2024-08-20

„Przewina” Agnieszka Jeż

 

Wydawca: Wydawnictwo Luna

Data wydania: 28 sierpnia 2024

Liczba stron: 328

Oprawa: miękka

Cena det.: 46,90 zł

Tytuł recenzji: W labiryncie

Teza, że Agnieszka Jeż wielką pisarką kryminałów jest, została w moich recenzjach udowodniona już wiele razy, w związku z tym przez chwilę zastanawiałem się nad tym, jak o nowej książce napisać, żeby uniknąć powtórzeń i wydobyć z niej to, co unikatowe. Niecierpliwie czekałem na kolejną odsłonę losów Soni Kranz. Nie tylko dlatego, że Jeż znakomicie portretuje policjantkę z prowincji walczącą z własnymi demonami. Przede wszystkim z powodu nieoczywistości tematów, które porusza ta pisarka. A tym razem będzie o gniewie oraz bezradności. O jednym i drugim w odniesieniu do matek i córek. Agnieszka Jeż wie to, co twierdzę i ja jako pisarz: kobieta to zdecydowanie ciekawsza postać literacka niż mężczyzna, ale w „Przewinie” to wokół mężczyzny koncentrować się będzie intryga kryminalna, która jak zawsze zmierza w kierunku świetnej powieści obyczajowej.

Denat w dość teatralnej pozycji. Przybyły niedawno do ośrodka leczenia uzależnień jest jednym z tych, którzy w pewnym momencie zdają sobie sprawę, że nie są w stanie wygrać z nałogiem mimo bogactwa i idących za nim możliwości. Nieżywy mężczyzna z „Przewiny” czuł się królem życia, ale umiera jak marionetka. Co popchnęło go do desperackiego kroku? Albo kto w niezwykle dyletancki sposób usiłował go zabić? Ile razy ginie ten człowiek? Z własnej ręki czy z pomocą kogoś innego? I kto bardziej cierpi: samobójca, który przestaje być królem życia, czy ktoś, kto chce go zamordować z powodów, które stworzą tutaj świetne społeczne tło skomplikowane głównie przez to, że denat najbardziej na świecie kochał swoją córkę? Agnieszka Jeż opowie wielowątkową historię o tym, że córkę można wielbić ponad życie, ale jest też tak, że córka to balast, postać sama w sobie tragiczna w konfrontacji z toksycznym rodzicem. Taka będzie „Przewina” – kolejna powieść obyczajowa z mocnym wątkiem detektywistycznym, w którym Jeż sama udowodni (bez moich wywodów), że naprawdę wielką pisarką kryminałów jest.

Wspominałem o konsekwencji stosowania przez autorkę jednowyrazowych tytułów, jak również o tym, że potrafi przykuć uwagę czytelnika do detali, które będą mieć kluczowe znaczenie dla rozwiązania zagadki proponowanej za każdym razem w nieoczywisty sposób. Wspomniałem również o tym, że Jeż znakomicie czuje się w tematyce rodzinnej i bardzo wyraziście, choć jednocześnie doskonale dwuznacznie, pokazuje dom rodzinny jako nieprzepracowany problem. Tym razem skoncentruje się głównie na motywie pokrewieństwa jako traumy. Albo na konsekwencjach bycia z kimś spokrewnionym, kiedy trzeba na swoje barki wziąć trudną relację, na którą się nie zasłużyło, bo rodziny się nie wybiera. A bohaterowie Jeż, wybierając właściwie, nie wikłaliby się w tak skomplikowane zależności, które Sonia Kranz odkrywa nie z czujnością policjantki, lecz przede wszystkim empatią kobiety po przejściach.

Ten związek frazeologiczny daje tutaj bardzo ciekawe efekty. Wszyscy bohaterowie, bez względu na płeć, są po przejściach, które w pewnym momencie ich wykoleiły. Poza tym śmierć w „Przewinie” nie pojawia się tylko w postaci wspomnianego już denata. Autorka skrupulatnie i ze świetnym reporterskim sznytem odtwarza po raz kolejny regionalną historię, by opowiadać o uniwersalnym doświadczeniu ludzkiej krzywdy. A najciekawiej wygląda to w odniesieniu do głównej bohaterki, bo w przeciwieństwie do wielu twórców powieści cyklicznych, którzy już w drugiej albo trzeciej książce opowiedzą wszystko o swojej postaci prowadzącej, Agnieszka Jeż udowadnia, że można stopniowo, ale jednocześnie wstrząsająco przedstawiać losy kogoś, kto musi zrekonstruować losy innych, by rozwiązać kryminalną intrygę.

Tymczasem Sonia Kranz jest intrygująca przede wszystkim w swej relacji z matką. Bardzo intensywnej i niezwykle skomplikowanej. Dyskretnie nakreślonej w poprzedniej powieści „Pastwa”, gdzie pojawiła się tylko jedna rozmowa telefoniczna. Jeż idzie tym torem i bardzo mi się podoba to, w jaki sposób autorka opowiada o ludzkich konfrontacjach, które następują bez bezpośredniego kontaktu. W scenach przesłuchań twarzą w twarz również jest bardzo dobrze. Mam wrażenie, że to jedna z niewielu twórczyń kryminałów, która uznaje za ważne, by zindywidualizować postacie epizodyczne. W związku z tym ludzie, z którymi Kranz musi rozmawiać, portretowani są zarówno w sferze zachowań, jak i języka, a właściwie przede wszystkim dzięki językowi. „Przewina” to kolejna powieść kryminalna, w której lingwistycznie z racji gatunku musi być jak najbardziej prosto i przejrzyście, a jednocześnie język – zarówno narracji, jak i dialogów – jest dla autorki tym, czym najprecyzyjniej wyraża wszelkie wątpliwości moralne, etyczne czy egzystencjalne swoich bohaterów. Dlatego bardzo ciekawe są tu postacie pojawiające się na chwilę i tworzące dzięki swoim punktom widzenia oraz wrażliwości możliwość sprawnego ułożenia przedstawionych „puzzli”. W „Pastwie” Agnieszka Jeż zdecydowała się na ujawnienie rozwiązania zagadki już w połowie książki, co w żaden sposób nie odebrało przyjemności dalszego czytania. Tu będzie miało miejsce coś innego: zamykanie opowiadania o tajemnicy zmarłego bogacza w taki sposób, że będzie to przychodzić jakby ewolucyjnie, bez fajerwerków. Z jednoczesnym przytupem, bo „Przewina” to nie tylko powieść ze znakomitym zakończeniem mówiącym o tym, jak wiele kwestii może być wieloznacznych.

Jest to też książka nawiązująca do klasyki gatunku: z miejscem pełnym podejrzanych – i Agnieszka Jeż nie musi zdradzać czytelnikowi, że mamy klimat trochę jak u Agathy Christie, ale przynajmniej ten maleńki dydaktyzm to coś, do czego można się przyczepić. Bo „Przewina” jest kolejnym literackim dowodem na to, że mamy do czynienia z pisarką absolutnie świadomą tego, jak precyzyjnie odtworzyć świat przedstawiony, w którym istotniejsze będzie zadawanie pytań niż uzyskiwanie odpowiedzi. I gdyby zapytać o to, czym jest zło, nowa powieść Jeż przyniesie kilkanaście odpowiedzi, a być może dużo więcej wątpliwości, kiedy na pytanie o istotę zła po prostu nie da się odpowiedzieć.

Sonia Kranz to jednak postać najciekawsza. Niesie na swoich barkach ciężar całej powieści. Jeż świetnie to rozpisuje. Na przykład w jednej z pierwszych scen, kiedy policjantka spaceruje z psem i instynktownie czuje, że coś jest nie w porządku, coś nie na swoim miejscu. Potem już inteligencja, umiejętności dedukcyjne i wyjątkowa wrażliwość tworzą z Kranz filar opowieści o tym, jak trudno w relacjach pokrewieństwa odnaleźć samych siebie, kiedy sama definicja pokrewieństwa narzuca bliskość. A jej brak staje się dylematem, dramatem lub zaskoczeniem. „Przewina” nie zaskoczy zwolenników pisarstwa Agnieszki Jeż, ale jest też książką, która nie ma ambicji rozgniatania wyobraźni i umysłu czytelnika. Chodzi bardziej o pokazanie świata najbliższych ludzkich relacji jako wyjątkowo skomplikowanego labiryntu, który może jednocześnie traumatyzować i dawać siłę. Tytuł nawiązuje także do najbardziej bolesnego rodzaju poczucia winy: kiedy dziecko czuje się winne temu, że pojawiło się na świecie. Jednakże na kartach tej powieści pojawia się dużo więcej złożonych problemów. I wiele z nich problemami pozostanie, bo nie tylko otwarte zakończenie świadczy o tym, że Jeż już niebawem zaproponuje nam kolejną narrację obrazującą to, jak skomplikowany i w tym skomplikowaniu nieszczęśliwy może być człowiek. Bez względu na płeć.

2024-08-16

„Islandia. Historie pisane wiatrem” Katarzyna Bobola, Piotr Kercz

 

Wydawca: Wydawnictwo Pascal

Data wydania: 14 sierpnia 2024

Liczba stron: 304

Oprawa: miękka

Cena det.: 69,99 zł

Tytuł recenzji: Zobaczyć wyspę

Wiatr w odniesieniu do tożsamości Islandii to bardzo trafna metafora, więc tytuł książki brzmi całkiem zacnie, ale byłem ciekaw, jak to wyszło w opowieści. Bo narracji o tym kraju stworzono już sporo, a poza tym Katarzyna Bobola i Piotr Kercz to kolejna para Polaków opowiadających o Islandii. Wcześniej wychodziło to skrajnie różnie: od fatalnego, niewartego wzmianki „Rekina i barana” Marty i Adama Biernatów po znakomite „Szepty kamieni” Bereniki Lenard i Piotra Mikołajczaka, według mnie najlepszą jak dotąd książkę o zimnej wyspie. „Historie pisane wiatrem” znajdą się na drugim miejscu. Bardzo mi się podoba subiektywizm tej opowieści. Zaczynając od języka i specyficznego poczucia humoru, a także uroczej ironii, kończąc na przemyślanej strukturze. Ta książka jest intensywna jak islandzki wiatr, a przy tym narracyjnie zwięzła. To dzięki krótkim rozdziałom świetnie połączonym z nietuzinkowymi fotografiami. Tak samo jak niecodzienny jest stosunek autorów do Islandii – kraju, który pokazują z perspektywy bardzo ciekawej przede wszystkim dla piechurów, ale również grotołazów czy ludzi interesujących się glacjologią.

Warto zacząć od poczucia humoru. Co na siebie włożyć, gdy jesteśmy w Islandii? „W zimie ubieramy się ciepło, warstwowo, przeciwwietrznie i przeciwdeszczowo. Latem zakładamy to samo, tylko nie zapinamy się bez potrzeby”. To jeden z fragmentów charakterystycznych dla tego, w jaki sposób opisują wyspę oraz swoje doświadczenia z nią ludzie, którzy zupełnym przypadkiem kilkanaście dni przed premierą swojej książki pojawili się u mnie w domu, a ja nie miałem pojęcia, kogo goszczę. Ta dziwna koincydencja skierowała moją uwagę na „Historie pisane wiatrem” i bardzo podoba mi się pokazany w niej dystans autorów zarówno do siebie, jak i do rzeczywistości – która w islandzkim wydaniu jest pod wieloma względami jednak trudna – ale także do tubylców. Na przykład rzucona mimochodem uwaga, że islandzcy znajomi Boboli i Kercza umówieni z nimi na dziewiątą byli gotowi już o jedenastej. Albo ktoś wyłapie te autoironiczne smaczki, albo uzna tę opowieść za kolejny reportaż pełniący funkcję przewodnika, ponieważ kolejne osoby zdecydowały, że muszą opowiedzieć o Islandii na nowo.

Wcale nie jest na nowo, ale jest niezwykle twórczo. Bobola i Kercz nie unikają klasycznych kwestii takich jak trzynastu islandzkich Mikołajów, zaczytywanie się przez Islandczyków książkami podczas świąt czy wszechobecne baseny, których kultura ich przyciągnęła i przekonali się, w przeciwieństwie do mnie, że znaleźć się od czasu do czasu w basenie to naprawdę znaleźć się na Islandii. Poza tym jednak jest i intrygująca forma, i równie fascynujący dobór tematów. Autorzy są twórczo wybiórczy: znajdują tę cenną dla czytelnika równowagę między opowiadaniem o sobie, prezentowaniem historii wyspy i wspominaniem lokalnych podań i legend, między stylem anegdotycznym a sprawozdawczym, bo głębiej wchodzą tylko w tematy szczególnie im bliskie i wtedy widać, że zajmuje to więcej miejsca w książce. Poza tym chyba jako pierwsi w publikacji o Islandii cytują nieco obszerniej język islandzki, aby pokazać jego piękno – przynajmniej na piśmie.

Wartością nadrzędną tej książki niech będzie to, że mnie, przebywającego od blisko dwóch lat na emigracji w Islandii, wcześniej zaś czterokrotnie goszczącego tu turystycznie, trochę w tej opowieści zaskoczyło, nieco zastanowiło, a o niektórych sprawach po prostu nie wiedziałem. Nie chodzi tylko o to, że jako kasjer w sklepie nie mam pojęcia, że Islandczycy mieli kiedyś banknot o nominale dwóch tysięcy koron, a w Selfoss – które uznawałem za miejscowość, gdzie nic ciekawego nie ma – znajduje się zaskakujące muzeum. Mam wrażenie, że Bobola i Kercz napisali tę książkę z pełną świadomością, iż dobrze opowiedzieć o Islandii to opowiedzieć o jej zmienności w połączeniu z tym, co stałe i wieczne. Zmienna jest aura, wieczne jej zasady. Autorzy wędrują po Islandii w taki sposób, by respektować to, czego nie zauważają albo nie rozumieją inni. I docierają do miejsc, które pozostają w ich sercach, warte są interesujących narracji. To nie tylko książka z ciekawostkami, których nie oferują przewodniki – jak ta, że do jednego wulkanu można sobie zjechać windą, albo ta, że opinia prezydenta o pizzy hawajskiej stała się początkiem narodowego sporu. Jest tu bardzo dużo czułości wobec detali i takie opowiadanie o wyspie, w którym widać i pasję jej odkrywania, i umiejętność porządkowania wniosków po tym, jak opadną fale euforii.

Najważniejsza jest jednak perspektywa, a autorzy nieprzypadkowo prowadzą stronę o wymownym tytule „Wapniaki w drodze”. Chodzi zarówno o egzystencjalne doświadczenie, dzięki któremu można zyskać jakiś dystans do zauroczenia, jak i o przemierzanie Islandii na innych zasadach niż reszta. Bo taki Kuba Witek objechał ją sobie na rowerze, także pisząc o tym książkę, a inni autorzy publikacji o Islandii poruszali się pojazdami mechanicznymi. Tu jest głównie piesza wędrówka, a także słuszne skupienie na jej szczegółach. Poza tym świetna umiejętność podsumowania. Nawet wtedy, kiedy ta książka przypomina odrobinę bedeker, autorzy pokazują, że są nietuzinkowymi przewodnikami. Doskonale wiedzą, co ich w Islandii kręci najbardziej. I bardzo się cieszę, że dzielą się tym publicznie – na wspomnianym blogu oraz w tym wydawnictwie.

Znajdujące się pod koniec islandzkie hity Boboli i Kercza to źródło wielu inspiracji dla kogoś, kto Islandię już przynajmniej raz widział i chciałby zobaczyć z innej perspektywy. Tu przyglądamy się wyspie oczyma ludzi, którzy doskonale rozumieją, jak ma wyglądać książka podróżnicza, oraz dobierają jej elementy w taki sposób, by wybrzmieć niesztampowo. To autorzy decydują świadomie, że na przykład islandzkiej Polonii poświęcą tylko kilka zdań, a zachwytowi towarzyszącemu eksplorowaniu jaskiń kilka rozdziałów. Nie decydują jednak za czytelnika. To opowieść o dwóch rodzajach wrażliwości połączonych w jedną historię i zaimek „my” jest tu używany bardzo świadomie. To jest książka także o tym, co autorów zbliżyło do siebie w sensie egzystencjalnym, albowiem opowiadają o miejscu, które w dużej mierze ukształtowało bliską relację.

„Historie pisane wiatrem” są przede wszystkim prawdziwe, odczarowują każdy rodzaj komercji stosowany w przedstawianiu Islandii. Autorzy zaznaczają, że wiedzą, iż Islandia ma napęczniały od instagramowych filtrów międzynarodowy PR. Piotr Kercz zabiera głos również w sprawie fotografowania zorzy polarnej. Podróżnicy nie mają zamiaru niczego ubarwiać, lecz przede wszystkim chcą pokazać Islandię przez pryzmat zdroworozsądkowego myślenia o tym kraju ludzi, którzy odliczają czas do dnia, gdy uzyskają jego obywatelstwo, a także punktowania atrakcyjności Islandii jako wyspy przez parę, dla której liczy się bardziej podróż niż jej plan. Piszą o tym, co ich w Islandii zainspirowało, sugerując kwestie mogące być źródłem inspiracji dla innych. Uważam, że to naprawdę spore dokonanie: z humorem i kreatywną wybiórczością opowiedzieć o miejscu, którego nie chce się lukrować, a jednocześnie pokazuje się swoją ogromną miłość połączoną z szacunkiem. Z takimi wędrowcami jak Bobola i Kercz naprawdę warto obejrzeć Islandię. Ta książka pokazuje, że zawsze istotna jest oryginalna perspektywa – nawet wówczas, gdy pisze się o miejscu, o którym przecież wszyscy napisali już wszystko. Nie wszystko. Czytelnik nie pogubi się w detalach, a jednocześnie będzie widział wszystko bardzo wyraźnie. Bo to książka o tym, jak Islandia wygląda, brzmi, smakuje, lecz przede wszystkim jak hipnotyzuje, ściągając do siebie na emigrację ludzi rozkochanych w pięknym pejzażu i trudnej aurze.

2024-08-08

„Zaproszona” Emma Cline

 

Wydawca: Wydawnictwo Pauza

Data wydania: 14 czerwca 2024

Przekład: Agnieszka Walulik

Liczba stron: 320

Oprawa: miękka

Cena det.: 49,90 zł

Tytuł recenzji: Manipulacje

Intrygantki, kobiety manipulujące mężczyznami w związkach, wyobcowane outsiderki z niewyraźnie nakreślonymi biografiami – to wdzięczne bohaterki amerykańskiej prozy współczesnej. Zwłaszcza gdy jeszcze biorą jakieś leki albo narracja jest lekko feminizująca. Wtedy powstaje tak zwany ideał warsztatów kreatywnego pisania, a po publikacji wpada kilka literackich nagród lub wyróżnień. Emma Cline zaproponowała nam powieść właśnie z tak stereotypowym rozwiązaniem: śledzimy losy kobiety, która od początku jawi się jako antybohaterka, trudno ją polubić, jeszcze trudniej rozgryźć, tyle że sam pomysł takiej konstrukcji postaci wpleciony zostaje w fabułę, która po prostu nie jest atrakcyjna. Można by powiedzieć, że „Zaproszona” to taka współczesna Odyseja z bohaterem w spódnicy, na którego nie czeka po powrocie stęskniona Penelopa, a tym bardziej wdzięczna Itaka. Ma to być wszystko dość poruszające i jest w istocie, kiedy spojrzy się na detale, jednakże historia samotności, która ma być zasadniczo dramatyczna, staje się momentami literacko wtórna, a przy tym niewzbudzająca emocji. Wiem, pewnie zamysłem było stworzenie powieści wyzutej z emocji i pozbawiającej ich czytelnika, pozostawiającej więcej zagadek i znaków zapytania. Ale wyszło to dość przeciętnie.

Alex jest z jednej strony enigmatyczna, z drugiej jednak – odsłonięta w całości ze swoimi motywami postępowania, choć oczywiście brakuje nam wiedzy o tym, dlaczego zachowuje się tak, a nie inaczej. Cline rozprawia się z tym, co znaczy zderzenie klasy posiadającej z kimś, kto wydostał się z traumatyzującej go prowincji i usiłuje za wszelką cenę być tym lepszym, mającym dużo więcej, przede wszystkim na koncie. Alex też chciała dużo mieć, jednak wszystko przegrała. A teraz jest uciekinierką i poszukuje nowego bezpiecznego domu. Najlepiej takiego, w którym będzie czekał na nią majętny i dużo starszy od niej mężczyzna niemogący żyć bez młodziutkiej Alex bez biografii i właściwie niemającej oprócz wdzięku niczego innego do zaoferowania. Rozgrywa się tu jednocześnie opowieść o tym, jak kompulsywnie walczy się o przetrwanie, nie przebierając w środkach (i mężczyznach), a także ta ciekawsza – o przekraczaniu granic społecznych, wydostawaniu się z klatki uwarunkowań wytyczonych przez określone środowisko, z którego się pochodzi, lecz przede wszystkim o rozpaczliwym poszukiwaniu uwagi. Dwudziestodwuletnia dziewczyna chce być dostrzegana i doceniana. W związku z tym gotowa jest prawie na wszystko.

„Zaproszona” konstrukcyjnie przypomina trochę powieść drogi, lecz jest przede wszystkim powieścią tułania się, w której najważniejsze wydaje się to, gdzie Alex będzie mogła tym razem przenocować. „Dlaczego taka jesteś?” – pada ważne pytanie od niedoszłego kochanka, bo nie każdy mężczyzna da się uwieść Alex, choć ona jest przekonana, że powinien. I to pytanie mogłoby stanowić bazę tej złożonej tematycznie powieści obyczajowej, w której ważny jest jedynie ogólny zarys i uzyskiwana dzięki niemu panoramiczność. Główna bohaterka spotyka się z różnymi ludźmi, te spotkania niczego nie wnoszą do jej życia, jednakże oddziałują na jej emocje. Zmuszają ją do czujności – albo po to, by nie zdradzić swojej przeszłości, albo w celu zapewnienia sobie pozorów bezpiecznej przyszłości.

Tak, Cline pisze o pozorantce, jednakże stara się też pokazać w szerszym kontekście, jak wiele pozorów kryje się w relacjach damsko-męskich, w których istotne jest to, dlaczego dwójka ludzi wiąże się ze sobą. Wracam tu do enigmatyczności Alex, bo w zasadzie i wiemy, i nie wiemy, dlaczego dziewczyna decyduje się na przykład na prostytuowanie się. Myślę, że ten element dużo ciekawiej pokazują dwie sceny z oceanem. Na początku młoda kobieta nurkuje w ciepłym akwenie, jest z nim zharmonizowana, Cline zaczyna od sielanki. Pod koniec powieści oceaniczna fala ścina bohaterkę z nóg. Między tymi dwoma obrazkami ukryta jest zagadka Alex: kim była, kim się stała i przede wszystkim – kim zamierza być. W tym znaczeniu otwarte zakończenie książki jest atutem, jednak jednym z niewielu. Zasadniczo lektura „Zaproszonej” jest momentami bardzo nużąca.

„Ty tak po prostu robisz, co chcesz?” – to pytanie pada z ust chłopaka, który daje się uwieść. Nawet więcej – bohaterka rozkochuje go w sobie. Czy Alex rzeczywiście robi, co chce? Czy Cline opowiedziała o młodej kobiecie, która jest świadoma, jaki rodzaj wolności wybrała? Czy też wręcz przeciwnie – tkwi w toksycznej klatce, w której zamknęła ją przeszłość, i rozpaczliwie próbuje się z niej wydostać, tak jak walczy z nieprzyjaznymi falami oceanu? Problem „Zaproszonej” polega na tym, że konstrukcyjnie rozpisana jest wokół tych dwóch przeciwieństw. Zasadniczych pytań, na które nie daje odpowiedzi. Cline chce, by jej książka była pozbawioną wglądu w prawdziwe emocje bohaterów wiwisekcją tego, jak bardzo możemy być samotni we współczesnym świecie. A precyzyjniej – we współczesnych Stanach Zjednoczonych, w kraju opartym na wstydzie. To Alex słyszy od jednego z rozmówców na przyjęciu, na którym czuje się kimś ważnym, ale równie dobrze mogłoby jej tam nie być. Czego ona sama się wstydzi? Czym jest wstyd w sensie egzystencjalnym? Co znaczy niedosyt materialny? Jak wiele można poświęcić dla poczucia bezpieczeństwa, które otrzymuje się, posiadając pieniądze?

Z „Zaproszoną” jest trochę tak jak z jej konstrukcją: poszczególne sceny rzeczywiście intrygują i niektóre spotkania są świetnie napisane, Cline jest też dobra w dialogach. Tylko że tak naprawdę w momencie przejścia do kolejnego spotkania (a może są to konfrontacje?) generalnie zapomina się o poprzednim. A finalnie cała powieść idzie w niepamięć. Dlatego pospiesznie postanowiłem o niej napisać zaraz po przeczytaniu, gdyż po kilku tygodniach ani problemy Alex, ani jej sposoby radzenia sobie z tymi problemami i własnym wyobcowaniem raczej nie pozostaną mi w głowie. Może to też kwestia tego, jakim językiem operuje autorka albo jak to zostało przetłumaczone. Bo to naprawdę świetny materiał, który pochwaliłby niejeden nauczyciel szkoły pisania, instytucji tak popularnej w USA. Problem polega na tym, że jest tu za dużo koncentrowania się na szlifowaniu formy opowieści. Sama historia – jak na amerykańskie standardy ich budowania i kreowania na tym fundamencie wielkich powieści – zwyczajnie nie porywa.