Joanna Jodełka to rzekomo
jedna z ciekawszych współczesnych polskich pisarek powieści z dreszczykiem.
Kiedyś zagrzechotała mi gdzieś w świadomości jej wcześniejsza książka i mam
wrażenie, że chyba wiele nie straciłem, ponieważ ta najnowsza – o kolejnym
przedmiotowym, ale przewrotnym tytule „Kamyk” – mocno mnie rozczarowała.
Znudziła po prostu. A to chyba największa wada prozy, którą usiłuje się wpisać
gatunkowo gdzieś między thrillerem a kryminałem. Autorka zapewne obejrzała
jeden z odcinków „Komisarza Rexa” albo też sięgnęła po bardziej nobliwy
przykład wykorzystany już w literaturze i filmie, jakim jest morderstwo
dokonane w obecności niewidomego świadka. Tytułowym Kamykiem, który nie widzi
tego, jak ktoś zabija prezesa pewnej firmy i postrzela jej matkę, jest dość
krnąbrna, by nie rzecz upierdliwa młoda nastolatka (skrzydełko okładki
informuje, że Kamila ma lat 12, w tekście jest mowa o jedenastu wiosnach), dla
której tupanie nogami, obcesowość i opryskliwość są środkami osiągania
wszelkich celów.
Nie wnikajmy w to, jakie
błędy wychowawcze popełniła po drodze jej matka, Ewa Kochanowska, bo przecież
nad Kamilą należy się litować, jest niewidoma. To naprawdę okropne i nie ma tu
ani odrobiny ironii. Kamila nauczyła się żyć w ciemnościach, oswajając swoje
lęki oraz pewne egzotyczne zwierzątko, które nie wzbudza sympatii, bo takich
się zwykle nie lubi. Pewnie takich dzieci jak Kamyk także. Nastoletnie dziecko
może się pogodzić z faktem, iż niczego na tym świecie nie zobaczy, ale jego
egzystencja w mroku może być co najmniej zaburzona. Kamila jest po prostu
dzieckiem trudnym. Jednocześnie bystrym i zdecydowanie jak na swój wiek
dojrzałym. Autorka wykorzystuje proste schematy, odnosząc się do ludzkiej
percepcji świata. Skoro młodociana bohaterka nie może dostrzec przestępcy, z
pewnością doskonale go wyczuje. I chociaż nikt nie liczy się z tym, że jej węch
może popchnąć śledztwo bardziej do przodu, nie ma to chyba większego znaczenia,
bo kryminalna intryga snuta przez Jodełkę jest schematyczna, przewidywalna, a
co najgorsze do zasadniczej zbrodni jesteśmy wprowadzani przydługą introdukcją,
z której bez problemu można rozszyfrować, kto zabije i dlaczego.
Denat to Lucjan Dąbski. W
trudnych relacjach ze swoją żoną Renatą. Można by powiedzieć, że w bardzo
trudnych, bo rozwód wisi na włosku i oczywiście dowiemy się bardzo dokładnie,
jakie są jego przyczyny. Oboje poznajemy w japońskiej restauracji podczas
kolacji biznesowej, gdzie Lucjan próbuje się pojednać, a Renata odrzuca go,
oddalając się archaicznym mercedesem W123 z zażywnym taksówkarzem i bratem
Lucjana, Sebastianem. Ten z kolei to klasyczny puer aeternus ze skłonnością do
lekkiego traktowania życia, seksualnych partnerów i partnerów biznesowych, choć
na biznesie się nie zna. Jest za to sprytny, przebiegły i chce ugrać jak
najwięcej, nie wysilając się przy tym zbytnio. Dalsza charakterystyka relacji
rodzinnych braci Dąbskich doprowadziłaby
już przy tym akapicie omówienia do rozwiązania proponowanej przez Joannę
Jodełkę intrygi, w związku z czym skupię się na relacjach dużo mniej
przewidywalnych i nawet poruszających, gdyby nie papierowość ważnego w nich
bohatera, Daniela Kocha.
Daniel pojawia się w
Poznaniu – bo to tutaj dojdzie do ulicznej zbrodni – tylko na chwilę i nie
zamierza zajmować czasu niczym więcej poza sprawami zawodowymi. Tymczasem na
jego drodze staje Ewa Kochanowska, a konsekwencje nocy z nieznajomą przecież
Danielowi kobietą będą co najmniej zaskakujące. Kamila początkowo odrzuca pomoc
przygodnego kochanka matki w rozwikłaniu zagadki jej postrzelenia. Potem
przykleja się do Kocha, a on sam jest jak bohater jakiejś wiekowej prozy
parenetycznej, w którym mamy do czynienia z gruntowną duchową przemianą pod
wpływem litości, czułości i dziecka, jakim po prostu należy się zająć.
Ciekawą odmianą w tej
książce może być jedynie to, że w przeciwieństwie do zalewu jej podobnych
tożsamość zachowują bohaterowie powiązani z zabójstwem, natomiast dzielni i
walczący o sprawiedliwość nie mają nawet imion. Mamy bowiem zasmarkanego
policjanta, ciężarną psycholożkę i podstarzałego prawnika. Chcą dobrze i
sprawnie działają, ale sprawiają wrażenie jedynie ruchomego tła do intrygi,
która tak naprawdę nie jest - jak już
sygnalizowałem - odkrywcza ani w żaden sposób intrygująca. Czyta się „Kamyk” z
nieustannym wrażeniem, iż każda kolejna strona jest do przewidzenia. Dodatkowo
boleśnie dotykają stereotypy, jakie wykorzystuje Joanna Jodełka. Jeśli jeden z
bohaterów ma być gejem, niechże będzie wypacykowanym fryzjerem. Jeśli drugi to
wynajęty morderca, musi być wielki, potężny i mało myśleć, za to dużo kląć i
popełniać wszelkie możliwe błędy kryminalisty – imbecyla wynajętego za niewielką
chyba sumę, by posprzątać tam, gdzie nie da się tego zrobić w białych
rękawiczkach.
„Kamyk” rozczarowuje i
dowodzi, że aby napisać naprawdę dobrą powieść z dreszczykiem, trzeba się
dzisiaj mocno postarać. Konkurencja ogromna, pomysły wykorzystane już
praktycznie wszystkie. Po co zanudzać opowieścią, która może i ma potencjał,
ale przedstawiona jest niczym wykład najnudniejszego profesora kryminalistyki?
Wydawnictwo Świat
Książki, 2012