2012-09-28
"Niewidzialni" Mateusz Marczewski
2012-09-24
"Wrogowie publiczni" Michel Houellebecq, Bernard - Henri Lévy
2012-09-19
"Ocalenie Atlantydy" Zyta Oryszyn
Pozostała część „Ocalenia Atlantydy” to narracja snuta z wielu punktów widzenia i próba oddania złożoności czasu, który kryje się w biografiach ludzi szukających swego miejsca na świecie. Zasadniczo zdarzenia rozgrywają się w dolnośląskim Leśnym Brzegu i okolicznym Dębnie, ale geograficznie opowieści Oryszyn rozciągają się gdzieś od południowego wschodu Polski po zachodnioniemiecki Duisburg. Życiorysy tej powieści to składowe świata, w którym trudno się odnaleźć. Powojenna Polska to labirynt. „Labirynt strachu, upodlenia, upokorzenia, beznadziei, dławiącej nędzy. Labirynt śmierci. Ale też i labirynt nadziei. W nim też można zaginąć”. Znajdziemy się wraz z bohaterami w tyglu, gdzie najpierw trzeba znosić niewygody, a potem panować nad sobą i nie tracić tego, co się ma. Trudno jednak cokolwiek mieć, kiedy wojna stanie się dopiero początkiem chaosu, a lata komunistycznej Polski będą czasem pytań, nie odpowiedzi.
Nie jest mi łatwo identyfikować się z tym, co pisze Oryszyn. Jak przez mgłę pamiętam stan wojenny, kiedy problemem był brak dobranocki. Dobrze za to zachował mi się w pamięci smak płynu Lugola, który wlewano w małych polskich obywateli po tym, jak w Czarnobylu wybuchło coś, co przez wieki miało pozostać w powietrzu i w ziemi. Chociaż są to zdarzenia stanowiące tło końcowych rozdziałów „Ocalenia Atlantydy”, czuję jakąś bliskość z bohaterami Oryszyn, którzy przechodzili przez własne, prywatne piekło już od końca lat czterdziestych, komentując fakt, iż dane im jest żyć w miejscu, którego uznać za ojczyznę nie sposób. To specyficzne wyobcowanie przez lata. Bez poczucia, iż ziemia, otoczenie – to naprawdę nasze. „A tak jak tu tęsknić do ojczyzny, kiedy ci mówią, że ojcowizna twoja i groby twoich to wcale nie była twoja ojczyzna i każą ci mieszkać wśród cudzej ojcowizny i nie swoich cmentarzy”. Powojenni przesiedleńcy muszą spojrzeć na świat z innej perspektywy, bo zrzucająca ich do Dolnego Śląska Polska Ludowa nazywa ten świat na nowo. Półprawdami lub kłamstwami. Tym trudniej żyć w takim świecie. Bez zakorzenienia. Bez miejsca, do którego jest się naprawdę przynależnym.
Zyta Oryszyn nie odkrywa świata na nowo. Tytuł sugeruje, iż książka jest rozpaczliwą próbą obrony przed upływem czasu i tego czasu absurdem, który kazał kłamać, oszukiwać i rozpaczliwie rozglądać się za prawdą, której nijak dostrzec się nie dało. Życie w Leśnym Brzegu to dla wielu życie w pułapce. W takim schronie, który wcale nie chroni, ale gdzie trzeba przebywać, by przetrwać. A przecież najlepszym schronem jest według autorki pamięć pokoleń i to o niej także będzie opowiadać w swych słodko – gorzkich narracjach, przy których można się na przemian uśmiechać i dumać, często z trwogą.
„Ocalenie Atlantydy” to przede wszystkim książka barwnych opowieści. O panu Kilowskim umierającym w niebieskich skarpetkach. O babuni Adelajdzie vel Antoninie, która nie zamierza wyjść zza szafy. O miłującej komunizm Bachledowej i o nienawidzących systemu ludziach, którzy nie chcą być wydmuszkami, czyli tymi, z którymi nikt nigdy się nie liczy. Oryszyn opowiada o Marcysiu, który poszukiwał dookoła siebie komunizmu. O Niemcu Kinte sprawdzającym, czy świat nie zbrunatniał. O biednym panu Stasiulku, który odczuł złudę rozkoszy, całując drewniane usta. O matkach, jakie nie są pewne, czy warto temu światu wydawać własne dzieci. O dzieciach, które chcą poznać przeszłość rodziców, by zrozumieć, kim są tu i teraz. Barwne są historie Oryszyn i finezyjnie się ze sobą splatają. To taki emocjonalny tygiel zróżnicowanych biografii. Dokładnie taki jak Leśny Brzeg, będący miejscem, gdzie żyje etniczna zbieranina.
Czy wojenne duchy polskie są dobre, a niemieckie złe? Czy można odnaleźć się tam, gdzie nikt nas nie chce i nie potrzebuje? Czy wędrówki odbywają się tylko w wymiarze geograficznym i są przemierzaniem kilometrów oraz forsowaniem Żelaznej Kurtyny, za którą najprawdopodobniej zwiał nawet Pan Bóg, zostawiając ludzi samym sobie? Myślę, że książka Zyty Oryszyn – specyficzny przecież debiut – to próba polifonicznej opowieści o tym, o czym nie da się opowiedzieć jednym głosem. To proza – cmentarz i proza, w której życie odradza się na nowo. Czas się cofa. Nazwane zostaje to, co trudno było zrozumieć. W gruncie rzeczy to od pierwszej do ostatniej kropki książka pytań, nie odpowiedzi. Wieloznaczna historia pogmatwanych losów tych, którzy za wszelką cenę chcą żyć tak, by swoje życie naprawdę zrozumieć.
To nie tylko ukłon w stronę przeszłości. Nie ma się czemu kłaniać, bo było brzydko i źle. Czy aby jednak do końca? Tematycznie „Ocalenie Atlantydy” nie jest żadnym novum w polskiej literaturze współczesnej. Chodzi bardziej o to, że świat czarnych wołg, kartek na wszystko, kolejek, prześladowań i przesłuchań oraz imperatywów, jakich nikt nie rozumie, można na nowo nazwać i oswoić. Dlatego Zytę Oryszyn warto znać i wiedzieć, do czego tęskni, a czego nie rozumie.
2012-09-12
"DuchLess. Opowieść o nieprawdziwym człowieku" Siergiej Minajew
Autor swą anglojęzyczną część tytułu wyjaśnia w jednym z rozdziałów i do tego jeszcze wrócę. Część rosyjska to nawiązanie do książki Borysa Polewoja o lotniku – kalece, który mimo przeciwności losu, tworzy swój życiorys prawdy. Bezimienny bohater Minajewa niby jest, ale tak naprawdę go nie ma. W oparach alkoholu i narkotyków, wśród męczących go ludzi pędzących za mamoną i sławą, nawet sam ze sobą – nie istnieje naprawdę. Nie znaczy to, że nie mamy do czynienia z bohaterem wyrazistym. Bynajmniej. To wyraziciel nowych czasów, które nie chcą sobie przyłożyć krzywego zwierciadła. Człowiek, który miota się między ideologiami, rosyjską kulturą i sztuką lat minionych, priorytetami mateczki Rosji a bezideowością i marazmem dzikiego rosyjskiego pędu do zgubnych zdobyczy zachodniej Europy. Jego rozważania iskrzą i groteską, i dowcipem, i smutne są niesamowicie, bo obcujemy z inteligentnym człowiekiem, który żyjąc tak, jak żyje, popełnia samobójstwo za życia i nijak nie może (nie chce?) odnaleźć drogi, by zejść ze swej życiowej równi pochyłej.
A przecież jest w nim coś z romantyka Puszkina; przecież widzi piękno Patriarszych Prud, nieśmiało roi o miłości do prawdziwej przyjaciółki Julii. Przecież mógłby zrobić coś, by wyjść z cienia lanserskich żyjących trupów, którzy gonią za ulotnymi rozkoszami i życie traktują jak coś do używania, a nie przeżywania. Przegadany też trochę ten korporacyjny szczur Minajewa. Autor chwilami zdaje się sięgać do rosyjskiej klasyki dojrzałego realizmu, próbując dysputom o czymś ważnym nadać szczególnego znaczenia. Może za dużo tutaj dygresji, zbyt wiele powielających się myśli, za dużo niepotrzebnej dosadności i złudzenie, że to wszystko jest wyrazem przebiegłego konformizmu. Stąd moje mieszane uczucia. Niemniej coś jednak jest hipnotyzującego w tej prozie, stąd też czyta się ją z uwagą, a i napisać o niej się chce.
Narrator Minajewa mówi o sobie następująco: „Wiecie, kto to naprawdę jest dyrektor handlowy? To współczesna odmiana drogiej prostytutki, która lawiruje między interesami kierownictwa z kilkukrotnie zawyżonymi planami sprzedaży a interesami własnych podwładnych, którzy nie mają ochoty wprowadzać tych planów w życie”. To, co robi w dużym uproszczeniu jest nazwane dawaniem dupy. Tak naprawdę to zajęcie nie tyle jałowe, co pozbawiające chęci prawdziwego życia. Szuka się go potem w markowych klubach i restauracjach; czasami na ulicach doszczętnie zgubionej przez kapitalizm Moskwy, krwiożerczego megalopolis dla szybkich karier i równie szybkich upadków.
Kim są młodzi moskwianie? Żyją dwutorowo. Pozornie radośnie, a w gruncie rzeczy zupełnie bez sensu. „Tak właśnie żyją. Rano do trenera, wieczorem do dilera. Od rana zamęczają się ćwiczeniami, wieczorem – narkotykami. Myślę, że gorliwie zajmują się własnym zdrowiem rano, żeby było co zarzynać wieczorem”. Nasz bohater przygląda się temu krytycznie, ale przecież sam nie widzi, nie szuka nawet innych alternatyw. Może między siłownią a dilerem rozpościera się ten pusty, biały i całkowicie na wszystko obojętny świat, w którym trzeba jakoś wziąć powietrze w płuca i wypuścić je lekko? Może tylko dualizm znaczeń i rozpaczliwe trzymanie się między tym, co słuszne a tym, co niewłaściwe pozwala nie myśleć i nie widzieć wokół - a przede wszystkim w sobie - brudu nie do zmycia?
Przerażają pustką relacje międzyludzkie, jakie próbuje tworzyć lub ocenia bohater książki „DuchLess”. Sam jest zdegustowany ludzkością. Tą moskiewską, sztuczną, ukrytą pod makijażami markowych firm bez względu na płeć. Jest nie tylko niechętny ludziom, ale i im wrogi. Siłą rzeczy jednak obraca się głównie wśród tych – tu wskazanie na tytuł – pozbawionych ducha. Bezpardonowa krytyka nie powoduje, iż „nieprawdziwy człowiek” będzie szukał ratunku wśród osobników, którzy jednak mają duszę, rozum i przeżywają życie świadomie. On jest zamknięty w pewnym mrocznym kręgu, z którego nie sposób się wydostać. Nie taka jest Moskwa XXI wieku. A może nie tylko taka. Ale przecież nasz opowiadacz symbolicznie nie istnieje, czy zatem książka Minajewa to apoteoza pustki?
Autor chwilami się zapędza, bo lanserska przestrzeń jego bycia porównana do nowoczesnego łagru jest mocnym i niesmacznym nadużyciem. Minajew jednak broni tego, o czym opowiada. Dąży do oddania najbardziej obiektywnego obrazu świata, o którym przecież pisze tak złośliwie subiektywnie. „DuchLess” to książka gorzka i taka, wobec której nie można przejść obojętnie. Literatury antykorporacyjnej w polskim wydaniu jest ci u nas dostatek. Być może to czas na rosyjskie spojrzenie na problem. A może po prostu warto zajrzeć do tej książki, by wiedzieć, że demona w sobie samym można ożywić nagle. Nie trzeba do tego ideologii czy zmian we współczesnym świecie. Nieśmiało, ale jednak polecam. Może dlatego, że lubię książki braku kompromisu i kompromisowo oddające to, co jest tylko przecież czyimś punktem widzenia.
tłum. Paweł Podmiotko
2012-09-03
"Rant" Chuck Palahniuk
Pierwsza część powieści, opowiadająca o dorastaniu Ranta w prowincjonalnym miasteczku, jest najbardziej pasjonująca i najmniej – w porównaniu do dalszych opowieści – „przekombinowana” i przegadana. Bo okazuje się, że Palahniuk w linearnej narracji sprawdza się o wiele lepiej niż w momencie, kiedy całą historię zacznie wikłać jakimiś podróżami w czasie, korektami pochodzenia czy też lekkimi zabawami z takimi pojęciami jak „tożsamość” i „rzeczywistość”. I wcześniej, i potem o tytułowym bohaterze opowiadają jego krewni, znajomi, a także ludzie, dla których biografia Ranta coś znaczyła i w jakiś sposób się zapisała w ich pamięci.
Middleton to miasto psów oraz latających na wietrze tamponów i kondomów (Rant potrafi rozpoznać węchem właścicielki i właścicieli tychże charakterystycznych przedmiotów). Rodzinna dziura Ranta to miasto bez właściwości, w którym można długo i bezbarwnie egzystować. „Małe skupiska nieprzytomnie atrakcyjnych idiotów i idiotek, płodzących potomstwo i trwających potem w długiej, ponurej dorosłości”. – to między innymi o Middleton. I właśnie w takim miejscu, zwyczajnym aż do bólu, niezwykła postać Ranta ściągnie na siebie uwagę wszystkich.
Zastanawiające jest jego pochodzenie. Matka urodziła go w wieku czternastu lat i na początku wielbiła, by któregoś dnia nazwać potworem, kiedy odkrywa, iż cała ściana nad łóżkiem syna oklejona jest kuleczkami z jego zaschniętych smarków. Irene widzi w Rancie te wszystkie niedoskonałości, jakie musiała znosić, wiodąc swoje niedoskonałe, przedwcześnie dorosłe życie. Ojciec jest kimś zagadkowym. Tymczasem Rant naprawdę to czarci pomiot, jakieś zło wcielone. Pozornie człowiek bez właściwości, a tak naprawdę machina napędowa zdarzeń, które odbiorą Middleton dumne miano zwykłego miasta. Dziać się bowiem zaczną rzeczy co najmniej niezwykłe, a wszystko to w mniejszym lub większym stopniu przez Ranta.
Nasz bohater lubi igrać z życiem. Pozwala się kąsać dzikim zwierzętom i sprawdza swoją odporność na ich jad. Okazuje się, iż może znieść bardzo wiele. Co więcej, nie chorując, jest w stanie zarażać innych i doprowadzać do małych apokalips wszędzie tam, gdzie kaszlnie albo plunie śliną zarażoną wścieklizną. Rant wydaje się też prowokować całą masę dwuznacznych zdarzeń; można mu zarzucić, iż kieruje losem tak, by inni dostawali po grzbiecie za jego charyzmę i niezdolność do upodobnienia się do świata, jaki go otacza.
Bo Rant to w gruncie rzeczy nie postać z krwi i kości, lecz jakaś idea, a pewnie i po części mit. Od początku wiemy, że go nie ma. Ginie tragiczną śmiercią, ale przecież nikt nie odnalazł zwłok. Po tym, jak na stałe zaburzy porządek w swym rodzinnym miasteczku, uda się do metropolii, w której szybko wejdzie w specyficzną subkulturę party crasherów, którzy nocami oddają się dzikiemu szaleństwu towarzyszącemu rozwalaniu aut innych. W usta Ranta Palahniuk wkłada kilka ważnych prawd życiowych, jak choćby ta - „Istniejesz tylko i wyłącznie w oczach innych ludzi”. Konstrukcja wywiadu rzeki dodatkowo podkreśla wagę stwierdzenia Ranta. Jego biografia powstaje z opowieści innych ludzi. Każdy opowiadający tworzy go niejako na nowo. Każdy może konfabulować, ale tak naprawdę przecież wierzymy wszystkim. Albo nie ufamy nikomu… W opowieściach o Rancie widzimy, jak ów wiejski głupek z szatańskim uśmiechem i czarnymi od smoły zębami, wykorzystywał innych, by osiągać własne cele. Zasiać strach, niepewność. Udawać, że jest tym, za kogo go nie mają. Manipulacje Ranta odbijają się także na tym, w jaki sposób się o nim mówi. Matka opowiada z miłością, ale i naiwnością. Metropolitalna wybranka Echo Lawrence o psychice zrytej bardziej niż lakier na jej samochodzie opowie, jak ujarzmiała dzikość Ranta. Z jednej strony nasz bohater wydaje się bardzo ulotny i słaby, z drugiej jednak urasta w oczach niektórych do rangi mitycznego boga; sprawcę zmian i przemian, które nie pozostawią cię obojętnym wobec tego, jak żyjesz.
Rant uważa swoją egzystencję za niepowtarzalną. „Być może moje życie jest nic niewarte i nudne, ale przynajmniej jest moje własne, i nie zjechało z taśmy montażowej, nie dostałem go z drugiej ręki i nikt mi go odgórnie nie narzucił”. To jakość jedyna w swoim rodzaju. Niepowtarzalna i niemożliwa do naśladowania. Wszelkie dziwactwa Ranta są tak naprawdę stygmatami jego normalności. Normalności w nienormalnym świecie, w którym rządzą popkulturowe doświadczenia dla mas zwane senseo, zastępujące świadomość i pozwalające na to, by prowadzić odbiorcę tam, gdzie chce świat. Rant jest zatem outsiderem, ale z drugiej strony jest jedyną alternatywą dla rzeczywistości naginanej przez tak zwaną kulturę masową do potrzeb prostych, by nie rzec prostackich - i tylko takimi kierują się masy.
Być może „Rant” to powieść wielowątkowa, ale trudno od tego uciec, kiedy decyduje się na koncepcję stwarzania i poznawania głównego bohatera widzianego przez innych. Rant – podkreślam ponownie - istnieje i nie istnieje w gruncie rzeczy. Jest lekiem na całe zło świata znudzonych jego przewidywalnością, a z drugiej strony zbyt ostro atakuje codzienność, wdzierając się do niej i infekując innych – nie tylko w sensie dosłownym wspomnianą już wścieklizną. On – jak Misty z „Dziennika” – jest wyobcowany społecznie, ale tylko na swoje życzenie. I dzięki temu, że jego życie ma jakość, tak wiele nasuwa się myśli o tym, co w tym życiu obok niego jest nie tak. „Rant” to powieść pytań, nie odpowiedzi. Jak zawsze w przypadku Palahniuka zabójczo ironiczna i złośliwie narzucająca pewne punkty widzenia. Jedna z ciekawszych w jego dotychczasowym dorobku i taka, po której nie da się zasnąć spokojnie. Bo Rant burzy jawę, będąc jakimś sennym symbolem. W nocnym ukryciu pokazuje własną wykładnię świata. Uważajcie, czy nie czai się tuż obok was ze swym cuchnącym oddechem i śliną zarażoną wścieklizną!
tłum. Elżbieta Gałązka – Salomon