2024-10-29

„Hildur” Satu Rämö

 

Wydawca: Wydawnictwo Harper Collins Polska

Data wydania: 11 września 2024

Przekład: Karolina Wojciechowska

Liczba stron: 352

Oprawa: miękka

Cena det.: 42,99 zł

Tytuł recenzji: Mrok islandzkiej prowincji

Satu Rämö to fińska pisarka, która część swojego życia związała z islandzką prowincją. Nie chwalę książki dlatego, że autorka jest moją sąsiadką, a w Islandii z sąsiadami żyje się dobrze. Nie chwalę dlatego, że znalazłem w treści mnóstwo detali dotyczących tego, jak powstają islandzkie swetry, które uwielbiam i mam ich kilkanaście. Nie chwalę również dlatego, że Satu Rämö widzi Fiordy Zachodnie podobnie jak ja i ma tę samą wrażliwość na drobne elementy tutejszej rzeczywistości, bo kiedy czytam, że „morze jęczało cicho”, to doskonale wiem, jak to brzmi. Dobre słowa należą się „Hildur” przede wszystkim za to, że pisarka znakomicie łączy elementy thrillera, kryminału i powieści obyczajowej. W znanym nordyckim stylu, ale fragmentami nawet lepiej niż jego islandzka mistrzyni, czyli Yrsa Sigurðardóttir. Zresztą Rämö część akcji umieszcza na dzikim półwyspie Hornstrandir, do którego nie udało mi się jeszcze dotrzeć, a który w tej narracji oddziałuje na wyobraźnię dużo mocniej niż jako miejsce akcji horroru Sigurðardóttir „Pamiętam cię”.

„Hildur” to pierwsza z serii mrocznych powieści Satu Rämö, którą polski czytelnik ma okazję przeczytać. Dbając o wiarygodność postaci zasadniczych dla gatunku takiego jak kryminał, autorka posługuje się niebanalnymi rozwiązaniami fabularnymi, by pokazać, jak tworzy się bliskość między dwojgiem introwertyków. Hildur to walka. Główna bohaterka walczy z morskimi falami na desce do surfowania, ale przede wszystkim z demonami przeszłości. Ponad dwie dekady temu wydarzyło się coś, co nią wstrząsnęło. Kazało wziąć odpowiedzialność za te wydarzenia. Osadziło w egzystencjalnym smutku, dla którego antidotum jest siła fizyczna i kształtowanie siły psychicznej. Hildur jest znakomitą śledczą, bo konsekwentnie dąży do celu. Ale charakterystyczne dla powieści tego gatunku naznaczanie traumą biografii policjantów nie przebiega u Satu Rämö w przewidywalnym, podręcznikowym stylu. Do Hildur, która jedną bliskość z drugim człowiekiem nagle traci, a drugiej kurczowo się trzyma, bo to osoba należąca do rodziny, której inni członkowie tragicznie odeszli, dołącza policjant z Finlandii. Mężczyzna również po przejściach, któremu dane jest to, co wielu przybywającym do Ísafjörður – pełne emocji i trudne lądowanie pośród wody otulonej wysokimi górami. To w tym miejscu oboje znajdą nić porozumienia, która z czasem będzie się wzmacniać. A słowo „nić” można rozumieć także dosłownie, biorąc pod uwagę, czym zajmuje się Jakob, nieszczęśliwy fiński ojciec, który usiłuje dopasować się do mentalności małej miejscowości gdzieś na końcu mapy Islandii.

Ísafjörður portretowane z perspektywy kilku lat wstecz konsekwentnie nazywane jest wioską. To miejsce pozornej szczęśliwości. Tu nie zamyka się domów (niektórzy nadal tego nie robią). Tu obserwujemy, jak mrok wdziera się w miejsce, którego nie opuści na długie miesiące, bo tak jak listopadowe słońce chowa się za górami na wiele miesięcy, tak samo z tygodnia na tydzień w Ísafjörður zaczyna być coraz bardziej ponuro. Pośrodku niczego, gdzie pozornie nic się nie dzieje, znajdują się dwa martwe ciała. I jeszcze jedno w stolicy. Islandia niemająca problemów z zabójstwami (to również się zmieniło kilka lat po pierwszej publikacji „Hildur”) odkrywa, że ma do czynienia z seryjnym mordercą. Hildur nie jest w stanie pojąć, jak ktoś w tak niewielkiej miejscowości może dokonywać zbrodni i nie pozostawiać po sobie śladów. A zabójca jest wciąż obecny na kartach tej książki. Jest tuż obok. Jakby niewidzialny, ale boleśnie obecny. Ma do wykonania jakąś misję. Zadaniem Hildur jest jej powstrzymanie albo przynajmniej zrozumienie.

Tymczasem ta powieść ujawnia również zasadnicze i skrywane islandzkie problemy obyczajowe. Choćby te związane z przemocą – domową i seksualną. Na prowincji, gdzie życie wyznacza rytm natury, wszystko powinno toczyć się w miarę stabilnie i przewidywalnie, a jeśli tak nie jest, odpowiadają za to żywioły – wiatr czy śnieg. A jednak nie natura jest tu groźna, choć fenomenalnie oddana w swym majestacie i niebezpiecznym mroku. Okazuje się, że Islandia potrafi zamiatać pod dywan to, o czym z wielu względów nie chce się mówić i się nie mówi. Przemoc istnieje. Wykorzystywanie słabszych również. Istnieje korupcja. Istnieje indolencja połączona z brakiem kompetencji w wielu sprawach. Na obrzeżach Islandii i w jej regionie stołecznym żyją nieszczęśliwi ludzie, którzy z różnych powodów nie mogą opowiedzieć o swoim cierpieniu. Kaci bywają bezkarni. Ofiary są zmuszane do milczenia. A wszystko w zaklętym kręgu pokrewieństwa i tego, że wszyscy się znają, wszystko wiedzą i solidarnie milczą nawet wtedy, gdy milczenie jest krzywdą.

„Hildur” to opowieść o wieloletnim milczeniu w bólu, ale przede wszystkim przejmująca grozą i autentycznością doświadczeń utraty opowieść o tym, czym jest w Islandii przekleństwo pokrewieństwa. „Kiedy wie troje, wie cały naród”. Z jednej strony niczego nie można ukryć, z drugiej jednak – zabójca konsekwentnie, długoterminowo i krok po kroku realizuje swoje zadanie. Hildur ze swoją umiejętnością antycypacji zła bywa bezradna, ale nigdy nie chce być bezczynna. Jakob uzupełnia ją w determinacji, choć oboje wolą kierować się gdzieś do wewnątrz siebie, nie do ludzi. Pozornie więc nie są policjantami, którzy uzyskują postępy w śledztwie, zdając się na wchodzenie w jakieś relacje z przesłuchiwanymi ludźmi. Tu jest trochę tak, że walkę wewnętrzną toczą Hildur oraz Jakob, a złoczyńca ma tę swoją. I nic nie może się tu dobrze ułożyć, skoro zło miesza się ze zwyczajnym ludzkim nieszczęściem. I bezradnością wobec niego.

Bo w Islandii nastolatek może sprzedać swoje ciało za narkotyki. Wiele lat bezkarnie można być katem własnej rodziny. Dzieci wielokrotnie nie mają możliwości, by naprawdę zrozumiano ich potrzeby. Ale to wszystko ucicha, gdy szaleje zachodnia islandzka natura. Hildur do niej przywykła i się z nią żyła. Jest na tyle odważna, że przy wietrze o prędkości 22 metrów na sekundę i minusowej temperaturze przejeżdża przez górkę przed Holmavikiem, kierując się w stronę stolicy na przesłuchanie. Hildur to także uosobienie wewnętrznego konfliktu między tym, jak żyć, dając coś innym w zamian, a tym, co zrobić, by demony z przeszłości ją opuściły, czyli najlepiej wycofać się z życia. Ísafjörður staje się miejscem, w którym ludzie za wszelką cenę bronią swojego świętego spokoju, ale zbyt często mają oczy zamknięte na to, że obok spokoju nie ma, obok ktoś przeżywa dramat.

Satu Rämö nie oskarża wprost, bardziej punktuje kumulujące się problemy, ale pokazuje charyzmatyczną postać policjantki, która krok po kroku rozwiązuje bardzo trudną zagadkę kryminalną. To powieść o tym, że zbrodnia rodzi się z cierpienia, lecz także o cierpieniu, które nie zna ukojenia, a którego źródłem jest być może epizod otwierający tę powieść. Znakomicie napisaną historię o tym, jak żyją, co czują i w jaki sposób funkcjonują z własnej woli lub zmuszeni przez okoliczności natury ludzie na Fiordach Zachodnich. W miejscu, do którego mało kto dociera i mało kto chce tu żyć. W miejscu, które kocham, a które fińska pisarka uczyniła tłem świetnej powieści o tym, jak bardzo boli życie i że to czasem ciężar nie do zniesienia.

2024-10-18

„Ciepło-zimno” Joanna Mazur

 

Wydawca: Wydawnictwo Seqoja

Data wydania: 24 września 2024

Liczba stron: 212

Oprawa: miękka

Cena det.: 45 zł

Tytuł recenzji: Przyszłość niemocy

Literatura wynikająca z lęków autorki lub autora jest zawsze ciekawsza, gdyż pogłębia obraz kreowanej rzeczywistości. Lęk przecież potęguje przeżywanie świata. Doświadczania siebie w tym świecie. A u Joanny Mazur lęk to przede wszystkim wizja samotnej kobiety, która już niczego się nie boi, do wszystkiego się dostosowała, wszystkiemu gotowa jest stawić czoła, ale wcale nie jest wojowniczką. Po prostu przywykła. W książce pada przecież wyraźna teza: „Główną siłą życiową jest przyzwyczajenie”. Jednocześnie główna bohaterka swoje lęki zamyka w ciszę, lakoniczny sposób wypowiadania się, zachowanie wielkiej litery do zapisywania tylko niektórych określeń. „Ciepło-zimno” to dystopijna (choć bardzo realistyczna) fantazja, a jednocześnie opowieść o tych wszystkich, którym lepiej jest na marginesie, chociaż z różnych powodów musieli uwierzyć w tę lepszość tylko dlatego, że zostali tam przesunięci w wyniku zbiegu okoliczności i zmian. Tu zmiany dotykają całego świata. To zmiany destrukcyjne. A w nich ktoś, kto usiłuje zachować pozory normalności, a przede wszystkim resztki uczuć do innych ludzi, bo tylko opowiadając o nich, można używać litery wyróżniającej. Wielkiej litery.

Z powodu jej konsekwentnego braku zdania w tej powieści nie mają swojego umownego początku. Tak samo jak nie wiadomo, kiedy miał miejsce początek świata, w którym mnóstwo ludzi nie ma domów, nie ma pracy, wegetuje bez sensu, w wyznaczonych godzinach nie może korzystać z energii elektrycznej, a prysznic wolno im brać tylko krótko. Jeśli już ma się ten komfort, że żyje się w mieszkaniu z prysznicem. Polska w tej opowieści, która przesuwa nas jakby jedno pokolenie ku przyszłości, jest krajem, który mocno się wyludnił. Krajem wiecznego upału i rzadkich opadów deszczu. Miejscem, w którym wszystko stało się statyczne, nikt się nie przemieszcza, każdy koncentruje się na teraźniejszości, a jakiekolwiek relacje międzyludzkie obarczone są ryzykiem bolesnego rozczarowania. Niemal nie działa także Internet. Nie ma w nim obrazków, pozostają słowa. Tak jak głównej bohaterce. Próbującej opowiedzieć swój życiorys z takim trudem, choć przecież zawodowo jest specjalistką od życiorysów innych, pracując na zlecenie firmy, która robi coś, co jest w nowej rzeczywistości niezbędne – ulepsza ją i stara się uczynić szczęśliwą tylko w wyobrażeniach odbiorców. Bo wokół jest nie tylko pustynnie i pusto. Jest przede wszystkim – w konfrontacji z wszechobecnym gorącem – lodowato, jeśli chodzi o portretowanie emocji. A może one wszystkie przekształciły się w coś na kształt lodu.

Z jednej strony widzimy, że bohaterka Joanny Mazur ma w sobie tych emocji mnóstwo. W zasadzie są nawet takie momenty, w których największą wagę ma nie obserwacja rzeczywistości, ale emocjonalne odniesienie się do niej. Tymczasem autorka zręcznie buduje dystans do narratorki. Bliższe spotkanie z tym, co naprawdę ją boli, wydaje się niemożliwe. Jednak takie nie jest. Ta historia rozpisana jest bardzo klasycznie – poprzez punktowanie tego, co stało się deficytowe i wpłynęło na konkretny rodzaj wrażliwości. A raczej na chęć, by ją utracić. Będą to rzeczy pierwsze, doświadczenia traumatyzujące, wydarzenia wpływające na całe dalsze postrzeganie życia. Mamy zatem trudne dzieciństwo z ciekawą figurą matki jak ze stali, którą jednak złamało życie, a także wyraźnie wskazywane momenty rozczarowań, kiedy w życiu bohaterki następowały zawody, tak jak kolejne małe katastrofy wokół niej. Przecież świat, w jakim żyje, nie stał się taki nagle. „Ciepło-zimno” to książka o spektakularnym rozpadzie, ale również o pewnym prywatnym końcu świata. Bo wydaje się, że teraz jedynym punktem odniesienia jest Babcia, gdy bohaterka chce choć przez chwilę myśleć o normalnym świecie. Poczuć coś normalnego. Wiedzieć, że jest komuś potrzebna i przez kogoś kochana.

Choć zawodowo zajmuje się antycypacjami, nie jest w stanie przewidzieć, co ją czeka w przyszłości. To, skupianie się na tym, w zasadzie nie jest też jakoś szczególnie istotne. Bohaterka wie, że obecnie spełnieniem i komfortem jest posiadanie pracy. Co prawda nie można napić się porządnej kawy ani zjeść świeżych owoców lub warzyw, jednak jest to jeszcze rzeczywistość, w której mimo deficytów można dokonywać wyborów. Joanna Mazur opowiada także o tym, że relacje międzyludzkie stają się utylitarne w sytuacji zagrożenia. A świat stoi wobec zagrożenia destrukcją. Dlatego grupa współlokatorów próbuje wspierać się wzajemnie, a mimo wszystko każdy jest osobny. Jak świat, w którym rozpadły się konteksty, pozostały tylko swobodne elementy rzeczywistości, a przestrzeń pojęć oraz emocji to już rozpaczliwa pustka, bo nie ma tam niczego intensywnego. Ale czy na pewno?

Przecież bohaterka tej książki chce intensywnego życia i chciałaby nadać mu taki tok, by nie tyle się spełniać, ile zwyczajnie w pozytywnym znaczeniu zmęczyć życiem, satysfakcją z kolejnego dynamicznie przeżytego dnia. Tymczasem tkwi w bezruchu. Wciąż szuka czegoś, czego nie ma. W tym kontekście ciekawe jest enigmatyczne zakończenie w scenografii koryta rzeki, której już od dawna nie ma, bo woda jest deficytowa. Jak poczucie bezpieczeństwa, które ma zapewnić etatowe zatrudnienie, bo na nic więcej nie można liczyć. „Ciepło-zimno” nie tylko opowiada o świecie w kształcie, którego możemy się spodziewać. To narracja o tym, jak bardzo samotni i pozbawieni możliwości wyjścia z egzystencjalnej pustki jesteśmy już teraz – kiedy jeszcze możemy korzystać z obrazkowego Internetu, łączyć się w realne, a nie wirtualne związki i płodzić dzieci ze znacznie mniejszymi obawami.

Tym niemniej – jak wspomniałem na wstępie – Joanna Mazur pisze o wieloaspektowym lęku o naszą przyszłość. Opowieść statyczną i chwilami sprawiającą wrażenie monotonnej autorka przełamuje jakimiś nagle pojawiającymi się wstrząsającymi scenami jak grzebanie zwłok zamordowanych ludzi czy wspomnienie surowej matki kategorycznie odmawiającej swojej córce pomocy psychologicznej. W świecie tej powieści reglamentowane jest wszystko, ale najbardziej wiara w to, że drugiemu człowiekowi można zaufać. Główna bohaterka boi się czułości, przytulenia. Jest czujna i wciąż w poczuciu zagrożenia, na adrenalinie, która nie pozwala jej iść dalej, lecz nakazuje tkwić w miejscu. Choć przecież otwierająca książkę symboliczna scena biegnącej i walczącej z upałem kobiety również jest istotna. Mazur wie, jak stworzyć atmosferę zawieszenia w pozornej nicości. A jednocześnie mocno wstrząsnąć czytelnikiem, pokazując, co ta nicość kryje naprawdę.

2024-10-14

„Pieśń prorocza” Paul Lynch

 

Wydawca: Wydawnictwo Marginesy

Data wydania: 23 października 2024

Przekład: Kaja Gucio

Liczba stron: 288

Oprawa: miękka

Cena det.: 49,90 zł

Tytuł recenzji: Kobieta w ogniu

W promocji tej wstrząsającej powieści podkreśla się, że Paul Lynch to Orwell naszych czasów. Mam wrażenie, że jest trochę inaczej. Orwell fantazjował, nie spodziewając się, że świat w XXI wieku będzie jeszcze bardziej przerażający. Lynch podejmuje się próby rekonstrukcji tego świata. Przyjmuje dwie perspektywy opisu: przedstawia państwo podczas kryzysu oraz kobietę w sytuacji granicznej. Oba te punkty widzenia są bardzo ciekawe, bo oba ewoluują. Jeśli chodzi o kwestię systemu przemocowego wobec obywateli, autor rozpoczyna ciekawie od metafory wkraczania czegoś mrocznego z ogrodu do domu, w którym bohaterka dotychczas czuje się bezpiecznie. Jej spokój rozbija wizyta policjantów. Kończy się to scenami regularnych walk. Druga narracja – historia matki walczącej o to, by wyrwać dzieci ze szponów chaosu i przemocy – jest cenniejsza literacko, bo opowiada o tym, że ludzki światopogląd kształtuje czasem wybiórczość empatii, jednak w sytuacji największego kryzysu to miłość matki staje się czymś, czego nie zmienią żadne okoliczności zewnętrzne.

Lynch opowiada o kraju, który zdecydował się walczyć z opozycjonistami wszystkimi dostępnymi sposobami. Ucieka się do przemocy, bo tylko ona gwarantuje wrażenie siły i nieustępliwości. „Pieśń prorocza” nabiera dynamiki stopniowo. Zaczyna się od niuansowania niepokoju oraz sytuacji, które zdają się mieć jeszcze jakieś racjonalne wytłumaczenia. A potem rzeczywistość staje się koszmarem i Lynch przedstawia między innymi uliczne sceny batalistyczne. Żądza podporządkowania sobie obywateli nie zna granic. Ale Eilish nie będzie chciała się podporządkować. Będą tego oczywiste konsekwencje. Paul Lynch obrazuje, jak rozpadają się praworządność i zasady tworzące harmonię współżycia społecznego, ale ukazuje przede wszystkim rozpad rodziny. I rozpaczliwe próby jej zjednoczenia. Bo przecież nie tylko perspektywa dorosłych będzie tutaj istotna. Ta książka świetnie opowie o tym, na jakie sposoby ofiarami wojny stają się dzieci.

Eilish wszystko to, co dzieje się wokół niej, najpierw stara się racjonalizować. Dostrzegać rozwiązania, które pomogą wydobyć się z opresji. Jednocześnie przygląda się temu, jak ta opresja narasta. Ze świadomością dorosłej, wykształconej osoby – jest naukowczynią, biolożką. Jej dzieci widzą jednak świat, który w ich oczach zamienia się w druzgoczącą katastrofę. Są w różnym wieku i to cenne dla tej powieści. Najmłodsze z nich będzie jedynie pionkiem w koszmarnej rozgrywce. Syn bohaterki decyduje się na stawienie oporu, wzięcie udziału w działaniach opozycji. Eilish traci męża, podobnie jak inne kobiety, których mężczyźni nagle znikają. To one będą musiały stawić czoła nowemu światu. A ten nowy świat nie oferuje żadnych perspektyw, rządzą nim przemoc i zagrożenie ubezwłasnowolnieniem. Tak bardzo charakterystycznym dla dzisiejszych czasów, że niektóre opisy wręcz kojarzą się natychmiast z konkretnymi państwami czy rejonami.

„Historia to prawo przemocy” – taki napis widnieje na jednej ze ścian. To, co właśnie się kształtuje, to piekielny obraz walki, za którą póki co nie stoi nic innego niż chęć kontroli. Państwo musi kontrolować wszystko, bo nie potrafi funkcjonować, gdy tej kontroli nie posiada. Ale nie funkcjonuje także w wersji wrogiego społeczeństwu systemu narzucającego odgórnie swoje prawa. „Pieśń prorocza” to nie tylko uniwersalna opowieść o zabijaniu demokracji. To także pełna wzruszeń opowieść o tym, co to znaczy brać pełną odpowiedzialność za własne dzieci, skoro żyje się w świecie usiłującym wziąć odpowiedzialność za każdego.

Symboliczna jest scena snu bohaterki, w której Eilish widzi komisarza policji, który wdarł się do jej domu. Bo nie ma już żadnej prywatnej czy bezpiecznej przestrzeni. Ta scena sygnalizuje, że kształt wszelkich praw to zawsze pokłosie wyborów i decyzji człowieka. Czy jest tak naprawdę? Czy mamy choć najmniejszy wpływ na to, jak kształtuje się rzeczywistość wokół nas? I w którym momencie otrzymujemy moralne prawo do buntu? Gdy moralności już nie ma? Albo ktoś ją przedefiniował?

Paul Lynch prezentuje świat, w którym nakręcająca się spirala zła odbiera fundamentalną wolność. Tutaj każdy decyduje się na jakieś stanowisko wobec tego potwornego procederu. Jak wspomniałem, opowieść coraz bardziej się dynamizuje, coraz więcej się dzieje w świecie, który ogarnia chaos. I teraz wobec chaosu należy dokonać jakichś wyborów. To niesamowicie trudne. A jednak możliwe. Bo u Lyncha cierpienie i bezradność idą w parze z niesamowicie sportretowaną determinacją sprzeciwu. Dlatego ta książka nie przypomina orwellowskiej fantazji o świecie pełnym kontroli opartej na fundamencie przemocy. To jakby raport z oblężonego państwa i oblężonej przez zło rodziny. Dwie przestrzenie łączy to, że każda dąży do samowystarczalności i spełnienia. Tylko że jedna to agresor. I nie ma tu żadnych jasnych odpowiedzi na pytanie, w jaki sposób słusznie i zasadnie zareagować na agresję.

Interesująca jest tu także perspektywa seniora, ojca bohaterki, przyjmującego wszystko ze stoickim spokojem. Dla niego po piekle, które właśnie się dzieje, nic się nie zmieni. On zdaje się rozumieć powtarzalność, choć córka wciąż ma wrażenie, że nie rozumie niczego. Bo dla Eilish priorytetem jest ucieczka z piekła. Ale ono pochłania jej najbliższych. I w związku z tym kobieta zostanie zmuszona do konfrontacji. Przeraźliwie realistyczna książka o tym, co dzieje się w wielu miejscach i co w równie wielu może się za chwilę wydarzyć. Czytajcie Lyncha, by nie być za chwilę zaskoczeni. Pomijając wszystko, jest to także fascynująca przygoda językowa, bo umiejętność przyspieszania i zatrzymywania się w refleksji wobec istotnego momentu to jeden z plusów świetnego przekładu tej książki. Zobrazować narastające kameralne napięcie w opozycji do tego, co spektakularne i co w oczywisty sposób wywołuje skojarzenia z napięciem i niepokojem – to prawdziwa sztuka. Poza tym lektura tej powieści to przeprawa przez wszystko, czego już w mniejszym lub większym stopniu doświadczyliśmy. I wzruszająca opowieść o matczynej miłości, która musi mierzyć się z cierpieniem oraz pustką.

2024-10-11

„Las w domu” Alena Mornštajnová

 

Wydawca: Wydawnictwo Amaltea

Data wydania: 24 października 2024

Przekład: Anna Maślanka

Liczba stron: 450

Oprawa: miękka ze skrzydełkami

Cena det.: 54,90 zł

Tytuł recenzji: Kameralny dramat

To chyba najbardziej wstrząsająca powieść Aleny Mornštajnovej. Nie tylko dlatego, że czeska autorka omija z dala wielką Historię i proponuje bardzo kameralną narrację o dramatach przeżywanych w milczeniu. W tej powieści pisarce nie potrzeba potężnej metafory Auschwitz jak w „Hanie”, by opowiedzieć o cierpieniu i poczuciu niedopasowania do świata, nie korzysta również z rozwiązań zaproponowanych w „Latach ciszy”, bo choć jest to opowieść o rodzinie, przedstawiona zostaje jednak w zupełnie inny sposób. Właśnie cisza, specyficzna forma milczenia to podstawowy środek wyrazu. Ta retrospekcyjna opowieść kobiety, która stara się wyjaśnić, dlaczego jej życie nie może być szczęśliwe, rodzi się przede wszystkim z tego, co zostało przemilczane. Zło ujawnia się tutaj stopniowo, jest jednoznaczne w swej wymowie, jednakże „Las w domu” to powieść, która bardzo inteligentnie zaciera granice określające to, kto jest ofiarą, a kto jest winny. Wszystko w atmosferze niedopowiedzeń i grozy, która spotęgowana jest tu również przez to, że powieść jest fragmentami bardzo liryczna. Nie chodzi tylko o szczególną wrażliwość dziewczynki opowiadającej o detalach swego mikrokosmosu, czyli najbliższego otoczenia. Nawet opowiadając o największych krzywdach, Mornštajnová potrafi przekształcić prozę w poetycką balladę o tęsknocie za normalnym życiem. A także o tym, jak zderzało się to, co wyjątkowo aberracyjne i okrutne, z tym, co częste i co potrafi zrujnować każdą psychikę – z brakiem poczucia bezpieczeństwa.

Narratorka dorasta w domu rodzinnym, z którego nigdy, nawet po wielu latach, nie jest w stanie się wydostać. Czas tego domu odmierzają awantury i okresy milczenia. W tym domu żyją ludzie, którzy są dla siebie wrogami. Dorastające dziecko odczuwa coraz większe napięcie. Wpływa na nie w sposób, jakiego czytelnik na początku nie będzie w stanie przewidzieć. Kostyczna i przerażająca babka, która nazywa wnuczkę „latoroślą miernej córki”. Bardziej przerażający i portretowany z oddali dziadek jako jedyna osoba, której okrutna babcia się boi. Wszyscy tworzą przestrzeń wzajemnych oskarżeń, kreują atmosferę wielkiej opresji. I o niczym, co się dzieje w tym piekielnym domu, nie można opowiedzieć drugiemu człowiekowi. Jakby piekło zamykało się pod jednym dachem, a jednocześnie rozrastało w sercach i umysłach tych, którzy pod tym dachem mieszkają.

Dziewczynka, potem nastolatka, młoda kobieta – każde jej jednostkowe doświadczenie powoduje, że problemy z określeniem własnej tożsamości się nasilają. „Nie chciałam być sobą” – wspomina w wieku szkolnym. Być może nie umiała być sobą, bo nikt nie chciał jej pokazać, jak to jest ważne. Zresztą we wspomnianym domu rodzinnym musiała być cieniem, a potem jedynie dopasować się do świata zewnętrznego. Nigdy nie odstawać. Nigdy się nie wyróżniać. Nigdy nie mówić o bolesnych tajemnicach miejsca, w którym powinna dorastać w poczuciu spełnienia. Tam nikt nie był spełniony. Stamtąd się tylko odchodziło. Ale ucieczka nie jest rozwiązaniem. Alena Mornštajnová ukazuje nam postać, którą zamknięto w wyjątkowo przerażającej klatce mentalnej. To nie tylko wiwisekcja przerażenia samą sobą i tym, kim się staje pod wpływem złych ludzi. To także niepozbawiona poetyckiej wrażliwości opowieść o tym, jak bardzo chce się przed ludźmi schować. Co to znaczy egzystencjalnie być schowaną. „Las w domu” to również powieść zadająca w egzystencjalno-etycznym wymiarze podstawowe pytanie o to, czy mamy dawać innym to, co otrzymaliśmy, i czy nie mamy odwagi przerwania łańcucha traumatycznych doświadczeń przekazywanych z pokolenia na pokolenie.

Tu mamy trzy pokolenia kobiet. Matek, które nie kochają swoich córek. Nie chcą albo nie mogą tego zrobić. Na początku opozycje są czytelne – krzywdzi matka, cierpi córka. Potem to wszystko zaczyna się rozmywać. Zwłaszcza w momencie, w którym narracja dziewczynki staje się narracją bólu po odrzuceniu zarówno przez babkę, jak i przez matkę. Mornštajnová opowiada o kobiecej samotności potęgowanej tym, że nikt w żaden sposób nie był w stanie tej samotności ujrzeć. Owszem, świat dostrzega wyobcowaną dziewczynkę, stojącą gdzieś w kącie, oddaloną od reszty, nigdy niebędącą częścią jakiejś społeczności, dobierającą sobie za przyjaciółkę ekstrawertyczkę, za której dynamizmem można się schować. „Las w domu” to książka opowiadająca o strachu, przed którym nie ma ucieczki, nigdzie schować się nie można. Pięknie metaforycznie skonstruowany tytuł, którego przerażające znaczenie poznaje się stopniowo i który bardzo dobrze pasuje do niuansowania desperacji, melancholii i takiego rodzaju wrażliwości, przy którym trudno poprosić o pomoc, bo samemu nie rozumie się ogromu własnego cierpienia. Czuje się jedynie niemoc. Nieprzydatność. Dziecko w tej powieści bierze na swoje barki odpowiedzialność za poczynania dorosłych. To ono czuje się winne temu, że dom rodzinny się rozpada. Jednocześnie rozpada się coś innego. Tożsamość kształtowana jest przede wszystkim przez tak trudne doświadczenia jak te, które na chwilę wzbudzają nadzieję, a potem przynoszą rozczarowania, trudne, czasem niemożliwe do uniesienia. Niemożliwe wydaje się również znalezienie jakiegokolwiek pocieszenia w egzystencjalnym smutku. Tak przerażająco pięknie wyrażonym w lirycznych partiach tej powieści.

„Każdy ból kiedyś się skończy” – tak sobie myśli bohaterka książki po tym, jak zostanie pobita. Ból fizyczny jest niczym w porównaniu z tym, który zawłaszczył jej osobowość. A raczej to, co próbuje określić mianem osobowości. Bo ukształtowały ją tylko lęki i taki rodzaj traumatycznego doświadczenia, które staje się jeszcze bardziej okrutne dlatego, że nie można o nim opowiedzieć. A jednak opowieść toczy się tutaj linearnie, w pozornym porządku, fakty przedstawiane są chwilami w bardzo sprawozdawczym stylu, a pojawiające się na drodze bohaterki postacie wykreowane są jak elementy coraz bardziej koszmarnej układanki życiowej. Nie ma ucieczki przed sobą, wspomnieniami, żalem za utraconym dzieciństwem i za tym, że niczego się nie osiągnęło w dorosłym życiu. Najsilniej zaś podkreślane jest to wyobcowanie, które zrodziło się z niedopasowania, a przede wszystkim specyficznej wrażliwości na doznaną przez siebie krzywdę. Dlatego „Las w domu” jest pamiętnikiem wyjątkowej opresji – jej składowe to zdarzenia ze świata otaczającego narratorkę, lecz to, co najbardziej przerażające, pęcznieje w niej samej. Coraz bardziej pozostawionej w swych decyzjach i wyborach samotnie. A jednak decyduje, jednak podejmuje wybory. Bo Mornštajnová opowiada nie tylko o odcieniach lęku i narastającym przerażeniu, umie bowiem opowiedzieć o niesamowitej kobiecej sile przetrwania. I robi to znakomicie, choć tak komplikuje wątki, że ta powieść nie będzie mieć jednej zasadniczej wykładni. Wyraźne i skonkretyzowane będzie tutaj zło, które zawładnęło wszystkimi. Zło, któremu nikt nie chciał się przeciwstawiać. Do czasu.

„Las w domu” to narracja wspomnieniowa, która ma przynieść jakąś formę ekspiacji, jednakże tego nie robi. Dlaczego? Bo przeżyte zło wciąż się pamięta. I nie sposób o nim zapomnieć. Nie można uporządkować nowego życia, jeśli stare wciąż pali niczym świeża rana. Mornštajnová opowiada o sposobach poszukiwania egzystencjalnego spokoju, lecz jednocześnie podkreśla, jak z pokolenia na pokolenie kobiety były coraz bardziej bezradne wobec samych siebie i tego, jakie decyzje mają podejmować. Najwięcej tajemnic kryje oczywiście dom rodzinny. Czeska pisarka twórczo wykorzystuje bardzo popularny motyw literacki, by opowiedzieć historię o wyjątkowym cierpieniu. Takim, za którym stoi przejmujące poczucie bycia zbędnym. A jednocześnie skryta w tym wszystkim siła, by walczyć. Przeszłości nie sposób zignorować, ale – jak sugeruje bohaterka – należy ją zamknąć. Co i w jakim stopniu zostanie zamknięte? Co otworzy się w momencie, w którym niemożliwe stanie się możliwe? Bardzo poruszająca powieść o deficytach miłości i rosnącej na tych deficytach wrażliwości. Z niezwykle ciekawą główną bohaterką, która nie wzbudza jedynie współczucia.