest opowieścią tak skonstruowaną, by wzbudzać żywe dyskusje. Jest również książką opowiadającą o dramatycznym zdarzeniu w taki sposób, byśmy mogli ujrzeć znaczenie tego dramatu w każdej możliwej skali. Krwawy spektakl był doświadczeniem tysięcy nastolatków, którym wówczas nic się fizycznie nie stało. Autor przygląda się temu, co masakra zrobiła z psychiką i emocjami ocalałych. Prowadzi nas także w jeszcze trudniejsze rejony, bo to przejmująca historia o zabitych oraz cierpieniu ich rodzin, jak również o młodych ludziach, którzy podczas strzelaniny odnieśli rany. Dave Cullen opowie o wszystkim, co kontrowersyjne, szkodliwe, ale również pobudzające wyobraźnię w różnego rodzaju medialnych przekazach na temat masakry w Columbine High School. Dostarczy nam także wielu informacji, których z różnych powodów nie otrzymaliśmy od mediów. Można odnieść wrażenie, że stara się ze wszelkich sił pokazać, iż to dramatyczne wydarzenie nie rozegrało się tylko w kilkunastu mrocznych minutach. Cullen sugeruje, że dochodziło nawet do takich aberracji, gdy śmierć czy ocalenie stawały się ideologiczne. „Columbine” to opowieść o tym, jak straumatyzowana Ameryka broniła się przed dalszą traumą, ale także o tym, jak niezdrowe ludzkie fascynacje kazały tej tragedii się powtarzać.

2022-08-12

„Nim skończy się noc” Bartosz Szczygielski

 

Wydawca: Czwarta Strona

Data wydania: 11 sierpnia 2022

Liczba stron: 376

Oprawa: miękka ze skrzydełkami

Cena det.: 44,90 zł

Tytuł recenzji: Zimowa gra

Stawiając sobie nowe wyzwania, a do takich należy przede wszystkim zaskakiwanie czytelnika, Bartosz Szczygielski sięga czasem po coś, co zostało już sprawdzone, opisane, ale wciąż świetnie działa na czytelniczą wyobraźnię. Tak zrobił w przypadku swojej najnowszej powieści, którą umiejscowił w dość klaustrofobicznej przestrzeni, gdzie zamknął siódemkę osób i rozpoczął intrygującą wiwisekcję ich relacji. Do kompletu angażujących uwagę motywów dodał jeszcze srogą zimę i narastające poczucie niepewności tego, kim się jest pośród innych osób. Tkwiących w swoistej pułapce, wzajemnie się oskarżających. Gotowych na bardzo wiele, zdesperowanych i działających kompulsywnie. Jeśli miałbym porównać „Nim skończy się noc” do którejś z poprzednich książek Szczygielskiego, wybrałbym „Nie chcesz wiedzieć” – nie tylko dlatego, że autor upodobał sobie jakoś imię Agata, lecz przede wszystkim dlatego, że obie te powieści są bardzo ciekawymi grami z czytelnikiem. Tu przyjrzymy się fantazjom Bartosza Szczygielskiego na temat tego, kim stajemy się w sytuacjach granicznych, oraz tego, czy wówczas inni znają nas lepiej niż my sami, bo dostrzegają zachowania, których nie jesteśmy świadomi albo nad którymi nie panujemy.

Kredowe Wzgórza to miało być miejsce, w którym dojdzie do potrójnego katharsis. Weekend w oddalonych od cywilizacji domkach oferował okazję, by trzy małżeństwa będące w różnego rodzaju konfliktach spojrzały na siebie w innym świetle i z oczyszczającego dystansu. Miało być tak, jak zakładają wszystkie oczywiste teorie psychologiczne. Odcięcie od codzienności jest tu egzemplifikowane przede wszystkim przez brak zasięgu i pozbawienie możliwości nieustannego sprawdzania mediów społecznościowych, z których jedna z par na co dzień żyje. Szczygielski doprowadza do intrygujących konfrontacji: pary małżeńskie rzeczywiście spojrzą na siebie inaczej, choć niekoniecznie tak, jak miałyby spojrzeć, ale najbardziej działające na wyobraźnię będą odsłaniane przed czytelnikami relacje między nimi. „Nim skończy się noc” świetnie pracuje w retrospekcjach, kiedy pozornie nie dzieje się nic wielkiego, ale autor doskonale stopniuje coraz trudniejsze do zniesienia dla małżonków napięcia między nimi. Potem sferę niedopowiedzeń i tajemnic z nieodległej przeszłości przenosi do czasu teraźniejszego, w którym między odpoczywającymi małżeństwami pojawi się siódma osoba. Enigmatyczna w równym stopniu co pozostałe, jeśli już na samym początku zada się pytanie o to, w jaki sposób pojawiła się w danym miejscu, dlaczego jest sama i skąd biorą się jej dziwnie dyletanckie zachowania. A wszystko skryte w grze pozorów: każdy stara się tu robić coś, by zatuszować swoje prawdziwe myśli lub zamierzenia. Rozpoczyna się psychologiczna gra, której finału nie możemy być pewni, tak jak nie jesteśmy pewni tego, kim jest którakolwiek z postaci w rozpisanym tu dramacie.

Szczygielski jest po trosze behawiorystą, a całą książkę skonstruował w taki sposób, że najwięcej mówią o bohaterach ich zachowania, nie słowa. Małżeństwa, które przybyły do bieszczadzkiej głuszy, mierzą się z różnymi problemami, ale także ukrytymi gdzieś demonami ujawniającymi się stopniowo. W taki sposób, że trzy różne piekła życia w najsilniejszej relacji nakładają się na siebie, uzupełniają i tworzą wręcz mieszankę wybuchową. Odnosi się wrażenie, że tym parom nikt i nic nie może pomóc, bo nie chcą pomóc same sobie. Są tu zarysowane antagonizmy, dla których można byłoby stworzyć osobne powieści. Bartosz Szczygielski – po raz kolejny w swojej prozie – stawia na wyraziste postacie kobiet i udaje mu się zobrazować nie tylko całą gamę ich problemów w związkach, ale oddać charakter każdej z nich. Od dominacji i agresji po bierność i wycofanie. Każda z tych kobiet niesie w sobie ogromny ładunek goryczy i frustracji. Tymczasem ich mężowie są symbolicznym dopełnieniem małżeńskich klęsk, ale to w nich odbijają się te cechy żon, które możemy dostrzec dopiero w danej relacji.

„Nim skończy się noc” stawia na coraz bardziej intensywny klimat niedopowiedzeń, kłamstw, fałszywych oskarżeń albo wszelkich przejawów nieufności, bo wszystkie portretowane związki utknęły gdzieś na mieliźnie i nic nie wskazuje na to, że będzie z nimi lepiej. W czasie teraźniejszym powieści odsłaniane są dodatkowo pokłady agresji oraz złości. Można odnieść wrażenie, że wszystkie małżeństwa są przede wszystkim wulkanami negatywnych emocji, które w żaden sposób nie mogą być przepracowane. Dodatkowa postać jest tutaj bacznym obserwatorem, wyciąga własne wnioski, być może chwilami wyręcza czytelnika, ale najczęściej utwierdza go w przekonaniu, że z daną bohaterką lub danym bohaterem jest coś nie tak. Zdecydowanie nie tak uporządkowany jest świat, w którym pary miały zaznać odpoczynku. Do otulonych śniegiem domków wdzierają się elementy rzeczywistości, od których ci ludzie chcieli uciec. Ktoś podrzuca im przedmioty z życia, o jakim mieli na moment zapomnieć. Ktoś ich wszystkich zna i zdecydował się na jakąś szaloną rozgrywkę pośrodku niczego. Ma to być lekcja czy kara? Kto wyjdzie zwycięsko z zaplanowanej konfrontacji, a kto podda się atmosferze szaleńczych niedomówień?

Żaden element świata przedstawionego nie jest tu pozostawiony przypadkowi i jest to cecha charakterystyczna pisarstwa Bartosza Szczygielskiego. Twórcy, który postanowił pokazać nam wszystkim, jak fasadowe jest na co dzień nasze poczucie bezpieczeństwa i spełnienia, na czym je budujemy i jak destrukcyjną rolę w związku może odgrywać niezdrowa miłość do wszelkich nowinek technologii informacyjnej. Na pewno więcej dałoby się wydobyć z sytuacji jednej z par, która podporządkowała swoje życie mediom społecznościowym, pokazując iluzje, w które wierzą jej obserwatorzy. Rozumiem jednak, że autorska uwaga podzielona była proporcjonalnie między trzy małżeństwa. Zwłaszcza że wizerunek jednego z nich zawiera wiele mrocznych sugestii na temat tego, w jak nieoczywisty sposób może w związku funkcjonować przemoc. Jest również wyeksploatowana literacko, ale wciąż wdzięczna zazdrość wraz ze zdradą – motywy, na których stale można budować intrygujące fabuły. Szczygielski posługuje się bardzo prostymi środkami, ale komplikuje przesłanie swojej powieści w taki sposób, że wciąż na nowo wprowadza nas w rejony dokonywanych przez bohaterów działań, dla których nie możemy znaleźć dostatecznej motywacji. Jest więc ta książka wyborną formą rozrywki dedukcyjnej, ale też gorzkim i trafnym świadectwem tego, co sobie w związkach zabieramy, co drugiej osobie blokujemy i dlaczego tak nieświadomie idziemy równią pochyłą w kierunku goryczy bycia z kimś.

Jeśli weźmiemy pod uwagę, że nawet do postaci trupa Szczygielski będzie tu mieć niejednoznaczny stosunek egzemplifikowany tym, w jaki sposób patrzą na zwłoki bohaterowie, otrzymamy kolejną inteligentną, trochę cyniczną i mocno sarkastyczną powieść tego autora, który bez względu na tematykę i konwencję pozostawia w swoich książkach ślad własnego światopoglądu, odrobinę złośliwości w ocenie świata, lecz przede wszystkim dużą czułość wobec najbardziej nawet odpychającej czytelnika postaci. „Nim skończy się noc” to świadectwo dobrej formy twórcy, który bardzo świadomie korzysta z codziennych obserwacji tego, jak chaotyczne ruchy wykonujemy w swoim życiu i jak łatwo dajemy się sprowokować – sobie i innym. Jest tu też pewna forma voyeryzmu, dzięki której powieść dodatkowo nasycona jest aurą tajemniczości.

2022-08-10

„Wrzaski” Tomasz Maruszewski

 

Wydawca: Sine Qua Non

Data wydania: 10 sierpnia 2022

Liczba stron: 272

Oprawa: miękka ze skrzydełkami

Cena det.: 44,99 zł

Tytuł recenzji: Wygnanie

W segmencie tak zwanej literatury gejowskiej nie dzieje się ostatnio nic niezwykłego. Być może temat przestał być nośny i modny, a może z różnych powodów nie jest już wdzięczny dla polskich współczesnych twórców. Z niedawnych rzeczy na ten temat ukazała się nieudana książka Jarka Skurzyńskiego „Zrolowany wrześniowy Vogue” oraz bardzo dobry powrót Michała Witkowskiego, który po dłuższej ciszy zaskoczył brawurowym „Tangiem”. A teraz pojawia się Tomasz Maruszewski, autor niesłusznie pominiętego przez krytykę literacką debiutu „Do końca świata”. Pisarz podejmujący wątek homoseksualizmu w wyjątkowy sposób, zajmujący się tematem tabuizowanym i pomijanym jako niewygodny. Mam na myśli dramat homoseksualnego mężczyzny żyjącego w związku sankcjonowanym przez heteroseksualne normy. Geja, który jest mężem i ojcem. Człowieka cierpiącego na kilka sposobów, którego nieodłącznym elementem tożsamości jest strach. Bohater Maruszewskiego to również symboliczna wykładnia społecznego odrzucenia, także wewnętrznej banicji, bycia outsiderem i kimś wyzwalającym w otoczeniu jak najgorsze reakcje, bo przecież inność jest nie tylko stygmatyzowana. W opowieści o współczesnej Polsce Maruszewski proponuje nam bezkompromisową i przerażającą anatomię ludzkiej agresji wobec tego, co społecznie nieakceptowane.

„Wrzaski” to odważna i przejmująca książka przede wszystkim o stracie ukochanej córki. Wygnanemu i przeklętemu Adamowi najboleśniej doskwiera to, że prawdopodobnie nigdy nie odzyska dziewczynki, której obiecuje w jednej z przejmujących scen, że nigdy nie odejdzie. A musi odejść. Od dziecka, które z racji swojego wieku może go zapomnieć. To stanie się ewolucyjnie, wystarczy dłuższy upływ czasu. Bohater Maruszewskiego obsesyjnie wraca myślami do ukochanego dziecka. Jakby ważył na szali zysków i strat: walczyć o swój homoseksualny związek, swą wielką miłość czy może skoncentrować się na tym, by z powrotem być przy córce. Jedno i drugie z różnych powodów wydaje się niemożliwe. Jednocześnie bohater książki coraz bardziej traci kontakt z samym sobą, a sposób, w jaki postrzega otoczenie po wygnaniu, ujawni się również w tym, co dokładnie będzie widział i jak będzie widział. Istotne jest zwrócenie uwagi na postępujące objawy somatyczne, organizm Adama daje wyraźnie znać o jego psychicznej dezintegracji, zaburzenia percepcji są wizualizacją stanu umysłowego człowieka, który nie może sobie ze sobą poradzić, bo nie ma do tego narzędzi i kompetencji. Nie chodzi o to, że świat mężczyzny jest prosty, ukształtowany przez zwyczajność wsi, która potem w nadzwyczajnie brutalny sposób go szykanuje. Mam wrażenie, że Tomasz Maruszewski chce ukazać i obsesje, i jednocześnie pełną bezradność swojego bohatera niemogącego znaleźć kontaktu z własnym wnętrzem. Przepełnionego smutkiem i tęsknotą, bo na gorycz z czasem nie będzie już miejsca.

Być „pedałem” to oczywiście zbrodnia w środowisku, z jakiego się wywodzi. Wiejska społeczność pełna będzie tego, co już podkreśliłem, czyli nienawiści i okrucieństwa, kiedy najpierw kochankowie z hotelu zostaną zdemaskowani i pobici, a później wieść o tym uderzy w ład społeczny wsi. Obraz mężczyzny oddalającego się od rodzinnego domu, którego nie zdążył pomalować, z walizką w jednej i reklamówką w drugiej ręce, to jeden z najbardziej przejmujących obrazów smutku i wyobcowania, jakie ostatnio odkryłem w literaturze. To wszystko konsekwencje tego, że „z oparów dymu i pijackich krzyków” wyłonił się pewnego dnia piękny człowiek, z którym potajemny związek stał się zbrodnią nie do wybaczenia. W tym wszystkim Maruszewski operuje bardzo prostymi środkami wyrazu. Prostota myślenia i emocjonalności jego bohatera jest też wyrażona w języku. To bardzo dynamiczna fraza ujawniająca kompulsywny tok analizowania świata oraz jego przeżywania. Koncentracji na osobistym dramacie, nie okolicznościach z niego wynikających.

Maruszewski ciekawie pokazuje, w jaki sposób jego bohater – by ufać sile miłości – koncentruje się na sankcjonowanym społecznie uczuciu do dziecka, odpychając od siebie tę drugą, fatalną w skutkach miłość. I chociaż obie związane są z rozstaniem i rozłąką, Adam jako ojciec chce być tym heteronormatywnym mężczyzną, który zyskuje podmiotowość. Jako homoseksualista jest tylko wstydem, bólem odrzucenia. Seksualność stara się stłumić, bo najważniejsza będzie realizacja miłości ojcowskiej. By ponownie uwierzyć w siebie i nadal wierzyć w miłość. Autor tworzy silne napięcie, obrazując starania bohatera, by być kimś. Kimkolwiek, byle zaakceptowanym. Kimś, kto jest częścią jakieś społecznej całości. Oddalenie i funkcjonowanie na marginesie życia nie tyle nie służą Adamowi, ile są dla niego ogromnym źródłem opresji, bo przecież zawsze do kogoś i czegoś przynależał. Dzisiaj obraz jego „skundlenia” Maruszewski podkreśla za pomocą bardzo czytelnego, ale i wymownego elementu, który znalazł swoje miejsce także na okładce.

„Wrzaski” to bardzo mocna powieść o skali nienawiści oraz istocie przemocy. Nie sposób nie nawiązać do tego ponownie, bo prezentowane obrazy dosłownie bolą. Przemoc idzie tu z bohaterem w dalszą drogę. Najpierw jest opresją wynikającą z braku akceptacji społecznej, potem staje się orężem w postępowaniu, które ma na celu zemstę. Nie będzie dla Adama problemem zamienienie się w agresora, jeśli to miałoby choć odrobinę ukoić, wyciszyć te wszystkie towarzyszące mu bolesne nastroje. Ostatecznie też łańcuch przemocy ukształtuje taki, a nie inny, mocno zapadający w pamięć finał tej powieści. Świeżość Maruszewskiego w pisaniu o tych kwestiach polega przede wszystkim na celowej dosadności, by ukazać mechanizmy zarówno wypierania atawizmów, które nakazują bronić siebie i otoczenia, jak i poddawania się im. Odrzucenie przylegające do bohatera na zawsze jest tu pochodną tłumionych uprzedzeń i staje się sumą tego, czym było dotychczas poukładane życie w małej społeczności. Jest też druga społeczność, która również przygląda się bohaterowi. Jakiś obcy, często pijany, samotny w walce z samym sobą. Wszyscy tylko obserwują, czy jednak znajdzie się ktoś, kto w nowym środowisku wyciągnie pomocną dłoń?

Adam to przede wszystkim obraz polskich uprzedzeń, kompleksów, nieuzasadnionych lęków, ale również symboliczny kozioł ofiarny. To ktoś, w kogo można cisnąć kamieniem, lecz również ktoś, kto w oczach innych może stać się cudotwórcą. Wystarczy zmiana perspektywy, ale co ciekawe – to nie główny bohater odważa się na tę zmianę. Tomasz Maruszewski wykreował wizerunek naiwnego i poczciwego mężczyzny, który musi przyjmować ciosy i wywołuje w czytających oczywiste współczucie. Jednocześnie opowiedział nam prowincjonalną Polskę z każdą formą ksenofobii, jak również z ponurym rysem bezwzględnego modelowania i planowania życia każdemu z najbliższego otoczenia. „Wrzaski” to historia o utratach, których nie da się zrekompensować, ale również o tym, co tracimy jako społeczeństwo, stygmatyzując inność i pielęgnując w sobie gotowość do utrzymania wokół siebie bezpiecznego ładu, często okupionego hipokryzją i wstydem. To też książka o tym, co to znaczy wstydzić się siebie, swojej orientacji, pochodzenia, pragnień i planów. W kraju, w którym żyć już nie można. Bo Polska została tu zdiagnozowana bardzo surowo: w tym kraju historie Adama i jego opresji wciąż będą się powtarzać.

2022-08-08

„Śmierć jeździ audi” Kristian Bang Foss

 

Wydawca: Wydawnictwo Marpress

Data wydania: 29 lipca 2022

Liczba stron: 236

Przekład: Agata Lubowicka

Oprawa: miękka ze skrzydełkami

Cena det.: 46 zł

Tytuł recenzji: W podróży

Jak opowiedzieć o swoim kraju gorzko i w niewygodnej narracji? Najlepiej przyjąć punkt widzenia bohatera ze społecznych peryferii. To stamtąd najlepiej widać, jak funkcjonuje społeczeństwo, które wyklucza. Albo przynajmniej nie daje wszystkim równych szans. To na pewno będzie o egalitarnej Danii? Owszem. Kristian Bang Foss przyjrzy się jej oczyma dwóch outsiderów i stworzy przy tym bardzo inteligentną powieść drogi, w której obraz Danii rezonować będzie daleko za jej granicami, a bycie Duńczykiem zobrazowane zostanie jako groteskowe współistnienie z rzeczywistością, która nie dostrzega, nie rozumie i często bagatelizuje nieoczywiste potrzeby. „Śmierć jeździ audi” można odczytywać jako pozornie lekką powieść obyczajową o decyzjach i działaniach, które mogłyby stać się udziałem każdego z nas, gdyby tylko zaistniały sprzyjające im okoliczności. Jest to jednak pełna melancholii historia przede wszystkim tego, jak wiele jesteśmy w stanie poświęcić dla iluzji, jak łatwo im uwierzyć, kiedy trudno już wierzyć w cokolwiek, i jak gorzkie może być odarcie ze złudzeń tego, co w naszym umyśle staje się nadzieją na lepsze życie albo przynajmniej szansą na odczarowanie jego najbardziej mrocznych stron.

Asgera i Waldemara dzieli praktycznie wszystko. Tylko przypadek sprawia, że los ich połączy, a potem tak mocno ku sobie zwróci. Tylko przez przypadek odkryją wobec siebie pokłady empatii, których być może nigdy by nie poznali. Tylko przypadkiem zbliżą ich doświadczenia, które w zasadzie powinny oddalać. Gdyby Asger wykonywał wszystkie powinności wzorcowego obywatela kraju, w którym czas podzielony jest na pracę, obowiązki rodzinne i przewidywane formy relaksu, nigdy nie trafiłby na peryferyjne blokowisko, gdzie życie z dala od wszelkich społecznych powinności wiedzie pewien wyalienowany dwudziestodwulatek. Gdyby Asger nie okazał się kimś na kształt słabszego ogniwa w łańcuchu zawodowych, rodzinnych, społecznych, a nawet politycznych powinności, nigdy nie ujrzałby życia z perspektywy Waldemara. Albo raczej nie spojrzałby na to życie naprawdę bez perspektyw. Asger nazywa Waldemara „człowiekiem oblężonym”, kimś bez szansy równego startu w społecznej gonitwie za tak zwanym dobrobytem, kimś skazanym na łaskę i niełaskę opieki socjalnej i kimś, kto przyjmuje swoją smutną wersję życia, którą podarował los, z pozorną nonszalancją i bez specjalnej goryczy. Ale to oblężenie to przede wszystkim struktura dysfunkcji ciała Waldemara oraz to, co one z nim robią, jak bardzo dystansują go od tak zwanej normalności, jak mocno każą ją przedefiniować.

Co się wydarzy, kiedy ta dwójka zapragnie czegoś tak oczywistego jak wolność? Czy ich pragnienie rozpocznie się od tego, by określić, czym ona jest? A może będziemy świadkami kompulsywnego, pozbawionego autoanalizy i kontaktu z tak zwanym zdrowym rozsądkiem podążania za spełnieniem, które kryje się gdzieś daleko i do którego trzeba – już nie tylko metaforycznie – przebyć długą drogę rekompensującą wszystko, co dotychczas było trudne i przysparzające goryczy? Dwóch mężczyzn – w różnym wieku, z różnymi życiowymi priorytetami, o różnej wrażliwości – znajdzie jednak specyficzną przestrzeń porozumienia i dzięki temu narodzi się w ich umysłach śmiały plan, aby prawdopodobnie pierwszy raz wyjść życiu naprzeciw. Ze wszystkimi tego konsekwencjami.

Dania będzie początkiem i końcem tej opowieści. Pełnej z jednej strony uproszczeń, pewnego rodzaju idealizowania drogi podporządkowanej pragnieniu spełniania marzeń. Jednocześnie punktującej z geograficznego dystansu to, czego Bang Foss nie zdąży sportretować, bo jego bohaterów poniesie w świat. Obrazując duńską codzienność, autor wciąż posługuje się czarnym humorem, umiejętnie też balansuje na granicy groteski oraz sarkazmu. Na przykład w scenach bitwy o kurczaka w aldi, starcia z urzędnikiem, spotkania ze znawcą tego, co jest „halal”, a co „haram”, czy w opowieści o przedszkolu, którego opiekunowie muszą poddać się terapii po aferze opisanej w mediach. Z drugiej strony nie ma już ani odrobiny poczucia humoru, kiedy poznajemy peryferie, gdzie bez względu na przekonania w końcu można zbliżyć się do rasizmu i gdzie codzienność definiują podpalenia, walające się wszędzie śmieci, ogólnoludzka nieufność i patrzenie na kolor skóry tego drugiego. Taka Dania aż się prosi o to, żeby ją opuścić. W tej powieści nie tylko dwóch głównych bohaterów się na to zdecyduje. Otwierając przed czytelnikami oraz Asgerem i Waldemarem jakieś nowe perspektywy, Kristian Bang Foss pozostaje jak przyspawany do tego wszystkiego, co go w Danii uwiera albo może co czyni z tego kraju przestrzeń opresyjną dla jego bohaterów.

Są zatem dwaj mężczyźni w drodze. Przemierzają kolejne kilometry, łudząc się, że tam daleko może spotkać ich coś, czego jeszcze nie doświadczyli. Że na końcu tej drogi będzie niezdefiniowana jeszcze możliwość, jakaś niezwykła alternatywa, szansa na taką przemianę, po której rozpocznie się dobre życie. Dobre to dla Waldemara przede wszystkim życie w zdrowiu. Co jest dobre dla Asgera? To jego wspomnieniowa narracja narzuca nam pewne interpretacje, ale jednocześnie jest to bohater dużo mniej odsłonięty niż pozornie oczywisty Waldemar. Nic nie będzie oczywiste od momentu, w którym pojawi się tytułowy samochód. A raczej wszystko to, z czym będzie się łączył w wyobraźni bohaterów. „Śmierć jeździ audi” to bowiem powieść o narodzinach lęków, które blokujemy, gdy prowadzimy ponurą, lecz przewidywalną egzystencję. U Banga Fossa lęk jest przedsionkiem nadziei. Ale jednocześnie uczuciem paraliżującym realizację marzeń. Ciekawe będzie śledzenie tych momentów, w których pozornie sielankowa struktura świata przedstawionego rozpada się na fragmenty otoczone symboliczną mgłą, nostalgicznie niejasne i zbliżające się do egzystencjalnego niepokoju, kiedy nakładają się na siebie poszczególne elementy wciąż zmieniającego się otoczenia. Duński autor za pomocą kilku sugestywnych scen opowiada o męskiej przyjaźni wyrastającej z samotności. Podróż będzie jednoczyć, ale i w pewien sposób dzielić. A bohaterowie będą gotowi poświęcić wszystko, by doświadczyć czegoś, co być może zmieni ich na zawsze.

Kwestia opowiadania o wolności poprzez szereg różnych scen jest istotna dlatego, że ta powieść nie tylko obrazuje, czym ona może być – od wolności zdobytej przez zwierzę, które nie wie, co z nią zrobić, po wyzwolenie artystyczne, za którym stoją jednak te wszystkie gorzkie ludzkie przywary uniemożliwiające bycie wolnym. Kristian Bang Foss proponuje fantazję o tym, jak dojrzewamy do bycia wolnym i czy rzeczywiście jesteśmy wtedy spełnieni. Bo wolność to tu przecież także pełne wiary w zmianę przekonanie, że ktoś ma moc sprawczą, aby uczynić życie drugiego człowieka lepszym. Myślę, że to powieść wielu odczytań, a na pewno przejmująca historia tego, jak bliscy mogą stać się sobie ludzie na co dzień tak bardzo oddaleni od drugiego człowieka. W jaki sposób okoliczności czynią nas sobie bliskimi. I że może się to zdarzyć w każdej chwili.