2024-03-22

„Pastwa” Agnieszka Jeż

 

Wydawca: Wydawnictwo Luna

Data wydania: 27 marca 2024

Liczba stron: 336

Oprawa: miękka

Cena det.: 44,90 zł

Tytuł recenzji: Znikanie

Omawiając najnowszą powieść Agnieszki Jeż, nie będę już wspominał o tym, o czym pisałem, recenzując inne jej książki. Pozwolę sobie na krótkie podsumowanie i udzielenie rady. Obcowanie z każdą powieścią tej pisarki jest przyjemnością, gdyż jest to prawdziwa mistrzyni kryminału, a jeśli ktoś w zalewie książek tego gatunku chciałby przyjrzeć się, jak tworzy się perfekcyjną konstrukcję takiej prozy, powinien sięgnąć po kryminalne powieści Agnieszki Jeż. Jest ich już sporo, a „Pastwa” to kontynuacja „Pomroki”, w której autorka stworzyła bardzo ciekawą postać prowincjonalnej policjantki, o której wiarygodność psychologiczną zadbała i w pierwszej, i w obecnej narracji. Dbałość o język, pomysłowość, wielopłaszczyznowość, świetnie portretowane i niuansowane kwestie obyczajowe – tak, Agnieszka Jeż wie, co robi, panuje nad każdym zdaniem i rozdziałem, oferując po prostu jakość, która usatysfakcjonuje odbiorcę takich powieści jak „Pastwa”.

Podoba mi się, że Jeż stawia na krótkie tytuły. Jedno słowo zazwyczaj trafnie oddaje złożoną strukturę jej powieści. Ten tytuł można interpretować na kilka sposobów, ale jego wykładnia pojawia się stosunkowo późno. Wcześniej dzieją się rzeczy, na których wymyślanie może sobie pozwolić ktoś z takim doświadczeniem pisarskim jak Jeż, a co w wykonaniu początkujących lub po prostu kiepskich twórców gatunku mogłoby zrujnować odbiór książki. Chodzi mi o dwa zabiegi mogące zdziwić czytelnika, a jednocześnie będące mocnymi stronami „Pastwy”. Pierwszą kwestią jest to, że w intrygę kryminalną wchodzimy bez pośpiechu. Przez pewien czas nie dzieje się nic, co na tym etapie fabuły wyolbrzymiają twórcy kryminałów, by za wszelką cenę już na początku przykuć uwagę czytających. Jeż rozpoczyna powoli. Od spraw codziennych, wątku obyczajowego. Od pozornie spokojnego życia głównej bohaterki, która wciąż wewnętrznie buzuje, nadal nie przepracowała traum i wciąż zastanawia się nad tym, czy jako córka toksycznej matki będzie dobrą matką dla dorastającej dziewczyny, która w „Pomroce” przeżyła być może coś gorszego, niż Sonia Kranz, dorastając u boku rodzicielki. Drugą ciekawą kwestią jest to, jak Jeż zdradza wydarzenie kluczowe dla intrygi kryminalnej. Dowiadujemy się o nim już w połowie powieści. I nie, nie powoduje to zniechęcenia, rozczarowania ani wątpliwości, czy czytanie dalej ma sens. „Pastwa” tak prezentuje to makabryczne i jednocześnie na swój sposób fascynujące zdarzenie, że druga część książki, oparta na uzupełnieniach, nabiera tempa, ale przede wszystkim staje się coraz ciekawsza. Tak, po zdradzeniu tego, co najważniejsze. Jak to możliwe? Warto się przekonać, jak robi to Jeż. Tym bardziej że potem jest naprawdę intrygująco, bo podobnie jak w przypadku „Pomroki” pisarka opowiada o tym, że zbrodnia może być nieoczywista, a jej motywy powodują, że ścigający zbrodniarza policjant może zapłakać nad jego losem.

„Pastwa” to historia o rodzinie zamkniętej w koszmarnym domu przypominającym mauzoleum. Oczywiście metafora zamknięcia jest obszerna i podczas lektury przyjrzymy się temu, co działo się i dzieje z członkami rodziny mieszkającej w miejscu, w którym Sonia Kranz od samego początku czuje się niekomfortowo. Jeż ponownie przyjrzy się relacjom rodzinnym, koncentrując się przede wszystkim na zjawisku cichej przemocy w czterech ścianach, poza które nie wychodzą dramaty łamiące życie albo powodujące, że to życie staje się w różny sposób zdeformowane. „Pastwa” opowiada o mężczyznach, którzy zniknęli, wcześniej zaś byli królami życia. Albo kimś takim się wydawali. Rodzinny interes połączył oraz podzielił. Mężczyzna u Jeż jest dominujący i nieskłonny do kompromisów. Krzywdy dziejące się z jego powodu są nakreślone w tej powieści w taki sposób, że „Pastwa” łączy kilka wątków o podobnym natężeniu. W związku z tym ten kryminał cały czas żyje i pulsuje. Zwłaszcza gdy okazuje się, co naprawdę stoi za przerażającym zdarzeniem odkrytym bardzo szybko, co – podkreślam ponownie – większość powieści kryminalnych przedwcześnie by zabiło, ale „Pastwę” i jej czytelników niesie dalej. Ku kolejnym przerażającym odkryciom.

Jest jeszcze jeden zabieg formalny, który Agnieszka Jeż potrafi wykorzystać bardzo dobrze: koncentracja na detalu, który będzie mieć znaczenie dla fabuły. Czy jest to drobiazg wpadający do buta głównej bohaterki, czy fragment czegoś, co znajduje w sierści psa, czy na przykład coś, co nie powinno się znaleźć w jedzeniu, którego Sonia Kranz na szczęście nie próbuje. Albo zauważenie odmiennej od innych ramki na zdjęcie. To są bardzo ważne tropy umieszczane w dobrych miejscach i tak, by nie rzucać się czytelnikowi w oczy swoją oczywistością. Tak jak Sonia Kranz jest ostrożna w okazywaniu zaufania otoczeniu, a przede wszystkim jego męskiej części, tak czytający powinni być odrobinę nieufni wobec prezentacji takich detali. Wydaje się, że nie wniosą nic nowego do fabuły. Wnoszą bardzo wiele, zwłaszcza w sferze antycypacji po odsłonięciu kluczowego zdarzenia dużo wcześniej, niż robią to klasyczne kryminały.

Jednakże warta uwagi jest również płaszczyzna psychologiczna i obyczajowa „Pastwy”. Sonia Kranz została w „Pomroce” przedstawiona jako kobieta, która na zgliszczach przeszłości musi zbudować coś, co nazwie nowym domem. Powracają wydarzenia z pierwszej powieści cyklu, natomiast ciekawe jest to, w jaki sposób Agnieszka Jeż uwiarygodni psychologicznie bohaterkę, nie stawiając jej w bezpośredniej konfrontacji z oprawczynią. Mam na myśli dwie świetnie napisane tu rozmowy telefoniczne Kranz z jej matką. A raczej z obrazami mrocznej przeszłości, które łączą się z głosem rodzicielki. Jeż nie potrzebuje spektakularnych scen konfrontacyjnych, by pokazać złożone problemy swoich bohaterów, a przede wszystkim dylematy Soni Kranz. Czasem dużo więcej ukryte jest w tym, jak policjantka reaguje na pewne wydarzenia, niż w tym, co o nich myśli.

„Pastwa”, znakomita powieść o zemście za rodzinne krzywdy, jest książką pokazującą dualizm każdej istoty ludzkiej – jej umiejętność dopasowania się do tak zwanych cywilizowanych, rodzinnych, usankcjonowanych zasadami świata standardów oraz atawistyczną dzikość, za którą stoi gotowość do popełnienia najbardziej mrocznych czynów. Ten dualizm świetnie pokazany jest na przykładzie zachowań psa Soni, ale w „Pastwie” będziemy mieli również „udomowionych” ludzi, w których ożywa zew natury. Wszystko zmierza do nieoczywistego zakończenia, bo jak wspomniałem, to już kolejna z napisanych przez Agnieszkę Jeż powieści, w której zbrodnia ma zaskakujące motywy, czasem dużo bardziej przerażające niż akt odebrania komuś życia. Wszystko rozegrane na pozornie malowniczej dolnośląskiej prowincji, co również jest cechą wyróżniającą pisarstwo Jeż: stawianie w roli jednego z bohaterów konkretnego polskiego regionu. Splotą się tam w tragiczny sposób losy ludzi, którzy będą musieli zapłacić za swoje grzechy. A Jeż opowie o tym jak zawsze w świetny sposób.

2024-03-11

„Nieumieranie. Opowieść o życiu po śmierci” Marta Szymska

 

Wydawca: Wydawnictwo Relacja

Data wydania: 13 marca 2024

Liczba stron: 272

Oprawa: miękka

Cena det.: 44,90 zł

Tytuł recenzji: Świadomość w rozpaczy

Marta Szymska z pewnością nie ma ambicji literackich Joan Didion, autorki „Roku magicznego myślenia”, albowiem sama na wstępie zaznacza, że „Nieumieranie” to zapis jej świadectwa, nie literatura w podstawowym znaczeniu. Czy ta książka na tym traci? Niekoniecznie. Są w niej fragmenty naprawdę chwytające za gardło i takie, w których trudno z narratorką złapać oddech, gdy opowiada o emocjach po zniknięciu syna, powtarzając na przykład te najważniejsze zdania, które są jak kamienie u szyi albo  rany zadane w samo serce. Najcenniejsza jest jednak szczerość tej wypowiedzi. Umiejętne odsłanianie tego, jak rozmaite oblicza może mieć rozpacz. Bo „Nieumieranie” to jednocześnie książka o kompulsywnej walce, by życie po doświadczeniu granicznym wróciło na właściwe tory, oraz o rozpaczliwym poszukiwaniu śladów obecności kogoś, kto odszedł i już nie wróci.

Szymska opowiada o utracie jedynego syna. Eliasz nie żyje. I w zasadzie to wszystko mogłoby już zdefiniować tę narrację, nie trzeba dodawać żadnych słów, by skierować baczną uwagę czytelnika na to, w jaki sposób o śmierci opowie matka, która chce zrozumieć siebie w żałobie, a po tym zrozumieniu – odbudować się, bo przecież ona w przeciwieństwie do syna nadal żyje. Dla mnie jako ateisty i zwolennika przekonania, że śmierć jest absolutnym końcem, bez taryfy ulgowej w postaci nadziei na jakieś spotkania ze zmarłym w zaświatach, „Nieumieranie” było bardzo ciekawym doświadczeniem czytelniczym, bo próbowałem zrozumieć zupełnie inną perspektywę. A raczej obserwowałem, w jaki sposób Marta Szymska dobierze słowa i sformułuje zdania, bym nie przerwał lektury, bo jej takt opowiadania o swoich emocjach z pewnością nie pozwala na to, by autorka sugerowała, że jej punkt widzenia na życie po śmierci jest słuszny i konieczny do naśladowania.

Tymczasem wiara w Boga, jego sprawczość, celowość spowodowania tragedii, która ma nieść w sobie i naukę, i próbę – to wszystko daje Szymskiej siłę, aby przetrwać najgorsze. Przede wszystkim nie ugrzęznąć we wszechogarniającej pustce. Korespondując z przyjaciółką, autorka zaznacza, że wcale nie jest dzielna, jak jest jej to sugerowane. Ona jest przede wszystkim świadoma. Jej opowieść będzie właśnie o samoświadomości. O okrutnym dyskomforcie straty, który może sparaliżować, i o racjonalizowaniu sobie własnego bólu wraz z próbami jego odpychania, co prowadzi do specyficznej formy ekspiacji. Marta Szymska opowiada o cierpieniu jednostkowym, lecz również uniwersalnym. O tym, jak niezwykle trudno jest zajrzeć w głąb siebie, kiedy stoi się wobec najbardziej przerażającego faktu. Bo przecież rodzice nie powinni żegnać swych dzieci w sposób ostateczny. A Eliasz umarł. Zrozumienie tego zdania, ukorzenienie go w świadomości, która nie będzie później zmierzać do destrukcji, jest piekielnie trudne, jednak możliwe.

Dlatego ta z jednej strony wstrząsająca, a z drugiej niezwykle czuła książka o samotności żałoby staje się na pewno czymś na kształt prozy konfesyjnej, kierującej się gdzieś do wewnątrz przeżyć samej Szymskiej, ale również jest tekstem mogącym inspirować innych zrozpaczonych rodziców, którzy musieli pożegnać swoje dzieci. Autorka już na wstępie zaznacza, że dochód ze sprzedaży „Nieumierania” zostanie przekazany instytucjom charytatywnym. Już samo to jest znaczącym argumentem, by tę książkę kupić. Tym bardziej że Szymska w swojej prywatnej opowieści wyraźnie sugeruje, które segmenty działalności charytatywnej w Polsce domagają się wsparcia. Jak trudno jest to wsparcie uzyskać, kiedy nie ma się samozaparcia, determinacji i zwyczajnej siły do walki o normalność wtedy, kiedy przecież nic już nie jest normalne, a z pewnością nie jest postrzegane jako warte jakiejkolwiek walki.

Autorka odnalazła wiele szczęścia w nieszczęściu. Jej opowieść jest świadectwem tego, ile życzliwości i empatii kryje się w każdym z nas. „Nieumieranie” to rzecz o tym, że umysł w rozpaczy zamyka się na racjonalizacje oraz wyjaśnienia ze strony świata, który – tak nie do zniesienia okrutnie – jest dokładnie taki sam jak przed piekielnym doświadczeniem śmierci dziecka. Na drodze Szymskiej stają ludzie, którzy pozwalają jej znaleźć kontakt z jej emocjami w taki sposób, by stopniowo wyzwalała się z rozpaczy. Nie chodzi tylko o wspaniałego partnera, który towarzyszy jej na każdym kroku od momentu, w którym Eliasz znika, do czasu, kiedy w głowie boleśnie kołacze się myśl, że to już rocznica jego odejścia. To, co opowiada autorka, a co przecież jest prawdą, bo każde zdanie tej książki jest raz bolesne, raz melancholijnie piękne, to również ważne i cenne świadectwo. Opowieść o dobrych ludziach, która ukazuje się w kraju, gdzie często innych posądza się o znieczulicę. Tymczasem „Nieumieranie” to wzruszająca opowieść nie tylko o tym, który nagle odszedł, ale również o ludziach, którzy zostali. Ze swoją troską i umiejętnością wsparcia, które nie są ani nachalne, ani pozbawione szczerości.

Skoro wraz z dzieckiem umiera przyszłość rodziców, Szymska usiłuje pokazać, w jaki sposób najpierw uczyła się koncentrować tylko na tym, co jest tu i teraz, a następnie przyzwyczaiła się do takiego sposobu funkcjonowania, w którym nie było już odpowiedzialności za przyszłość. A jednak pozostawienie za sobą przeszłości także było bardzo trudne. Bo przecież Eliasz odszedł tylko fizycznie. Największy ładunek emocjonalny mają z pewnością fragmenty, w których autorka opowiada o tym, jak i gdzie szuka obecności zmarłego syna. Jest w tym i przejaw pięknej, bezgranicznej miłości, ale również wzruszająca chęć zrozumienia, że doświadczenie graniczne nie stało się doświadczeniem z nieuniknionymi konsekwencjami. „Nieumieranie” ze swoim niezwykle trafnie dobranym tytułem jest książką o tym, w jaki sposób nazwać, a potem zwalczać złe emocje. Wtedy gdy one wszystkie mówią o bezwzględnym końcu. Bo jakbym ja zachował się w sytuacji bohaterki? Nie mam dzieci i nie wierzę w Boga. Teoretycznie niepotrzebnie szukałem w tej książce siebie albo czegoś dla siebie. A jednak dużo znalazłem. Wiele mądrych refleksji, jak zwalczać strach, który staje się bezpośrednim doświadczeniem i gotów jest sparaliżować na zawsze. Jak przetrwać, kiedy to, czego nawet nie można sobie wyobrazić, staje się nad wyraz realne. „Nieumieranie” to piękne epitafium. Nie literacka próba opowiadania o rozpaczy po utracie bliskich, którą znaleźć można na przykład w „Bezmatku” Marcinów czy w „Umarł mi” Ingi Iwasiów. Książka absolutnie dla każdego, choć absolutnie nikomu nie można życzyć tak przerażającego doświadczenia, o którym Szymska opowiada jako o losie, który po prostu trzeba zrozumieć i zaakceptować. Piękna jest ta prostota opowieści. To, że autorka jest bezpretensjonalna i bardzo szczera, a łzy można ronić wraz z nią podczas lektury. Co jest naprawdę ważne w takim rodzaju doświadczenia? Marta Szymska mówi wprost i nie musi to brzmieć literacko: „Akceptować swój smutek”. I o tym przede wszystkim jest ta warta uwagi (oraz kupna!) narracja.

2024-03-04

„Baldur. Wyspy Białego Słońca” Berenika Lenard, Piotr Mikołajczak

 

Wydawca: Empik Go

Data wydania: 31 stycznia 2024

Liczba stron: 432

Oprawa: miękka

Cena det.: 54,99 zł

Tytuł recenzji: Thriller bez napięcia

Zwykle z ogromnym zainteresowaniem czytam zarówno islandzkie powieści – zawsze gorąco za nie dziękuję znakomitemu tłumaczowi Jackowi Godkowi – jak i książki, których akcja rozgrywa się na Islandii. To w końcu mój nowy dom. Doskonale zdaję sobie sprawę z tego, jak może inspirować literacko i jak wdzięcznym tłem powieści każdego rodzaju może się stać, jeśli tylko ktoś połączy wrażliwość na niebywały klimat Islandii z umiejętnościami literackimi. Dobrze mi znani autorzy dotyczącej wyspy znakomitej literatury faktu – „Szeptów kamieni” (czytanych dwukrotnie) czy „Zostanie tylko wiatr” – postanowili chyba przekonać samych siebie, że będą też świetnymi twórcami thrillera psychologicznego. Z dużym smutkiem i rozczarowaniem muszę stwierdzić, że nie są. „Baldur” negatywnie zaskoczył mnie na tylu poziomach, że czuję się w recenzenckim obowiązku wskazać jedynie najistotniejsze mankamenty tej powieści. Książki ze sporym potencjałem, bo na przykład wizerunek toksycznej rodziny, a przede wszystkim matki, to coś naprawdę frapującego. Szkoda, że bez głębi psychologicznej, która powinna wywołać u czytelnika ciarki na plecach. A przecież wydaje się, że autorzy postawili przede wszystkim na psychologię, bo z akcją i jej rozwojem, a także z koniecznymi w thrillerze plot twistami jest tutaj bardzo źle.

„Baldur” to opowieść o Islandczyku w średnim wieku. To dziennikarz, który boryka się z wieloma problemami, a największym z nich jest niemożność pozbycia się przekonania, że jego życie naznaczone jest fatalizmem, a on sam jest chodzącym nieszczęściem, człowiekiem, który nie może uciec od bliżej niezdefiniowanego mroku. Ten mrok się rozrzedzi, kiedy zorientujemy się, że autorzy chcą przedstawiać złożoną psychikę swojej postaci za pomocą wykładów albo trzymających się skrupulatnie prostej struktury zdań. Nie stoi za tym literackie odsłanianie tajemnic, bo „Baldur” jest napisany w taki sposób, jakby jakaś ciekawa gra cieni rozgrywała się za kotarą, którą autorzy postanowili nagle zerwać i zobaczyliśmy, że nie ma tam w zasadzie nic zaskakującego. Nic, co powodowałoby szybsze bicie serca, zapadało w pamięć, wywoływało niepokój. Mówiąc krótko: „Baldur” to powieść z potencjałem, jednak już w połowie spalonym niczym w lawie z islandzkiego wulkanu. Potem próbuje się dać tej książce jakąś szansę, by mimo wszystko zaskoczyła, kazała uwierzyć, że dalej jest coś naprawdę niemożliwego do przewidzenia, wstrząsającego, przede wszystkim udowadniającego, że autorzy rozumieją, w co grają, na pewno przeczytali wcześniej mnóstwo thrillerów i wiedzą, jak wymagający jest ten gatunek.

Największym problemem w odbiorze „Baldura” jest znalezienie jakiegoś wiarygodnego uzasadnienia faktu, że wydarzenia drugiej przestrzeni czasowej rozgrywają się tysiące kilometrów od Islandii, w Beskidzie Niskim. Dlaczego tam? Bo autorzy przez jakiś czas mieszkali w tych okolicach. Jednak nie jest to w moim odczuciu sensowny argument, by akurat tam umieszczać tę część intrygi, która będzie potem wpływać na islandzką płaszczyznę narracji, nadając jej nowe znaczenie. Skoro miała to być książka z nordyckim klimatem, oddająca niepowtarzalność Islandii, która naprawdę jest miejscem niezmierzonych inspiracji literackich, tamta historia z retrospekcji najlepiej prezentowałaby się właśnie gdzieś na islandzkiej prowincji. Może w ukochanym przez Berenikę Lenard i Piotra Mikołajczaka rejonie Fiordów Zachodnich? Nie widzę absolutnie żadnego uzasadnienia, by przeszłość nakładająca się w ponury sposób na teraźniejszość miała się rozgrywać w tym konkretnym regionie Polski, w ogóle tak daleko i w tak nieprzystawalny do wszystkiego sposób.

Nie wiem, jak pracowali nad „Baldurem” autorzy, ale narracja z Beskidu Niskiego jest o wiele lepsza, ma przede wszystkim literacką wartość oraz spory, jednak zmarnowany potencjał. Widać w niej dużo wyraźniej wyeksponowaną wrażliwość na detale, umiejętność pokazywania bohaterów w niejednoznacznym świetle, zaglądania do wnętrza ich zranionych dusz. Część rozgrywająca się na Islandii jest sucha, sprawozdawcza i powodująca, że główny bohater nie wzbudza właściwie żadnych emocji. A to przecież postać, która ma nieść planowane kolejne tomy serii. Narracja w tej płaszczyźnie czasowej, czyli w lecie 2019 roku, wydaje się pisana z ogromnym napięciem, by forma była bez zarzutu, lecz pod formalnie dobrą opowieścią nie kryje się żaden dryg do pisania literatury. To literackie „napinanie się” – którego, zaznaczam wyraźnie, nie ma w części z Beskidu Niskiego – owocuje czasami takimi zdaniami jak to: „Potrzebowałem racjonalizacji, która wzięłaby w ryzy mój od wczoraj zagnieżdżający się, pęczniejący i zajmujący coraz więcej miejsca strach”.

Kolejny problem autorów polega na tym, że koniecznie chcą napisać o tym, na czym się znają. Ponieważ jest to książka osadzona częściowo na Islandii, pozwolę sobie użyć islandzkiego słowa znakomicie oddającego charakter historii dorosłego Baldura. To słowo to „nafnaflóð”. Natłok i nagromadzenie nazw własnych są chwilami nie do uniesienia. Jakby dla czytelnika istotne było, którą linią lotniczą leci jakaś postać z powieści. I kiedy widać, że w wielu miejscach „Baldur” zamiast dobrego thrillera staje się dobrym przewodnikiem, czyli formalnie tym, w czym autorzy są znakomici, a mianowicie literaturą faktu, czasem ta omnipotencja w opowiadaniu o Islandii zaczyna kuleć, gdy dowiadujemy się, że z samolotu rozwożeni są taksówkami tylko mieszkańcy Ísafjörður, a przecież stamtąd startuje samolot, lotnisko obsługuje zaś mieszkańców trzech gmin zlokalizowanych w jego rejonie i zdecydowanie nie wszyscy pasażerowie każdego lotu to mieszkańcy tego miasta. To jednak nie jest w zasadzie istotne dla kogoś, kto nie jest z Islandii albo jej nie zna. Czytelnikom spodoba się wykreowany przez Lenard i Mikołajczaka islandzki świat. Gorzej jednak z intrygą, która rozwija się w tych pięknych północnych dekoracjach. I czasem z poczuciem humoru, bo zdarzają się suchary jak ten, że na Grenlandię Internet jest transportowany na paletach.

Celowo staram się nie wspominać o fabule oraz jej zwrotach, gdyż zwykle recenzje krytyczne mocno zbliżają się do tak zwanych spojlerów, a nie chcę tego robić autorom, bo zdaję sobie sprawę z tego, że ta historia niektórym czytelnikom może się spodobać. Mnie raczej zmęczyła. Punkt kulminacyjny znajdziemy w połowie, a potem jest już tylko równia pochyła. Choć oczywiście trzeba przyznać, że autorzy bardzo się starają, by przede wszystkim rozmyć definicje winy i kary, które w „Baldurze” funkcjonują wielopoziomowo, co jest cenne dla literatury tego gatunku. Problem polega na tym, że o ile sama postać Baldura językowo przedstawiona jest w bardzo nieatrakcyjny sposób, o tyle nakładające się na teraźniejszość przerażające zdarzenia z przeszłości zmierzają ku rozwiązaniu mało wiarygodnemu. Chodzi zarówno o to, jak zarysowana jest postać tak zwanego czarnego charakteru i jak niewiarygodna psychologicznie jest jej przemiana. I nawet ciekawe wątki grenlandzkie mające być smaczkami dla czytelników gotowych sięgnąć po kolejne tomy serii nie czynią z „Baldura” dobrego thrillera, bo nim po prostu nie jest.

Trudno mi jest jednoznacznie określić, jaki status wydawniczy ma Empik Go, albowiem mimo poszukiwań w sieci (być może niewłaściwie szukałem) nie znalazłem jednoznacznej odpowiedzi, czy to dom wydawniczy oferujący tradycyjną formę wydania książki, czy też może jest to wydawnictwo selfpublishingowe. Dość zaznaczyć, że prawdopodobnie redakcja ani korekta nie spisują się tam profesjonalnie, skoro w książce pojawiają się błędy ortograficzne („w niebogłosy”, „fejs”) czy językowe („Bluszcz wdzierający się w każdy możliwy centymetr elewacji”), a polskiej niepoprawnej kalki anglicyzmu „zdawał się być” naprawdę się nie spodziewałem. Boleję nad tym dodatkowo, dlatego że być może nikt nie zasugerował autorom, że ta książka mogłaby mieć dwie znakomite płaszczyzny czasowe rozgrywające się w tym samym zimnym i mrocznym kraju dopasowanym do opowiadanej historii, o czym zdążyłem napisać powyżej. Czasem w takich wypadkach mam wrażenie, że autorzy krzywdzą czytelników, ale i ludzie odpowiedzialni za formalną stronę projektu książkowego krzywdzą samych autorów. Jednak nie to jest oczywiście najsmutniejsze w moim odbiorze „Baldura”.

Być może to redakcja również powinna zauważyć poważne uchybienia logiczne w powieści. Na przykład sytuacja finansowa głównego bohatera oraz sposób jej rozwiązania. Ten sposób pojawi się dużo później, ponieważ później odsłaniane są wszystkie karty, ale nie wierzę w to, że osoba mająca potężne długi tak późno wpada na oczywisty pomysł rozwiązania swoich problemów. Podobnie z epizodyczną postacią bezdomnego, który wyciąga od Baldura pieniądze. Krąży wokół centrum handlowego, których jest w rejonie stołecznym niemało, i bohater wcale nie musi wybierać akurat tego, by natykać się na nieprzyjemną dla niego postać. Ale wykazuje się masochizmem, albowiem ta postać stanie się istotna. Jest w „Baldurze” sporo dziwnych miejsc oraz co najmniej dziwnych rozwiązań fabularnych, których najwidoczniej nie przedyskutowano w redakcyjnym gronie. Bardzo mi przykro, że powieść zapowiadająca się tak interesująco w opisie wydawniczym może tak mocno rozczarować. A chciałem tylko przeczytać dobrą powieść z dreszczykiem, której akcja będzie się toczyć w mojej ukochanej Islandii. Poza banałami o mrocznej przeszłości, która zawsze dopada, i o zemście, o której napisano już tysiące razy i naprawdę trzeba być twórczym, by napisać o niej ciekawie, „Baldur” niesie ważne przesłanie: instytucja uznawana za przestrzeń bezpieczeństwa, czyli rodzina, może być  przerażająco okrutna. Tylko problem polega na tym, że nie opisano tego kreatywnie. Życzę autorom, by w kolejnych częściach serii naprawdę popracowali nad psychologiczną głębią swojej narracji, natomiast sam za te części już jednak podziękuję.