Zabierałem się za lekturę nowej powieści Łukasza Orbitowskiego z mieszanymi uczuciami. „Horror show” udowodnił mi, że autor nie tworzy literatury, w jakiej się odnajduję. Przekartkowałem „Tracę ciepło”; ugruntowałem się w przekonaniu, że Orbitowski nie może mnie poruszyć. A jednak! Chociaż „Święty Wrocław” bazuje na sprawdzonych już przez autora schematach fabularnych, jest jednak książką, która dotyka. Być może chodzi o specyficzne połączenie groteski, pure nonsensu i powieści z dreszczykiem, ale najprawdopodobniej o fakt, że tytułowa metaforyczna konstrukcja niesie w sobie zagadkę, z którą wiąże się wiele współczesnych fobii, lęków i uprzedzeń. „Święty Wrocław” jest poza tym dobrze skonstruowaną powieścią. To nic, że zlepioną z pozornych bzdur. Surrealizm Orbitowskiego idzie w parze z talentem literackim, który pozwala mu stworzyć naprawdę frapującą fabułę. Mimo tego, iż czasami ma się wrażenie, że fabuła ta jakoś się rozkleja. Warto jednak sięgnąć po tę powieść. Pochłonie tak, jak wchłaniani zostają w mroczną przestrzeń mieszkańcy miasta, gdzie wydarzy się apokalipsa, jakiej nikt się nie spodziewa.
Wszystko zaczyna się co najmniej dziwnie. Któregoś dnia jeden z mieszkańców bloku na wrocławskim osiedlu Polanka odkrywa istnienie czegoś, co hipnotyzuje i pochłania. W krótkim czasie feralny blok zacznie przyciągać do siebie coraz to nowych ludzi, wchłaniać ich i powodować, że zapomną o swoim dotychczasowym życiu. Tak zaczyna się rodzić Święty Wrocław. Jego idea od samego początku jest bardzo tajemnicza i niepokojąca, a autor w każdym kolejnym rozdziale coraz bardziej niejednoznacznie tłumaczy genezę tego dziwnego konstruktu. Opowiada zaś o nim oryginalny narrator.
Historię o znikających mieszkańcach Wrocławia i ludziach bezpośrednio z tymi zniknięciami związanych przedstawia specyficzny kronikarz. Jemu samemu trudno jest określić cel spisywania tego, o czym wie, a czytelnik z czasem uświadamia sobie, że poznaje losy ludzi, które już się dokonały. Niezwykłość kronikarskiego zapisu dostrzegamy już na samym początku, kiedy czytamy: „Wszyscy wiedzą, jak powstał Święty Wrocław. Nie wie nikt. Próbuję spisać tę historię”. Otoczony zwierzętami kronikarz wyjaśnia, co naprawdę wydarzyło się we Wrocławiu, do czego to doprowadziło i jakie były motywacje tych, którzy w walce ze Świętym Wrocławiem walczyli z samymi sobą i swoimi słabościami.
Myślę, że z całej galerii postaci tej kroniki, najważniejsi wydają się dwaj mężczyźni. Michał, student historii, poznaje bliżej młodą i gniewną licealistkę Małgosię. Związek tych dwojga niepokoić będzie przede wszystkim ojca Małgosi, Tomasza Benera. Tomasz najpierw stoczy walkę ze świadomością, iż Michał odbiera mu córkę, potem zaś obaj powalczą o Małgosię z mroczną otchłanią Świętego Wrocławia. Ojciec Małgosi, jej wybranek i ona sama to ludzie co najmniej zaburzeni. Nie ma w „Świętym Wrocławiu” ani jednego bohatera, który nie borykałby się z jakimiś problemami i nie ujawniał ich w sekwencji co najmniej dziwnych zachowań. Zjednoczeni w walce o ciało i duszę Małgosi, Michał z Tomaszem będą świadkami makabrycznej bitwy o Święty Wrocław między licznymi pielgrzymami, którzy chcą się do niego dostać a policją, dającą opór zbiorowej psychozie strachu i próbującą odciąć od reszty miasta feralne osiedle, gdzie giną ludzie i rodzi się mroczne sacrum.
Święty Wrocław bowiem wywołuje cały szereg przemian zarówno w opisanych przeze mnie bohaterach, jak i w zbiorowości Polaków, którym pod wpływem wrocławskich narodzin „świętości”, nagle objawiają się boże znaki, jakie mają rzekomo prowadzić do zbawienia. Tutaj pojawia się problem niejednoznaczności Świętego Wrocławia, bo jest on z jednej strony przestrzenią sakralną, którą część ludzi zaczyna celebrować. Z drugiej strony jest to przecież piekielna otchłań, w której brutalnie się morduje. Orbitowski łączy sacrum i profanum, a z tego połączenia rodzi się coś zupełnie innego. Inna przestrzeń, inny byt, inne pojęcie zagrożenia. Z czasem bowiem trudno jest uznać, czy tajemniczy Święty Wrocław to miejsce zguby czy też zbawienia. Trudności interpretacyjnych dostarczy również spektakularny finał, w którym rozegra się dramat, będący jednocześnie spełnieniem.
W „Świętym Wrocławiu” przeczytamy o ośmiu cudach, o zbiorowej histerii, o jednostkowych dylematach i o tym, jak one wpływają na los zbiorowości. O tym, jak rodzi się kult świętości i o sposobach kwestionowania tej świętości. Orbitowski napisał o fobiach i niepokojach, tworząc książkę, która ma naprawdę klaustrofobiczny klimat. Chociaż cały czas ma się wrażenie, że to po prostu absurdalna opowieść, mająca w sobie cechy horroru i ballady, już nie tak absurdalne wydaje się to, co powieść w sobie kryje. I to mnie właśnie tak dotknęło.
Odkrywanie tajemnicy Świętego Wrocławia będzie pasjonującym procesem. Bo nowa książka Orbitowskiego jest pasjonująca. Nawet dla kogoś takiego jak ja, kto na co dzień nie gustuje w tego typu opowieściach.
Wydawnictwo Literackie, 2009
Haiti. Przedmieścia Port-au-Prince. W jednym z domów dochodzi do rodzinnej tragedii. Dwójka dzieci zabija swojego ojca i ucieka w panice. O tym, dlaczego do tego doszło oraz co przeżyli bohaterowie w trakcie trzech dni wolności, jakimi mogli się cieszyć po dokonaniu zabójstwa, opowie Colin. Chłopiec dorasta w domu, w którym ojciec bije matkę; w którym matka przypomina cień człowieka, modląc się oraz przyjmując kolejne razy męża w imię miłości i poświęcenia. To dom, gdzie uczucia wygasają, gdzie Colin i jego siostra Mariela muszą radzić sobie z ich brakiem i sami w pewnym momencie wymierzają sprawiedliwość, pokazując ojcu-tyranowi, że potrafią się zbuntować. Tak oto zaczyna się frapująca opowieść Lyonela Trouillot, która jest nie tylko barwnym przykładem egzotycznej literatury haitańskiej, ale przede wszystkim przejmującym traktatem o samotności, biedzie, rozczarowaniu; o rozpaczliwych próbach wołania o pomoc w świecie, w którym nikt tego wołania nie słyszy. O tym, że przemoc jest wynikiem bezsilności i frustracji. O tym, iż trudno jest budować coś w świecie, który zniszczyła społeczna niesprawiedliwość i od którego można tylko uciekać donikąd.
„Nikt nie wie z góry, kto z nas będzie potworem, a kto bohaterem”. Czy Corazon, na co dzień znęcający się psychicznie i fizycznie nad swoją żoną, topiący smutki i frustracje w tanim rumie, naprawdę jest potworem? Czy potworny nie jest świat, w którym przyszło mu tak żyć? Czy nie jest potworne to, że Józefina oddała całą siebie dla męża, nie pozostawiając niczego dzieciom? Czy dzieci, które zabijają ojca, naprawdę są mordercami? I co spowodowało, że Mariela, na którą ojciec nigdy nie podniósł ręki, zadaje mu śmiertelny cios? Trouillot od samego początku stawia przed czytelnikiem szereg znaków zapytania, pokazując świat, w którym wartości tak bardzo się pomieszały, że trudno jest je już odróżniać. To świat haitańskiej biedy i niesprawiedliwości, ale także symboliczna ilustracja tezy, że bieda i niesprawiedliwość rujnują życie nie tylko w Haiti. „Dzieci bohaterów” udowadniają, iż w świecie, w którym nie istnieje wyraźna definicja dobra i zła, bohater może stać się potworem, a potwór bohaterem.
To bardzo przygnębiająca książka. Opisywany świat jest światem, z jakiego nie można się wydostać i rzeczywistością, w której codzienne życie jest jednocześnie powolnym umieraniem. Colin nie do końca rozumie, dlaczego wraz z Marielą pozbawił ojca życia i zastanawia się nad tym, czy przypadkiem nie uśmiercili go już dużo wcześniej. Z udziałem zakochanej w nim żony. Z udziałem całej beznadziei ich wspólnego życia. „To nasze życie zabiło Corazona. Nasze pieskie życie, tak dalekie od nadziei i tak bliskie śmierci”. Ta śmierć została już niejako przewidziana, ona stała się faktem dużo wcześniej. Corazon umarł jako człowiek, jako mężczyzna, jako mąż i ojciec, bo przygnębiająca codzienność pozbawiła go Serca. W tym sensie haitański prozaik jest fatalistą. Oryginalnie ukazuje jednak prawdę, którą trudno jest przyswoić biednym, poniżanym, zagubionym i przerażonym dzieciom, usiłującym wyjaśnić sobie, przed czym tak naprawdę uciekają.
„Dzieci bohaterów” to powieść, która stawia granicę życiu i śmierci, a potem tę granicę przekracza. Podobnie jest w przypadku portretowania haitańskiej stolicy, ujawniającej dwa oblicza, jakie zupełnie do siebie nie przystają. Lepsze Port-au-Prince zna babka Colina, która w przeciwieństwie do swego syna, potrafiła uciec od rozpaczy i beznadziei. Jej niezależność, a potem emigracja, wywołują w Corazonie lęk i gniew. Man Yvonne to ta, która jednak odbiła się od dna i ta, która odnalazła inną drogę. Opinie babki Colina wyznaczają w myśleniu chłopca różnice między Port-au-Prince znanym i tym, którego nie zna. „Jeśli wierzyć Man Yvonne, były tu jakby dwa miasta w jednym. Dwa martwe miasta odwrócone do siebie plecami. Nasze jest miastem zagrzebanym w ziemi, czarnym, bez ładu i składu. Miasto Man Yvonne, niewidzialne, istnieje po dobrej stronie pamięci”. Colin i Mariela przekroczą te granice. Tyle tylko, że ta nieosiągalna część miasta, do jakiej na co dzień nie mieli wstępu, bynajmniej nie jest lepsza. To miasto, jak i całe państwo, jest smutnym światem, w którym nie można być szczęśliwym.
Trouillot napisał powieść pełną gniewu. Powieść, która przeniesie nas do egzotycznego Haiti i jednocześnie ujawni kilka smutnych życiowych prawd. Takie książki są potrzebne. Nie po to, by przygnębiać. Po to, by głośno i wyraźnie mówić o problemach stale aktualnych.
Wydawnictwo Karakter, 2009
Jestem zaskoczony. Nieprzyjemnie zaskoczony. Przede wszystkim bardzo rozczarowany, bo Tomasz Piątek tym razem wydał rzecz naprawdę kiepską, a liczyłem na wydarzenie, którym była prawie każda jego nowa książka. Myślę, że słowem, które pożyczyć można z „Morderstwa w La Scali” i które bardzo dobrze odda charakter tej opowieści, jest włoskie „quarantotto”, które oznacza między innymi zamieszanie i bałagan. Najnowsza powieść Piątka niesie w sobie wiele innowacyjnych rozwiązań (zarówno fabularnych, jak i związanych z formą pisania), jednak jedyne, co pozostaje we mnie po lekturze to poczucie, iż ktoś mi nieźle namieszał w głowie. Tym, którzy jednak mają ochotę na przeżycie tego osobliwego zamieszania, chciałem udowodnić, dlaczego uważam tę opowieść za nieudaną.
Po tym, jak zaczęto kojarzyć Piątka z mocną, męską prozą, autor postanawia pofiglować i narratorem historii czyni… kobietę. Judith Passalacqua nie jest jednak zwyczajną kobietą. Nie do końca wiadomo w ogóle, kim lub czym jest. Angielka, która nie może zaakceptować tego, że mieszka i żyje wśród Włochów? Kusząca brunetka czy lodowata nordycka blond kusicielka? Chrześcijanka czy wyrazicielka niepewności wobec religijnych wierzeń i dogmatów? Dziennikarka prowadząca swoje własne dochodzenie w sprawie morderstwa czy zwyczajna podglądaczka życia innych? A może to nie kobieta, tylko sprytna mistyfikacja autorska? Już te pytania wystarczą, by dość szybko pogubić się w gąszczu niejasności „Morderstwa w La Scali”.
Przyjmijmy, że narratorką faktycznie jest owa Judith. Od samego początku nie wiadomo, o co jej tak naprawdę chodzi i czy historia przez nią opisywana jest tak samo skomplikowana jak narracja, ustawicznie przeplatana angielskimi i włoskimi wyrażeniami w ilości przyprawiającej o ból głowy. Zdaję sobie sprawę, że te irytujące wstawki mają mówić o zagubieniu tłumaczki, której trudno jest się zdecydować na jeden język, opisujący zawikłane procesy zachodzące w jej psychice oraz złożoność otaczającego ją świata, niemniej jednak w pomieszaniu słów ukrywa się tak samo pomieszana wizja, jakiej nie sposób ogarnąć.
Judith próbuje rozwikłać zagadkę tajemniczej śmierci Mario Cisiego, który zostaje zamordowany w trakcie trwania spektaklu, wystawianego w dwudziestą rocznicę śmierci włoskiego reżysera i pisarza, Paolo Pasoliniego. Związki Cisiego z Pasolinim są równie skomplikowane, jak motywy, którymi kieruje się zabójca. Passalacqua próbuje zdobyć jak najwięcej informacji zarówno o charyzmatycznym Cisim, jak i niepokojąco tajemniczym Pasolinim. Między mężczyznami ukryje się wiele różnych postaci, tak samo ekscentrycznych jak sposób ich przedstawiania. Z chaotycznej opowieści Judith stopniowo wydobyć można nie tylko garść faktów dotyczących zabójstwa, ale przede wszystkim szereg rozmaitych intencji, które kierują zarówno postępowaniem osób związanych z Cisim, jak i samą bohaterką, wikłającą się w skomplikowaną intrygę kryminalną. Dość szybko można się zorientować, iż Piątkowi chodzi nie tylko o to, kto i dlaczego zabił. Passalacqua dzięki zaangażowaniu w zagadkę życia i śmierci Cisiego, odkrywa coraz więcej niepokojących i frustrujących myśli o tym, jak postrzega świat, samą siebie i własną życiową rolę.
Pewnie, że można mnożyć w nieskończoność hipotezy interpretacyjne „Morderstwa w La Scali”. Można, tylko po co? Przecież i tak od początku do końca towarzyszyło mi przekonanie, że konstrukcja głównej bohaterki jest tak samo chwiejna, jak cała ta opowieść. Piątek dokonuje rozliczenia z włoskim etapem swojego życia i trudno jest powiedzieć, czy sobie z Włochów dworuje czy może w swym antywłoskim dowcipie opowiada o Italii jak najbardziej serio. Opowieść Judith inkrustowana będzie opiniami na temat Włoch. Ile w nich stereotypowej płycizny, a ile prawdy – to już osobna kwestia. Miała być ta książka kryminalną opowieścią z włoskim tłem. Wyszło z tego włoskie „quarantotto” z kryminalną otoczką. W bardzo polskim stylu, tak charakterystycznym dla twórców, „programowo” kwestionujących formę i język.
Co za dużo, to niezdrowo. Być może Tomasz Piątek powinien nieco zwolnić z wydawaniem kolejnych powieści, a skupić się bardziej na tym, by je po prostu rzetelnie pisać. A przecież wie, jak to robić. Chociaż mam wielki szacunek do jego dotychczasowej twórczości, „Morderstwo w La Scali” przekonało mnie, że nawet marka dobrego pisarza może czasami zwieść.
Wydawnictwo W.A.B., 2009
To bardzo trudna książka. Traktuje o trudnych sprawach i trudno się ją czyta. Don DeLillo w skondensowanej formie zawarł szereg rozważań dotyczących upływu czasu i jego działania na nasze życie. Zaproponował także nową definicję linearności i jednocześnie ją zakwestionował. Wraz ze swą bohaterką przekroczył granicę świata żywych i umarłych, konfrontując się ze skutkami tego przekroczenia. Zadał w „Performerce” bardzo wiele pytań dotyczących związku upływającego czasu z naszym życiem oraz wyraził wątpliwość, czy możemy przekroczyć wytyczone przez nas samych granice, które gwarantują nam poczucie bezpieczeństwa i pewności. „Jeśli nie istnieje żaden konsekutywny ład oprócz tego, który sami stwarzamy, żeby zapewnić sobie bezpieczeństwo w świecie, to może daje się, powiedzmy, przechodzić z jednego bezimiennego stanu w drugi, tylko że to oczywiście niewykonalne”. Bohaterka książki DeLillo próbuje mierzyć się z czasem, świadomością śmierci bliskiej osoby i usiłuje przełamać bariery czasowe, aby swój lęk i poczucie zagubienia w efekcie ukazać w specyficznym spektaklu, który zagra swoim ciałem. W grze tej przekroczy granice wyrażania samej siebie. Tak jak autor przekracza granice linearnej narracji i ukazuje, co z tego może wyniknąć.
„Performerka” może uśpić czujność, albowiem zaczyna się dość czytelnie i jasno. Lauren Hartke je śniadanie ze swym mężem Reyem i rozmawia z nim. Ta introdukcja buduje jednak duże napięcie, albowiem trudno jest określić wzajemne relacje Lauren i Reya oraz to, do czego zmierza ta scena. Zaraz po niej dowiadujemy się, iż Rey Robles popełnił samobójstwo, a Lauren przybywa do pewnego domu, w którym próbuje zrozumieć zarówno motywy śmierci męża, jak i swoje własne przeżycia, które ta śmierć wywołała. DeLillo szybko wskazuje, że odejście Reya było między innymi przejawem jego autodestrukcji. Wydaje się, iż jest ona bliska także samej Lauren, ale bohaterka niszczy siebie, aby budować; przekracza własne granice pojmowania rzeczywistości, by wiernie ją odwzorować. Robi to wszystko nie tylko dlatego, że śmierć Reya uruchomiła pewne niepokojące mechanizmy w niej samej. Sytuując się gdzieś poza upływem czasu i poza sferą własnych przeżyć, próbuje je zakwestionować. Jej zachowania są formą ucieczki. Jednocześnie Lauren odgrywa niepokojący spektakl, w którym odnajdziemy ludzi, myśli i uczucia, z jakimi kobieta musi się zmierzyć.
Bardzo ciekawa jest także sprawa kwestionowania języka, który ma wyrazić to, co minęło i to, co w związku z utratą się przeżywa. Autor wprowadza do opowieści symboliczną postać Pana Tuttle. Mężczyzna wypowiada się pozornie niezrozumiale; jego słowa nie poddają się ani regułom składni, ani stylistyki. Pan Tuttle wyraża pragnienia, ale trudno jednoznacznie orzec, czy są to pragnienia Reya, którego cieniem wydaje się mężczyzna. Ta postać doskonale odzwierciedla niepokoje Lauren i jest kimś, wobec kogo bohaterka ma ambiwalentne uczucia. Chce się nim zaopiekować, a z drugiej uważa za dziwaka, którego miejsce jest w szpitalu psychiatrycznym. Ostatecznie Pan Tuttle odgrywa tak samo niejednoznaczną rolę w tej powieści jak Lauren i jej przeżywanie samej siebie.
„Performerka” budzi niepokój i wyzwala wiele dość sprzecznych uczuć podczas lektury. Ta opowieść ma w sobie siłę, albowiem nie pozwala ogarnąć się w całości. Tak jak nie ogarniamy czasu oraz naszych najgłębszych pragnień, tak samo nie pojmiemy, co tak naprawdę dzieje się w życiu oraz w duszy Lauren i czy samobójcza śmierć męża nie jest przypadkiem pretekstem do ukazania lęku przed nieodwracalnym. Jest bowiem książka DeLillo świadectwem tego, iż nie można odwrócić biegu zdarzeń. Tak jak nie da się wyrazić słowami własnych lęków i niepewności.
Spektakl, jaki odgrywa przed nami DeLillo, jest nie tylko specyficzną formą wyrażania niepokoju. To siła oddziaływania Lauren, ale przede wszystkim sztuka pisania. Takiego, które stwarza niepowtarzalne przedstawienie. Performance.
Oficyna Literacka Noir sur Blanc, 2009
Nie ma takiej możliwości, aby tę książkę przeczytać „na raty”. Nie będę pisał o tym, gdzie się spóźniłem ani czego nie zrobiłem przez Charrasa, ale na wstępie muszę przestrzec, że wejście w tę powieść może być bardzo niebezpieczne. Nie tylko dlatego, że nie ma potem praktycznie żadnego wyjścia i po przeczytaniu pozostaje uczucie osaczenia przez autora i jego wizje. Niebezpieczeństwo „Dziewiętnastu sekund” polega głównie na tym, że napięcie i groza są tak umiejętnie stopniowane, iż po lekturze ma się wrażenie przeżycia koszmaru, od jakiego nie można już uciec. Poza tym Charras jest chyba jedynym pisarzem, któremu udało się mnie przechytrzyć i skierować rozwój fabuły na zupełnie nieprzewidziany przeze mnie tor. Jestem za to na niego zły, ale także jestem mu wdzięczny. Czytanie tej książki wymaga nie lada odwagi. Zmusi do konfrontacji z metaforycznym ujęciem przeznaczenia, wyjaśni krok po kroku, czym jest destrukcja (różnie rozumiana), ale przede wszystkim zaskoczy formą. Można bowiem zrobić wielką krzywdę „Dziewiętnastu sekundom” zdradzając, co wydarzy się w finale. A raczej co się dzieje mniej więcej w połowie powieści i do tego to doprowadzi.
Charras opisuje proces samounicestwienia wieloletniego małżeństwa. Miejsce, czas i charakter tej destrukcji nie są do końca przewidywalne. Faktem jest natomiast, że Sandrine i Gabriel – główni bohaterowie książki – próbują za wszelką cenę zakwestionować zarówno wielkość ich przywiązania do siebie, jak i miłość, której ram nie są w stanie ogarnąć i która zamiast uskrzydlać, rujnuje ich całkowicie. Ludzie ci wpadają na nie tyle oryginalny, co ryzykowny plan dowiedzenia sobie, ile dla siebie znaczą. Gabriel ma czekać o umówionej porze na wjazd paryskiej kolei RER. Jeśli na peronie ukaże się Sandrine, jeśli wysiądzie z trzeciego wagonu, jeśli podejdzie do męża, będzie to dowód na to, iż nadal będą razem. Nieobecność kobiety – przewidywana przez męża – ma oznaczać koniec ich związku. Oboje próbują się ukarać, ale i dość przewrotnie udowodnić, że są dla siebie nieprzewidywalni mimo upływu czasu, podczas którego nauczyli się przewidywać własne reakcje i zachowania. Oboje chcą symbolicznej śmierci ich wspólnego życia, albowiem boją się tego, co może ich czekać w kolejnych razem spędzonych latach. Ten skomplikowany proces wyjaśnia następująca refleksja Gabriela: „Znaleźliśmy się w dwuznacznej sytuacji skazanego na śmierć, który popełnia samobójstwo, żeby uniknąć kaźni”. Okaże się jednak, że ani on, ani Sandrine nie są w stanie przewidzieć swoich zachowań. Wydarzy się coś, czego zupełnie nie przewidzieli. Coś wstrząsającego i burzącego plany nie tylko tej dwójki. Coś, czego nie są nawet w stanie sobie wyobrazić, a co będzie prawdziwą kaźnią, przede wszystkim dla Gabriela.
Na tym należy zakończyć opisywanie fabuły, albowiem sugerowanie, co wydarzy się w podziemnym tunelu po prostu zniszczy przyjemność lektury. Uwagę trzeba zwrócić na jedną kwestię. Otóż główni bohaterowie odpowiedzialność za przeżywanie własnych emocji i pragnień oraz odpowiedzialność za swe czyny chcą zrzucić na przypadek. Kiedy czyta się, jak Sandrine łączy spóźnienie metra z końcem jej związku, odnieść można wrażenie paranoi, jakiej poddaje się kobieta. Charras w misterny sposób udowodni, iż upatrywanie symboliki w zdarzeniach od nas niezależnych prędzej czy później doprowadza do katastrofy. Ta wydarzy się zarówno w sensie dosłownym, jak i metaforycznym. Francuskiemu prozaikowi udało się dodatkowo jeszcze coś - połączenie tematyki obyczajowej z frustracjami i lękami współczesnego człowieka, który nie mogąc określić zagrożenia z zewnątrz, usiłuje odszukać je w sobie i tym samym siebie zniszczyć. Walkę tę obrazuje dodatkowo ciekawa mitologiczna oprawa i fakt, że opowieść jest specyficznym tryptykiem, który od pojęcia wszechmocy i władzy prowadzi do całkowitej utraty kontroli nad sobą i swoim życiem. Wszystko to opisane w konwencji specyficznego reportażu, jaki gra na emocjach czytającego.
Słowa Louisa Aragona, rozpoczynające „Dziewiętnaście sekund”, sugerują także, iż mamy tutaj do czynienia z opowieścią o bólu, którego nie uświadamiamy sobie od razu. Tak jak bolesne jest dla Sandrine i Gabriela poddanie się wymyślonej przez siebie próbie, tak samo bolesne będzie doświadczanie pośrednich konsekwencji tej próby. Chociaż Charras wprowadza do swej opowieści liczne i niekoniecznie potrzebne biografie innych ludzi, poddających się bolesnym próbom, jest to jednak książka stanowiąca bardzo intymny dowód na to, iż dzieło przypadku może skutecznie zniszczyć wszystko, co zupełnie nieprzypadkowo pojawiło się w naszym życiu. Tak jak pociąg, którym ma przyjechać Sandrine… I dziewiętnaście sekund, podczas których przypadek zamieni się w przeznaczenie.
Wydawnictwo Cyklady, 2008
Mam duży problem w określeniu głównego bohatera tej książki. Zastanawia mnie także fakt, iż nad tłumaczeniem pracowały dwie osoby – kobieta i mężczyzna. Jest to bowiem z jednej strony opowieść o Krakowie, który postrzegany jest jako magiczny, niezwykły, wielobarwny. Magia Krakowa u Hopkina ma jednak zupełnie inny, mało magiczny wymiar. W skutym lodem (a potem ociekającym wodą z przedwiosennych roztopów) mieście rozgrywa się poruszająca historia miłosna dwojga ludzi. I z drugiej strony to nie książka o Krakowie, tylko o tej dwójce. Joseph przyjeżdża do Polski, aby poszukiwać na krakowskich ulicach znaków, które wyjaśnią jego uczucie do Marty. Ona z kolei boryka się z dylematami, bo angielski gość wkracza w jej uporządkowane życie żony i matki oraz wykładowcy uniwersyteckiego, który zamierza ukończyć pisanie własnej książki. Dwugłos Josepha i Marty, będący także w jakimś stopniu dwugłosem tłumaczy, rozbija się o mury wiekowych kamienic krakowskich, ale przede wszystkim wywołuje niepokój w czytelniku, gdyż do ostatniej strony trudno jest orzec, czy mamy u Hopkina do czynienia faktycznie z historią miłosną. Jedna z myśli, jakie mnie nurtują, jest taka, że być może jednak w opowieści chodzi o coś innego, o „topienie” swej europejskości przez autora i zamarzaniu w polskości, gdzieś na ulicach grodu Kraka. Skupię się jednak na psychologicznej stronie tej książki.
Joseph przybywa do Krakowa z poczuciem, że dzięki temu obcemu miastu lepiej zrozumie samego siebie i istotę związku z Martą. Mężczyzna przygląda się metropolii z taką samą uwagą, z jaką próbuje uświadomić sobie słuszność decyzji o przyjeździe. Szybko się okazuje, iż Kraków nie jest „magicznym miastem, pełnym folkloru i bajek” tak, jak Joseph Eadem nie jest w życiu Marty tym, za kogo do tej pory się uważał. W scenerii zimowego miasta, które wydaje się odpychające i szare, będzie mieć miejsce fascynujący proces poznawania samego siebie przez bohatera, który w sferze własnych uczuć i przeżyć będzie próbował zakończyć mroźną zimę. Zatopić ją w sobie. Istotne jest to, że Joseph praktycznie cały czas się porusza, przemierza Kraków, jest w ciągłej drodze i stale w ruchu. „Gdy wychodzi na ulicę, może znów zająć czymś swoje zmysły. Skierować je na zewnątrz. Opróżnić głowę z tego nadmiaru obfitości”. O ile listy Marty, z których poznajemy jej punkt widzenia, są coraz mocniej osadzone we wnętrzu kobiety, o tyle Joseph przeżywa swoje rozterki niejako na zewnątrz. Obfitość myśli i emocji znajduje u niego ujście w wędrowaniu, odkrywaniu nowych miejsc, w fizycznym poruszaniu się i oswajaniu tych miejsc. Marta natomiast z ulgą wraca do Krakowa, bo obcowanie z Josephem w jego ojczyźnie i z dala od ciepłego, pełnego empatii męża, jest dla niej doświadczaniem czegoś na zewnątrz, a takie doświadczenia są dla Marty niebezpieczne. Tak jak poszukiwania samej siebie w tragicznych biografiach Edyty Stein, Fanny Kapłan czy Lyi de Putti.
Warto zacytować pana Oczko, spotkanego przez Josepha w jednym z barów mlecznych. Pan Oczko pyta bohatera: „Czy znalazł pan wreszcie krajobraz, który odpowiada wnętrzu pana serca?”. Myślę, że książka Hopkina bardzo sugestywnie maluje takie emocjonalne krajobrazy, tworzy uczuciowe pejzaże, za pomocą których wyrażają się bohaterowie. Nie sposób przy tym nie zauważyć, iż dla Josepha właśnie malowanie jest sposobem na to, by przywrócić coś do życia (tak jak w młodości ożywił konia, którego narysował). Przecież bohater w końcu zdecyduje się na stworzenie własnego autoportretu, a w finale powieści pożegna się z tą częścią jego życia i przeżyć, które są martwe. Nie chcę niczego sugerować, ale niejednoznaczne zakończenie „Zatopionej zimy” paradoksalnie wyjaśnia bardzo wiele wątpliwości Josepha, odkrywa logikę pojmowania Marty i tego magicznego inaczej miasta, po którym się błąka.
Jeszcze jedna myśl warta jest uwagi. Czytamy u Hopkina: „I prawdą jest to, że być może jedynym celem naszego bycia tutaj jest zaczynanie rzeczy na nowo”. Marta i Joseph zaczynają na nowo żyć, na nowo się przeżywać i pozornie razem, ale jednak osobno nazywać to, co myślą, czują, czego doświadczają. Cała ta książka poniekąd rozpoczyna się na nowo w każdym kolejnym rozdziale, z każdym kolejnym listem Marty, przy każdym drobiazgowym i czułym opisie miasta, jakie oswaja obcokrajowiec. Jest zatem „Zatopiona zima” opowieścią, która wciąż na nowo powstaje; ona się nie rozpoczyna i nie kończy, ona trwa, ale się przekształca. Dlatego też lektura Hopkina będzie niezapomnianym przeżyciem i procesem, jaki zmusi do zastanowienia się nad pojęciami miłości, przywiązania, tożsamości i ojczyzny. Wspomniałem bowiem, że autor rozdarty jest między swą Anglią a mroźną, zimową Polską i sam nie jest pewien, w którym kraju jest jego miejsce.
Jest „Zatopiona zima” także ciepłym i czasami pełnym humoru opowiadaniem o Krakowie, którego nie znamy. Ot, choćby refleksja na temat krakowskiego „syndromu dnia następnego”: „(…) W tym mieście prawdopodobieństwo kaca jest bezpośrednio związane z twardością mebli w miejscu, w którym się pije”. Ta opowieść na pewno nabierze większego znaczenia dla tych, którzy na co dzień żyją w Krakowie i którym wydaje się, że to miasto jest im znane. Ono wciąż się staje na nowo. Tak jak Joseph i Marta. Tak jak ta powieść. Tak jak Hopkin, który podzielił się z nami bardzo intymnymi wrażeniami i osobistymi doświadczeniami.
Wydawnictwo Znak, 2009
"Ta książka jest jak czasy, które opisuje. Wielowątkowa, dynamiczna, kolorowa, głośna (jeśli można mówić o hałaśliwości prozy to „Kosmofobia” jest hałaśliwa) i… równie szybko zapominana, co przyswajana. Lucía Etxebarria napisała książkę o migotliwej i wielokulturowej dzielnicy Madrytu, mocno osadzoną we współczesności, chociaż w swych retrospekcjach sięgającą daleko w przeszłość. Splotła ze sobą wiele życiorysów, punktów widzenia, wiele różnych zachowań, uczuć i emocji. Wyszedł z tego iście wyjątkowy koktajl ze słów i ich znaczeń. Koktajl tyleż oryginalny, co zwyczajnie niesmaczny."
Wydawnictwo MUZA, 2009
Całość tekstu na stronie portalu G-Punkt
"To przede wszystkim książeczka ckliwa, pozbawiona wyrazu i bardzo, bardzo przeciętna. Nie jestem w stanie dojrzeć w niej niczego innego poza autorską próbą czarowania mało wybrednego czytelnika, którego uczuciowość i prostolinijność mają się w tym tekście ujrzeć niczym w zwierciadle, o jakim pisał Stendhal. Czasami szukam prostych wzruszeń w literaturze. W przypadku ,,Kamieniczki" jednak pojawia się jedynie niesmak i poczucie, że zostałem wyprowadzony w pole zarówno przez narrację, jak i przez co najmniej dziwaczne budowanie nastroju wyznania."
Wydawnictwo AMEA, 2009
Całość tekstu na stronie portalu iWoman.pl
Co robi kobieta w średnim wieku, której przydarzyło się być matką i musi niańczyć dwie córki, a nie tę jedną, wymarzoną i zaplanowaną? Wytrzymuje z bliźniaczkami parę lat, a następnie wyrzuca jedną z samochodu. Przecież wyraźnie powtarzała sobie i mężowi, iż ma być tylko jedna córka… Taką introdukcję znajdujemy w zbiorze opowiadań Claire Castillon. Pisarka z masochistyczną wręcz pasją zebrała traumatyczne wspomnienia, doświadczenia lub zasłyszane opowieści i postanowiła zaserwować czytelniczkom (już na początku pojawia się sugestia, iż mężczyźni do tej książki mają wstęp wzbroniony) makabryczną opowieść w dziewiętnastu odsłonach o tym, jak wiele zła wyrządzać sobie mogą nawzajem matki i córki. Makabra francuskiej autorki jest może nie tyle nieprawdziwa (tak silne i tak skrajne uczucia jak miłość i nienawiść od zawsze towarzyszą relacjom wielu ludzi, także relacjom między mężczyznami, Pani Castillon), co mocno jednostronna, manierycznie przesadzona, histeryczna i irytująca eksploatowaniem wciąż na nowo tego samego motywu oraz udowadnianiem, że za każdym razem mamy do czynienia z innym procesem, prowadzącym do destrukcji relacji między matką a córką.
Na początku chciałbym zwrócić uwagę na to, w jaki sposób Castillon portretuje w swej książce mężczyzn. Stanowią oni egzotyczne tło dla walk, które toczą ze sobą najbliższe im kobiety. Mężczyźni są z prozy Castillon rugowani – dosłownie i metaforycznie. Jeśli widzimy męża, to podejrzewanego przez żonę o współżycie seksualne z córką (w tytułowym opowiadaniu) albo takiego, którego można ośmieszyć i sprowokować (opowiadanie „Moja najlepsza przyjaciółka”). Mąż Castillon jest wycofany, obojętny, pełen rezerwy, śmieszny i żałosny. Albo właśnie się rozwiódł z cierpiącą z tego powodu żoną albo też do tego rozwodu już blisko, co próbuje zmienić córka, tuszująca przed matką zdrady małżonka („Ojciec nie jest zły, mamo”). Mężczyzna ma w sobie także moc, która zmusza kobietę do porzucenia własnej córki w szpitalu tuż po porodzie, albowiem niemowlę będzie jedynie balastem dla ich związku. Ona zaś chce, żeby wybrankowi serca było jak najlepiej i jak najspokojniej w domu, do którego wpada od czasu do czasu między kolejnymi długimi podróżami („Różowe niemowlę”). Reasumując, przeżywanie relacji z mężczyzną jest u Castillon zbyt intensywne i przez to trudne do utrzymania. Zbyt apodyktycznie męska świadomość wpływa na kobiecą… podświadomość. Mężczyzn z opowiadań Castillon musi się pozbyć tylko po to, by wreszcie na swojskim gruncie pokazać traumatyczne zależności między kochaniem a nienawidzeniem, między byciem matką a rozumieniem roli matki; między stawaniem się przez córkę kobietą a jej rozumieniem swojej wtórnej kobiecości.
Galeria kobiet wzajemnie atakujących się, a potem po tych atakach liżących rany (swoje i tej drugiej) jest w „Insekcie” doprawdy zdumiewająca. Widać wyraźnie, że Castillon widzi możliwość rozwiązania wielu konfliktów w zerwaniu dotychczasowych więzi. Córka musi zakończyć rozwój toksycznej zależności swych poczynań od ilości operacji chorej matki („Dziesięć operacji w dziesięć lat”), mentalnie oderwać się od chaosu słów i myśli swojej rodzicielki („Zerwanie”); matka natomiast zmuszona jest toczyć regularną, agresywną wojnę domową tylko po to, by zmusić córkę do odejścia i zakończenia symbolicznej walki dwóch silnych osobowości, ale przede wszystkim dwóch bardzo słabych i zagubionych dziewczynek („Przemoc”). Co jednak zrobić, kiedy zerwanie więzi nie jest możliwe? Jak próbować zrozumieć drugą stronę, atakującą i proszącą jednocześnie o czułość i uwagę? Dla Castillon zręcznym (ckliwym i chwytliwym) motywem ukazania niemożności zmian w życiu matek i córek jest śmierć jednej z nich. Kiedy matka umiera, córka musi pogodzić się z utratą i zacząć własne, nowe życie. Kiedy umiera córka, matka uświadamia sobie swoje błędy i próbuje na nowo odbudować samą siebie. Umierają w „Insekcie” bohaterki jak owady potraktowane Raidem. Dodatkowo same siebie uśmiercają albo zakładają sobie pętlę na szyję tylko dlatego, że nie mogą znieść niedoskonałości tej, z którą toczą bój. Walka płci pięknej nie jest u Castillon ani piękna, ani poruszająca, ani do końca prawdziwa. Stworzone postacie to delikatne mimozy, które dotyka i niszczy każda konfrontacja z nieuporządkowanymi myślami i emocjami. Mimo umiejętnie budowanego napięcia i wieloaspektowego ukazywania rodzinnych dramatów, bohaterkom opowiadań Castillon zwyczajnie nie można współczuć.
Gdyby autorka w tych dziewiętnastu odsłonach nie grała na emocjach i nie fałszowała emocjonalnych stanów zagubienia między miłością a nienawiścią, wyszłaby jej całkiem niezła proza psychologiczna. Jest „Insekt” jednak marnej próby opowieścią o kobiecym piekle, w którym nie ma możliwości, by cokolwiek zrozumieć. Osobiście męczy mnie czytanie dziewiętnaście razy mniej więcej o tym samym, a wtórność tematyczna w obrębie tak niewielkiego zbioru opowiadań może spowodować tylko jedno. Nudę podczas lektury. Może faktycznie to czytelniczki przeżyją tę książkę głębiej. Pytanie tylko, czy Castillon sama przeżyła świadomie proces pisania tych opowiadań i czy teksty te nie powinny leżeć na biurku w gabinecie jej prywatnego psychoanalityka, zamiast być podawane na tacy jako literatura rzekomo poruszająca do głębi.
Wydawnictwo W.A.B., 2009
Określenie „thriller ekologiczny” w odniesieniu do książki Risto Isomäkiego to spore uproszczenie. Oczywiście, czyta się ją z wypiekami na twarzy; jest tam wystarczająca porcja intryg, kryminalnych i sensacyjnych wątków, wielu bohaterów – herosów, sporo wybuchów, dymu, strachu, bieganiny i strzelania. To także mało zakamuflowany manifest dziennikarza, który protestuje wobec nowego sposobu uzyskiwania energii i nowego oręża w walce między narodami, wskazując szkodliwość działań związanych z rozwojem atomistyki zarówno dla ludzi, jak i dla środowiska naturalnego. Kiedy jednak dostrzeżemy nader wyraźnie, jak mocnym dreszczowcem jest „Lit-6” oraz ile tam publicystycznych tonów ekologa, warto zadać sobie pytanie o to, czym jest ta książka. W moim odczuciu Isomäki doskonale oddał kilka pożerających współczesny świat lęków. Mam na myśli lęk przed trudnym do zdefiniowania wrogiem, jakiego mamy we współczesnej wojnie z terroryzmem. Myślę także o lęku typowo egzystencjalnym; lęku przed niepewnością losu jednostek, losu budujących złudne bariery ochronne państw oraz niepewnością tego, czy w dzisiejszym świecie energii jądrowej jest jeszcze zdrowy rozsądek, który nie pozwoli na jej wykorzystanie w celu unicestwienia ludzkiego życia. „Lit-6” to także książka antyamerykańska, antybushowska (prezydent USA w opowieści Isomäkiego jest… zagubioną w kreowanych przed nią wizjach końca Ameryki kobietą, sprawiającą wrażenie silnej i nieustępliwej) i zdecydowanie potępiająca przemoc w rozwiązaniach konfliktowych – szczególnie tortury, jakim fiński pisarz poświęci kilka stron swej zajmującej powieści.
Akcja rozpoczyna się w Japonii, gdzie zostaje wykradziony tytułowy lit. Niebezpieczeństwo, jakie niesie za sobą przechwycenie izotopu, jest tak ogromne, że o wydarzeniu natychmiast zostają powiadomione służby specjalne w USA. Na czele ekipy, która będzie dzielnie stawiać czoła niezidentyfikowanym terrorystom (co jest do przewidzenia, podejrzenie pada na osoby pochodzenia arabskiego, choć w intrygę będą także wplątani japońscy gangsterzy) stoi Lauri Nurmi – naukowiec, rządowy agent, superman, Einstein i emocjonalnie zaburzony chłopiec w skórze mężczyzny w jednym. Lauri wieść będzie batalię przeciwko nieznanemu wrogowi i przeciw bliżej nieokreślonej sile, jaką niosą ze sobą katastroficzne wizje nuklearnej zagłady. Wizje te powstają w głowie bohatera przede wszystkim podczas koszmarów sennych, których znaczenie jest dość istotne dla zrozumienia powieści.
Mężczyzna jednak walczy przede wszystkim sam ze sobą i nie jest do końca przekonany, czy służba w agencji rządowej Stanów Zjednoczonych oraz działania, które podejmuje do końca są tym, co naprawdę chce robić. Lauri mówi o sobie: „Nie urodziłem się w Ameryce. Chyba jestem z definicji najemnikiem. Psem wojny. Dziwką wojny, jak niektórzy powiadają”. Działania, jakie podejmuje (te mniej i bardziej spektakularne) wydają się nietrafne, kwestionowane jest także ich znaczenie. Oto bowiem przez dłuższy czas wydaje nam się, że celem Nurmiego jest przede wszystkim ocalenie świata przez nuklearną zagładą. W psychozie globalnego strachu, jaki podsycany jest tworzonymi wciąż na nowo scenariuszami tego, co terroryści mogą zrobić z radioaktywnymi pierwiastkami i jak może wyglądać bomba oraz jej wybuch, Lauri traci nie tylko kochającą żonę (równie dzielną i niepokonaną jak on), ale przede wszystkim poczucie bezpieczeństwa i pewności, że służba, jakiej się oddał, jest faktycznie działaniem właściwym. Nurmi jest przez to jednym z ciekawszych bohaterów powieści, bowiem to nie rozwój sensacyjnej intrygi i fantastyczno-naukowe dywagacje autora są w „Licie-6” najważniejsze. Najbardziej istotne wydaje się być pokazanie w postaci Lauriego lęków i niepewności, o których już wspomniałem. Nurmi bierze na swe ramiona cały świat i w tym metaforycznym znaczeniu niesie na sobie całą powieść. Nadmieniam, że ciężar to wyjątkowo duży, ale dźwigany z kunsztem i gracją.
Isomäki gdzieś pomiędzy USA a Japonią umieszcza swój niepokój dotyczący dalszego rozwoju i wykorzystywania energii jądrowej. To książka o bombie atomowej, ale chyba bardziej o rojeniach na jej temat. Fiński autor w specyficzny i niepowtarzalny sposób ukazuje napięcia, jakie rodzą się we współczesnym świecie opartym na nowoczesnych technologiach i tymi technologiami kierowanym. W świecie z jednej strony próbującym stworzyć raj społeczeństwom rozwiniętym gospodarczo, z drugiej wyraźnie zmierzającym do tego, by społeczeństwa „gorsze” - inne kulturowo, dzikie i uznane za wrogie - z tego utopijnego raju zwyczajnie wyrugować. To opowieść także o strachu, jego manipulacyjnej mocy i o tym, jak strach może stać się narzędziem do sterowania życiem społeczeństw. Lauri pyta bowiem w finale książki: „Czy możemy być pewni, że straszenie innych ludzi jest najlepszym sposobem na zwiększenie naszego bezpieczeństwa?”.
Wielowątkowość i oryginalność „Litu-6” czyni z powieści Isomäkiego książkę ciekawą, pożyteczną i potrzebną. Armagedon, którego nadejście wieści tak wiele przesłanek o charakterze globalnym, jest jednocześnie walką, jaka rozgrywa się praktycznie codziennie w nas samych. To walka między dobrem intencji a złem ideologii. Walka, która toczy się u Isomäkiego bardzo nierówno, ale każe zastanowić się nad tym, czy „Lit-6” to jedynie thriller z elementami ekologicznej propagandy… W moim odczuciu otrzymujemy frapujący traktat o zagrożeniu, jakie bardzo często stwarzamy sami dla siebie.
Wydawnictwo Kojro, 2008
Nie lubię polskich powieści o piciu. Nie lubię stylizowanych na awangardowe książek. Nie lubię dodatkowo punkrockowej muzyki, żuli, leserów i abnegatów, nie lubię opowiastek o tym, co fantastycznego odwaliło się pod wpływem alkoholu, zioła, środków halucynogennych. Nie cierpię, kiedy ktoś próbuje mi wmówić, że w prostocie jest siła przekazu, a w głębi słów ukrywa się ich pustka. Poza tym nie przepadam za krzykliwymi okładkami i nie czytałem ani „Xenny” ani „Melanży z Żyletką”. To o czym ja mam tutaj pisać? Psy wieszać na autorze? Bynajmniej. Chcę mu postawić symboliczny browar i podziękować za „Disorder i ja”. Mogę sobie nie lubić tego i tamtego, ale na pewno potrafię docenić książkę szczerą. Trzecia powieść Gołębiewskiego niczego nie ukrywa; o wszystkim mówi wprost, chociaż w formie niedopowiedzeń i wątpliwości, ale to bardzo mi się podoba.
Określenie tożsamości głównego bohatera oraz jego przyjaciela Disordera następuje już w pierwszych słowach powieści. Picie lub niepicie taniego wina implikuje przynależność do ulubionego trunku i wyraźnie podkreśla odrębność bohaterów. Pozorną odrębność. Disorder to ja, ja to Disorder – autor manifestuje to od początku do końca. To nie jest opowieść o dwóch szajbusach i alkoholikach, to książka o próbach stawania się na nowo w konfrontacji z inną tożsamością, która tak naprawdę wcale nie jest inna. Tak odbierałem tę książkę od samego początku. To mierzenie się z samym sobą, swoimi lękami, tęsknotami, nadziejami i smutkami. Wszystko w odpychającej scenerii porozwalanych butelek po różnych trunkach i z Polską w tle, która dostaje po tyłku podczas transformacji ustrojowej. Tak, jak w zadek dostaje tytułowa dwójka frajerów, mających za nic triumfalne wejście kapitalizmu do kraju, w którym szeleszczące banknoty szybko wymienione zostają na brzęczące monety, jakie łatwiej wysępić od przechodniów na ulicy.
„Pragnienie doznań, to mnie napędza od dziecka i wiedzie ku zgubie”. Bohater opowieści stale spala się w coraz to nowych doznaniach, których istoty i znaczenia nie chce zgłębiać. Ta książka ociera się o doznania; nie przedstawia ich wprost, a jest przecież taka sensualna, subtelna, delikatna. Każda kolejna emocja, każde następne przeżycie, każda myśl zdradzająca ból i tęsknotę – wszystko zalewają hektolitry alkoholu. Im więcej doznań, tym więcej trunków. Im więcej trunków, tym ciekawszy bieg zdarzeń, o jakich nie ma tutaj mowy wprost, ale które toczą się gdzieś poza światem przedstawionym. Gdzieś poza bohaterem, jego kumplem, poza upojeniami alkoholowymi.
„Disorder i ja” buduje skomplikowaną sieć zależności przeżyć od alkoholu. Nie można oddzielić rzeczywistości od świata, który tworzy się w pijackiej wizji. Ambiwalentne uczucia czytelnika przechodzącego przez kolejne rozdziały, idą w parze z podobnymi odczuciami bohatera względem alkoholu. To pijacka proza, ale proza, której kierunku nie znamy. Może być zaproszeniem do picia, może być również przed piciem przestrogą. Ta niejednoznaczność jest tutaj bardzo istotna. Tak jak nie wiadomo, o co chodzi z doznaniami, nie wiadomo kim naprawdę są dla siebie przyjaciele i po jaką cholerę ciągle piją, nie można jednoznacznie określić charakteru tej książki, a wszystko dodatkowo komplikuje prowokacyjne wyznanie estetyczne bohatera – autora (?) : „Nie obchodzi mnie szum fal, zachód słońca, pożółknięte liście, nie obchodzą mnie czerwone maki, pachnące kwieciem łąki, pełnie księżyca… Wolę patrzeć na pijackie ryje pod sklepem nocnym albo pod samem na Szmulkach, albo na przystanku tramwajowym, albo choćby i w knajpie, przy stoliku, przy barze, gdziekolwiek”. I za tę prawdę wahania, iluzji i niedopowiedzeń jestem winien autorowi browar. Prawdziwy i wyśmienicie smakujący! Taki, którym można się upić.
Gołębiewski udowadnia, że kontestacja literacka bynajmniej nie jest oparta na dynamice, prowokacji, na kwestionowaniu zasad i reguł, ośmieszaniu świata i samego siebie. Kontestacja jest w tej książce rozpaczliwą próbą zwrócenia uwagi na to, jak bardzo chwiejny, niepewny i przerażająco niestabilny może być system przekonań, wierzeń, emocji, uczuć i pragnień. Tak jak bohater poświęca prawie całą życiową energię kombinowaniu, gdzie i za co znowu się napić, tak Gołębiewski w swej rozbuchanej emocjonalnie opowieści daje z siebie wszystko, aby wyrazić prostą prawdę. Nie chcę się kreować na jakiegoś natchnionego interpretatora tej książki (jeszcze sobie autor pomyśli, że piszę o nim po kilku głębszych), ale uważam, iż tę prawdę można wyrazić kilkoma słowami. Buntuję się, bo poszukuję. Poszukuję, bo jestem. Jestem i nie mogę o sobie zapomnieć. Zapomnę, jak się napiję.
No to na zdrowie, Panie Gołębiewski!
Wydawnictwo Jirafa Roja, 2009
Zastanawiam się, w jakiej konwencji napisać o tej książce – żartobliwie czy ze śmiertelną powagą. Pierwsza droga byłaby tym, czego autor chyba oczekuje, czyli potraktowaniem publikacji z przymrużeniem oka. Druga wydaje mi się być bardziej trafna, bo czego by o tym dziwnym eseju nie napisać, na pewno jest on bardzo niebezpieczny. Niebezpieczny zarówno dla tych, którzy po lekturze uznają, iż nieznajomość książek jest czymś pożądanym i bynajmniej nie powinna kojarzyć się z brakiem oczytania i kultury, jak również dla czytelników, którzy zaczną zastanawiać się, czy ich sposób rzetelnego kontaktu z literaturą, polegający na czytaniu książek, jest przez Bayarda kwestionowany i atakowany. Będzie także grupa takich odbiorców jak ja, którzy sięgają po tę książkę, skuszeni tytułem i dosyć szybko orientują się, iż francuski naukowiec po prostu prowokuje, czyniąc to naprawdę po mistrzowsku. Mistrzowska prowokacja nie znaczy jednak w tym przypadku, iż jest to dobra prowokacja. Faktycznie nie trzeba czytać, by wyrobić sobie zdanie o niektórych książkach. Ta jednak zmusiła mnie do uważnej lektury i żałuję, że zwyczajnie dałem się wkręcić. Bayard udowodnił „Jak rozmawiać o książkach, których się nie czytało?”, iż rzeczywiście pewne tytuły należy omijać z daleka.
Czytać czy nie czytać? Oto jest pytanie, nad którego istotą zastanawia się autor. Teza ta nie jest twórcza, albowiem postawił ją już wcześniej Oscar Wilde, do czego Bayard wyraźnie nawiązuje. Trawestacja słów z dramatu Szekspira nieprzypadkowo pojawia się na początku mojej recenzji, albowiem autor kilka razy przywoła „Hamleta” zarówno jako zamkniętą strukturę dzieła literackiego, jak również jako symbol, za pomocą którego rozprawi się z problemem różnych sposobów odbioru tekstów kultury. Bayard używa prostego chwytu prowokacyjnego. Oto bowiem wyznaje bez skruchy, że dzieła Szekspira nie zna, że tylko sobie ten dramat przekartkował i że może w pełni świadomie wykorzystać go do swoich rozważań. „Hamlet” pojawi się także jako oręż w walce o świadomość pewnego afrykańskiego plemienia, którego członkowie kpić będą z uznanej za normatywną w naszej kulturze wykładni utworu. "Hamlet" stanie się także kartą przetargową w przywołanej z powieści Davida Lodge’a grze, mającej na celu zdradzanie wszem wobec, jakich to książek uznanych za klasykę się nie zna. Intertekstualne gry i zagrywki Bayard stosuje także wobec Umberto Eco, Paula Valéryego, wobec Balzaca, Greena i wielu innych znanych twórców. Przede wszystkim jednak gra z czytelnikiem i jest to gierka bardzo nie fair, bo oparta na dwuznacznościach, sprytnych sylogizmach i niekwestionowanej lekkości pióra Bayarda. Autor postuluje dystans do czytania i literatury, a w moim odczuciu ten dystans jest potrzebny przede wszystkim do tego, by przejść przez tę książkę bez większych traumatycznych przeżyć czytelniczych. Nieprzypadkowo użyłem sformułowania „przejść”, gdyż będzie ono kluczowe dla zrozumienia niektórych tez zawartych w eseju. Jeśli teraz w mniemaniu autora usilnie próbuję udowodnić, iż jego książkę naprawdę przeczytałem, trudno. Mam bowiem obowiązek napisania o strukturze jego skomplikowanych wywodów.
Pierwsza część eseju wymienia i opisuje specyficzne rodzaje „nie-czytania”. Już tutaj można stracić kontrolę nad ilością i jakością terminów, wprowadzanych przez Bayarda. Dowiemy się bowiem, czym jest „książka wewnętrzna”, czym „książka-ekran” i przeczytamy o rozwiniętym potem pojęciu „książki-widma”. Dołóżmy do tego jeszcze określenie „wspólnej biblioteki” w opozycji do „wewnętrznej biblioteki” i już możemy sobie wyobrazić, jaki pojęciowy freestyle będzie mieć miejsce dalej. W drugiej części Bayard omawia sytuacje, w jakich trudno jest mówić o książkach, których się nie czytało. Postuluje, by w publicznym wypowiadaniu się o czymś, czego się nie zna, skonfrontować i zrozumieć jednocześnie zderzające się ze sobą w takiej konfrontacji przeżycia czytelnicze. Pokazuje iluzję, jaką jest dominacja profesora, autorytetu w jakiejś literackiej dziedzinie. Udowadnia, iż pozornie najłatwiejsza jest sytuacja mydlenia oczu w sprawie nieznanej czytelnikowi książki podczas rozmowy z jej autorem. Na przykładzie perypetii bohatera pewnego amerykańskiego filmu wskaże drogę dotarcia do bliskiej osoby w rozmowach o tym, czego się nie czytało. Trzecia część wynurzeń Bayarda jest rzekomo najistotniejsza, ale w moim odczuciu tam właśnie autor próbuje samego siebie obronić przed wcześniej stawianymi tezami. Dowiemy się, jak się zachowywać w sytuacji, kiedy nie znamy książki, a chcemy o niej porozmawiać i że ten stan naszej świadomości jest jak najbardziej właściwy, wskazany i pochwalany.
W trzeciej części pojawia się kilka myśli dotyczących krytyki literatury. Autor pisząc o akcie narzucania zdania o książkach, wskazuje dystynktywną i dla niektórych nobilitującą cechę prawdziwego recenzenta. Kiedy wyjaśnia kolejny sposób zachowania się po „nie-przeczytaniu”, w dość przewrotnej i ironicznej konwencji gloryfikuje cały proces krytyki literackiej. Nie sposób nie zauważyć, że w toku rozważań niebezpiecznie zbliża się Bayard do wyrażenia obawy, jak jego książka zostanie odebrana. Myślę, że to w znacznej mierze zależy od tego, czy jednak zostanie przeczytana.
Esej kończy teza chyba najbardziej kontrowersyjna – oto bowiem mamy sobie uświadomić, że samo czytanie nie jest przyjemnością, lecz zagrożeniem; nie daje satysfakcji, bo jest błądzeniem po omacku pośród skomplikowanych i niejednoznacznych słów; to także specyficzny rodzaj tortur duchowych, którym autor nie zamierza się poddawać. To, co ma miejsce w zakończeniu książki (mam na myśli między innymi łopatologiczną egzegezę autorskich myśli w epilogu), potwierdza jedynie, iż mamy do czynienia z szytą grubymi nićmi niebezpieczną prowokacją. Kiedy przeczytałem gdzieś, że dla kogoś ta książka jest kultowa i że wyróżnia ją na swej półce z książkami, uświadomiłem sobie, jak realne niebezpieczeństwo niesie w sobie publikacja.
Czytać czy nie czytać Bayarda? Myślę, że przede wszystkim zachować daleko idącą ostrożność wobec tego wszystkiego, o czym pisze.
Państwowy Instytut Wydawniczy, 2008