Wydawca: Wydawnictwo Harper Collins Polska
Data wydania: 11 września 2024
Przekład: Karolina Wojciechowska
Liczba stron: 352
Oprawa: miękka
Cena det.: 42,99 zł
Tytuł recenzji: Mrok islandzkiej prowincji
Satu Rämö to fińska pisarka, która część swojego życia związała z islandzką prowincją. Nie chwalę książki dlatego, że autorka jest moją sąsiadką, a w Islandii z sąsiadami żyje się dobrze. Nie chwalę dlatego, że znalazłem w treści mnóstwo detali dotyczących tego, jak powstają islandzkie swetry, które uwielbiam i mam ich kilkanaście. Nie chwalę również dlatego, że Satu Rämö widzi Fiordy Zachodnie podobnie jak ja i ma tę samą wrażliwość na drobne elementy tutejszej rzeczywistości, bo kiedy czytam, że „morze jęczało cicho”, to doskonale wiem, jak to brzmi. Dobre słowa należą się „Hildur” przede wszystkim za to, że pisarka znakomicie łączy elementy thrillera, kryminału i powieści obyczajowej. W znanym nordyckim stylu, ale fragmentami nawet lepiej niż jego islandzka mistrzyni, czyli Yrsa Sigurðardóttir. Zresztą Rämö część akcji umieszcza na dzikim półwyspie Hornstrandir, do którego nie udało mi się jeszcze dotrzeć, a który w tej narracji oddziałuje na wyobraźnię dużo mocniej niż jako miejsce akcji horroru Sigurðardóttir „Pamiętam cię”.
„Hildur” to pierwsza z serii mrocznych powieści Satu Rämö, którą polski czytelnik ma okazję przeczytać. Dbając o wiarygodność postaci zasadniczych dla gatunku takiego jak kryminał, autorka posługuje się niebanalnymi rozwiązaniami fabularnymi, by pokazać, jak tworzy się bliskość między dwojgiem introwertyków. Hildur to walka. Główna bohaterka walczy z morskimi falami na desce do surfowania, ale przede wszystkim z demonami przeszłości. Ponad dwie dekady temu wydarzyło się coś, co nią wstrząsnęło. Kazało wziąć odpowiedzialność za te wydarzenia. Osadziło w egzystencjalnym smutku, dla którego antidotum jest siła fizyczna i kształtowanie siły psychicznej. Hildur jest znakomitą śledczą, bo konsekwentnie dąży do celu. Ale charakterystyczne dla powieści tego gatunku naznaczanie traumą biografii policjantów nie przebiega u Satu Rämö w przewidywalnym, podręcznikowym stylu. Do Hildur, która jedną bliskość z drugim człowiekiem nagle traci, a drugiej kurczowo się trzyma, bo to osoba należąca do rodziny, której inni członkowie tragicznie odeszli, dołącza policjant z Finlandii. Mężczyzna również po przejściach, któremu dane jest to, co wielu przybywającym do Ísafjörður – pełne emocji i trudne lądowanie pośród wody otulonej wysokimi górami. To w tym miejscu oboje znajdą nić porozumienia, która z czasem będzie się wzmacniać. A słowo „nić” można rozumieć także dosłownie, biorąc pod uwagę, czym zajmuje się Jakob, nieszczęśliwy fiński ojciec, który usiłuje dopasować się do mentalności małej miejscowości gdzieś na końcu mapy Islandii.
Ísafjörður portretowane z perspektywy kilku lat wstecz konsekwentnie nazywane jest wioską. To miejsce pozornej szczęśliwości. Tu nie zamyka się domów (niektórzy nadal tego nie robią). Tu obserwujemy, jak mrok wdziera się w miejsce, którego nie opuści na długie miesiące, bo tak jak listopadowe słońce chowa się za górami na wiele miesięcy, tak samo z tygodnia na tydzień w Ísafjörður zaczyna być coraz bardziej ponuro. Pośrodku niczego, gdzie pozornie nic się nie dzieje, znajdują się dwa martwe ciała. I jeszcze jedno w stolicy. Islandia niemająca problemów z zabójstwami (to również się zmieniło kilka lat po pierwszej publikacji „Hildur”) odkrywa, że ma do czynienia z seryjnym mordercą. Hildur nie jest w stanie pojąć, jak ktoś w tak niewielkiej miejscowości może dokonywać zbrodni i nie pozostawiać po sobie śladów. A zabójca jest wciąż obecny na kartach tej książki. Jest tuż obok. Jakby niewidzialny, ale boleśnie obecny. Ma do wykonania jakąś misję. Zadaniem Hildur jest jej powstrzymanie albo przynajmniej zrozumienie.
Tymczasem ta powieść ujawnia również zasadnicze i skrywane islandzkie problemy obyczajowe. Choćby te związane z przemocą – domową i seksualną. Na prowincji, gdzie życie wyznacza rytm natury, wszystko powinno toczyć się w miarę stabilnie i przewidywalnie, a jeśli tak nie jest, odpowiadają za to żywioły – wiatr czy śnieg. A jednak nie natura jest tu groźna, choć fenomenalnie oddana w swym majestacie i niebezpiecznym mroku. Okazuje się, że Islandia potrafi zamiatać pod dywan to, o czym z wielu względów nie chce się mówić i się nie mówi. Przemoc istnieje. Wykorzystywanie słabszych również. Istnieje korupcja. Istnieje indolencja połączona z brakiem kompetencji w wielu sprawach. Na obrzeżach Islandii i w jej regionie stołecznym żyją nieszczęśliwi ludzie, którzy z różnych powodów nie mogą opowiedzieć o swoim cierpieniu. Kaci bywają bezkarni. Ofiary są zmuszane do milczenia. A wszystko w zaklętym kręgu pokrewieństwa i tego, że wszyscy się znają, wszystko wiedzą i solidarnie milczą nawet wtedy, gdy milczenie jest krzywdą.
„Hildur” to opowieść o wieloletnim milczeniu w bólu, ale przede wszystkim przejmująca grozą i autentycznością doświadczeń utraty opowieść o tym, czym jest w Islandii przekleństwo pokrewieństwa. „Kiedy wie troje, wie cały naród”. Z jednej strony niczego nie można ukryć, z drugiej jednak – zabójca konsekwentnie, długoterminowo i krok po kroku realizuje swoje zadanie. Hildur ze swoją umiejętnością antycypacji zła bywa bezradna, ale nigdy nie chce być bezczynna. Jakob uzupełnia ją w determinacji, choć oboje wolą kierować się gdzieś do wewnątrz siebie, nie do ludzi. Pozornie więc nie są policjantami, którzy uzyskują postępy w śledztwie, zdając się na wchodzenie w jakieś relacje z przesłuchiwanymi ludźmi. Tu jest trochę tak, że walkę wewnętrzną toczą Hildur oraz Jakob, a złoczyńca ma tę swoją. I nic nie może się tu dobrze ułożyć, skoro zło miesza się ze zwyczajnym ludzkim nieszczęściem. I bezradnością wobec niego.
Bo w Islandii nastolatek może sprzedać swoje ciało za narkotyki. Wiele lat bezkarnie można być katem własnej rodziny. Dzieci wielokrotnie nie mają możliwości, by naprawdę zrozumiano ich potrzeby. Ale to wszystko ucicha, gdy szaleje zachodnia islandzka natura. Hildur do niej przywykła i się z nią żyła. Jest na tyle odważna, że przy wietrze o prędkości 22 metrów na sekundę i minusowej temperaturze przejeżdża przez górkę przed Holmavikiem, kierując się w stronę stolicy na przesłuchanie. Hildur to także uosobienie wewnętrznego konfliktu między tym, jak żyć, dając coś innym w zamian, a tym, co zrobić, by demony z przeszłości ją opuściły, czyli najlepiej wycofać się z życia. Ísafjörður staje się miejscem, w którym ludzie za wszelką cenę bronią swojego świętego spokoju, ale zbyt często mają oczy zamknięte na to, że obok spokoju nie ma, obok ktoś przeżywa dramat.
Satu Rämö nie oskarża wprost, bardziej punktuje kumulujące się problemy, ale pokazuje charyzmatyczną postać policjantki, która krok po kroku rozwiązuje bardzo trudną zagadkę kryminalną. To powieść o tym, że zbrodnia rodzi się z cierpienia, lecz także o cierpieniu, które nie zna ukojenia, a którego źródłem jest być może epizod otwierający tę powieść. Znakomicie napisaną historię o tym, jak żyją, co czują i w jaki sposób funkcjonują z własnej woli lub zmuszeni przez okoliczności natury ludzie na Fiordach Zachodnich. W miejscu, do którego mało kto dociera i mało kto chce tu żyć. W miejscu, które kocham, a które fińska pisarka uczyniła tłem świetnej powieści o tym, jak bardzo boli życie i że to czasem ciężar nie do zniesienia.