2024-12-30

„Ozland. Przestrzeń jest wszystkim” Agnieszka Burton

 

Wydawca: Wydawnictwo Dowody

Data wydania: 30 października 2024

Liczba stron: 456

Oprawa: twarda

Cena det.: 49,99 zł

Tytuł recenzji: Odcienie australijskiego mroku

Otwierając debiutancki reportaż Agnieszki Burton, miałem trochę mieszane uczucia. Ten gatunek literacki w takiej objętości zwykle staje się książką przegadaną albo niepotrzebnie dygresyjną. A jednak to, że narracja Burton jest długa, broni się na różne sposoby. Przede wszystkim nie można zwięźle i skrótowo opisać kontynentu australijskiego, bo zrobi się mu krzywdę wybiórczością. W dłuższej formie autorka umiejętnie skomponowała wszystko to, co dynamizuje reportaż: bezpośrednio przytaczane rozmowy, fakty historyczne przedstawiane jako anegdoty lub śmiertelnie poważne opowieści, wielowątkowość i umiejętność pokazania, jak niesamowicie różnorodna jest Australia. Rozmaite cytaty, fragmenty listów, tekstów źródłowych, głosy innych, własne komentarze. A wszystko, by pokazać, jak bardzo ta ziemia tętni życiem, w którym wiele jest zła, niesprawiedliwości, niespełnienia, rozczarowań i często niemych buntów. Poza tym Burton wie, jak wprowadzić świetny balans między detalem a przestrzenią. Wszystko tu bowiem rozgrywa się między intymnymi i drobiazgowymi historiami a potęgą odległości, które autorka przemierza wielokrotnie – także tam, gdzie asfalt zamienia się już w czerwony piach.

„Czy ta książka będzie o sprawach przyjemnych?” – zadają reportażystce pytanie Australijczycy. Ano nie będzie. Dlatego tak bardzo mi się spodobała. Dała mi świadomość tego, że o miejscu, które się kocha, można pisać nie przez pryzmat tego, za co się je kocha, lecz przede wszystkim o tym, że kocha się pomimo. Po dwuletniej emigracji w Islandii marzy mi się napisanie opowieści, która zedrze lukier z tego kraju i daleka będzie od turystycznych folderów, które pokazują to, co ma przyciągać uwagę, turystów oraz ich pieniądze. Kraj, który ja wybrałem do emigracji, nie ma aż tak okrutnej i przemilczanej historii jak Australia, jednakże takie opowieści jak „Ozland” – skądkolwiek by pochodziły – są dowodem wielkiego uczucia do miejsca, którego ciemne strony odsłania się przede wszystkim po to, by lepiej zrozumieć, a tym samym pokochać.

Sama Burton sygnalizuje swoją niepewność, czy ona, emigrantka o białym kolorze skóry, która na co dzień mieszka w Melbourne, czyli w absolutnie nieprzystającym do dzikiej Australii miejscu (o którym zresztą również opowiada i także rzeczy niewygodne, na przykład to, dlaczego mieszkańcy kiedyś wstydzili się swojego miasta i na jakich upokorzeniach je zbudowano), ma prawo zabrać głos i zdecydowanie opowiadać o mrocznych kartach historii kontynentu. Aborygeni twierdzą, że „biała Australia ma czarną historię”. Agnieszka Burton chce przyjrzeć się odcieniom tej czerni, opowiedzieć o nich z drobiazgowością, która przechodzi czasem w swobodną dygresyjność. Ale najcenniejsze w tym reportażu jest pokazywanie Australii, która nie tyle się siebie wstydzi, ile przede wszystkim wiele o sobie nie wie. Wymazywanie historii, wprawność w zapominaniu, niechęć do wzięcia odpowiedzialności za okrucieństwa wyrządzone na tej ziemi i tej ziemi – ten syndrom jest tu pokazany w kilku aspektach. Australijski język angielski lubi ponoć skróty. Burton na skróty nie pójdzie. Nie tylko dlatego, że poświęci wiele czasu i energii, by wędrować po australijskich bezdrożach. Także dlatego, że gotowa jest – po wielu latach emigracji – przedstawić wizerunek krainy Oz w sposób chwilami bezkompromisowy, jednakże zawsze odważnie szczery.

Burton nie interesują biali Australijczycy, którzy wiodą spokojne i bardzo często dostatnie życie w nowoczesnych miastach, poza które rzadko wyjeżdżają. Autorkę interesuje ziemia, w którą wsiąkała kiedyś krew mordowanych autochtonów. Przyroda poddawana okrucieństwu zmian klimatycznych. Aktywiści, którzy chcą zrobić coś dla krzewienia aborygeńskiej kultury i języka, walczą z przemysłem, nieczułością państwa wobec natury, są gotowi do poświęceń w imię spraw, które dla licznych Australijczyków są nieistotne. „Ozland” jest reportażem pełnym zaskakujących, czasem szokujących, niejednokrotnie brutalnych i przejmująco prawdziwych opowieści. Odnieść można wrażenie, że Agnieszka Burton chce znaleźć się i znajduje wszędzie tam, gdzie pojawiają się jakieś punkty zapalne, toczy się żywy konflikt. Ktoś usiłuje walczyć o dobro kontynentu, który brytyjscy przybysze po prostu sobie przywłaszczyli. Nie interesuje jej dzisiejsza australijska duma narodowa (choć o niej też jest mowa), lecz intencje ludzi oblewających w święto narodowe czerwoną farbą pomniki kapitana Cooka, którzy przywiózł na kontynent australijski tak zwaną cywilizację.

Najbardziej przejmujące według mnie opowieści znajdują się na początku tej książki. Między innymi o kradzieżach szczątków autochtonów, o rasistowskich i ksenofobicznych naukowcach przyglądających się aborygeńskim czaszkom z poczuciem wyższości. Burton przedstawia także historie polskich badaczy oraz odkrywców, którzy znaleźli się w Australii, patrząc na nią z obcej perspektywy. Nikt przez wieki nie mógł zrozumieć, że ten odległy ląd oraz jego mieszkańcy mają własną tożsamość. To na niej skupiają się poszukiwania prawdy Burton. To dla zrozumienia prawdziwej australijskiej tożsamości jest gotowa pokonywać tysiące kilometrów, by w jakimś prowincjonalnym miasteczku porozmawiać o istotnej sprawie, która absorbuje być może tylko samą Burton. Ale być może zaabsorbuje jej czytelnika. Bo to reportaż o tym, jak trudno jest w dzisiejszej Australii żyć ludziom, którzy mają świadomość bycia obywatelami kraju z ponad czterystoma miejscami masakr. Oraz o tych, którzy o tym kompletnie nie mają pojęcia albo nie chcą w to uwierzyć.

Okrucieństwo ludzi przedstawiane przez Burton wpływa również na kształt kontynentu, z którego chce się wydobywać dobra materialne, zmniejszać odległości za pomocą nowoczesnych rozwiązań komunikacyjnych, deprecjonować rolę natury i tkwić w przekonaniu, że to nie brak szacunku do niej, lecz utylitarność współczesnego życia wymaga podejmowania wielu drastycznych kroków. Wszystko wokół mitów, opowieści o zmarłych, wspominania smutnych historii szeptem, ale też wokół głośnych protestów, których niewielu słucha i pewnie niewielu ludzi założyłoby koszulki z napisem „Mieszkam na skradzionej ziemi”, które to autorka dostrzega na nastolatkach podczas jednej z akcji protestacyjnych.

Wszystkie przejmujące fakty, jak już wspomniałem, Burton łączy z narastającą niepewnością, czy to, jaki materiał przygotowuje, jest słuszne, i czy ma do tego prawo. Wielu aborygeńskich rozmówców nie chce nawiązywać kontaktu. Agnieszka Burton nie uzyska odpowiedzi na wiele pytań. Bywa ignorowana, ale jest konsekwentna w działaniu. Znajduje fascynujących rozmówców, jak na przykład kobietę, która przez dłuższy czas w ramach protestu mieszkała między gałęziami drzewa eukaliptusowego. Ale to książka wielowymiarowa także dlatego, że jest o podróży, przemierzaniu przestrzeni, lecz również o tworzeniu filozofii, określaniu mitów i o mitotwórczej sile opowieści rdzennych mieszkańców Australii. Symbolika drzew, wieloznaczność pojęcia „pożar”, pokazywanie znaczeń słowa „język”, w końcu opowieść o tym, jak szybko zapomina się ludzką podłość. Australia w tej książce fascynuje różnorodnością, także tą metafizyczną. Jednakże również różnorodnością krzywd, jakich zaznała. Dla których Burton szuka wyjaśnienia albo stara się po prostu przedstawić niewygodne fakty. Długi, lecz dynamiczny i bardzo spójny reportaż.  

2024-12-17

„Mrok jest miejscem” Ariadna Castellarnau

 

Wydawca: Wydawnictwo Bo.wiem

Data wydania: 12 listopada 2024

Przekład: Justyna Sterna

Liczba stron: 160

Oprawa: miękka

Cena det.: 40 zł

Tytuł recenzji: Konfrontacje

To niewielkich rozmiarów książka, której nie zalecałbym pochłaniać całej od razu. Przynajmniej ja podzieliłem sobie te opowiadania i czytałem każdego wieczoru po jednym. Dzięki temu „Mrok jest miejscem” na pewno dłużej zostanie w mojej pamięci. Przede wszystkim uświadomiłem sobie, że lubię smutne książki. Bardzo mnie rozczarowuje pozytywne zakończenie i chodzę potem długo jak struty. U Ariadny Castellarnau jest zupełnie inaczej. Z jednej strony kilka z otwartych zakończeń jej opowiadań wskazuje na uwolnienie się od bolesnych ciężarów albo traum niesionych przez bohaterów. Prawie wszystkie w konwencji realizmu magicznego uświadamiają, że ponad ponury i smutny świat można się wznieść. Jednakże ciekawsze jest to, w jaki sposób sportretowany jest ten świat. W ośmiu – do czego zobowiązuje tytuł – mrocznych historiach. W miejscach, gdzie ziemia jest albo okrutnie czarna, albo niepokojąco czerwona. Gdzie żar lejący się z nieba potęguje atmosferę duchowego wykończenia, a reszta zjawisk atmosferycznych zaznaczanych gdzieś w tle (piękna symbolika powodzi) jedynie wzmacnia nastrój nostalgii i grozy.

Wszystkie opowiadania – choć całkowicie różne od siebie w przesłaniu i konstrukcji – łączy motyw relacji będącej trudną konfrontacją. Następują tam zderzenia wynikające z nagłych spotkań. Ktoś przypadkiem staje na czyjejś drodze i to spotkanie okazuje się szansą na odmianę, początek czegoś nowego. Czy będzie to enigmatyczny chłopiec prowadzący dziewczynkę z opresyjnej rodziny ku metaforycznie lepszemu światu, czy niemowlę pozostawione na progu domu małżeństwa, w którym już dawno wygasł żar czułości i wzajemnego zainteresowania. Castellarnau stawia na momenty kluczowe dla życia bohaterów, a jednocześnie proponuje nam tylko fragmentaryczne obrazy biografii postaci. Jesteśmy zwykle świadkami jakiejś sytuacji granicznej albo wejścia w kontakt z drugim człowiekiem, który ukaże inną perspektywę patrzenia na swoje życie. A życie ludzi z tych opowiadań jest na wiele sposobów ponure. To życie jakiegoś mrocznego marginesu, z którego trudno się wydostać. Szczególnie gdy jest się bezradnym dzieckiem niewyposażonym w jakiekolwiek umiejętności prospołeczne, dzięki którym mogłaby się dokonać w jego życiu przemiana. A jednak się dokonuje. I dzieci cierpią w tej książce najbardziej.

„Lepiej mi tutaj niż gdziekolwiek indziej” – mówi porwana dziewczynka do mężczyzny, który powinien być jej oprawcą, a staje się opiekunem. Lepiej niż ze specyficznym bratem, który zapewnia rodzinie dochód swą innością, byłoby zapewne chłopcu, który chciałby brata zniszczyć. Albo spowodować, że skończy się niesłuszna chwila jego chwały. Są też jednak dzieci dorosłe, które powracając w rodzinne strony, znowu stają się bezbronnymi wobec okoliczności istotami. Jak znana pisarka, która uciekła z ponurej prowincji, a teraz powraca witana z atencją i wymiotuje po zjedzeniu zupy przygotowanej przez matkę. Hiszpańska autorka ukrywa metafory w detalach. Ktoś coś robi mimochodem, czemuś się poświęca, jakieś pozornie nieistotne zdarzenie całkowicie zmienia jego tok myślenia, wkracza w rejon specyficznej wrażliwości. Tu dzieją się rzeczy niezwykłe, kiedy egzystencjalny mrok zmienia swoje zabarwienie. I wszystko jest naprawdę intrygujące, choć debiutantka w niektórych fragmentach stawia na tak zwaną ambitną formę, uciekając trochę od opowiadania samej historii.

To również podzielona na osiem rozdziałów opowieść o bezpowrotnych utratach i zaskakujących zyskach, które niekiedy im towarzyszą. Dziecięcy bohaterowie czasem są narratorami. Kiedy indziej autorka oddala perspektywę – przyglądamy się życiowym rozterkom młodego człowieka z bardzo wyraźnego dystansu. Są też przedstawione sytuacje, których surrealizm potęguje grozę. Mnie mocno w pamięci pozostanie opowiadanie „Dzieci bawią się w ogrodzie”, które pokazuje, jak potężne spustoszenie może uczynić w czyimś życiu wkroczenie w nie kogoś z tendencjami do zawłaszczania. W tym akurat tekście straumatyzowana dodatkowo jest matka w żałobie po stracie córki. Ale dorośli tracą tutaj także co innego – poczucie bezpieczeństwa czy przynależności lub przekonanie, że świat może oferować coś więcej niż ponurość życia pozbawionego wszelkiej radości.

W światach przedstawionych tych opowiadań mnóstwo jest odcieni mroku. Tytuł określa pierwszy tekst, odważnie wkraczający w ten niezwykły i różnorodny świat, ale ta metafora się rozszerza, staje się coraz bardziej intensywna. Bohaterom – dorosłym i dzieciom – jest trudno ze sobą nie tylko dlatego, że życie postanowiło dać im taką, a nie inną lekcję, lecz przede wszystkim z powodu klaustrofobicznej atmosfery, w której przestrzeń się zawęża. I coraz trudniej się w niej poruszać. Dlatego możliwość wyzwolenia daje tylko odejście, ucieczka. Dlatego otwarte zakończenia przykuwają uwagę. To zawsze opis działania podjętego po to, by dać sobie szansę na zmianę. Przeżyć coś innego albo stać się kimś innym. Na tyle, na ile pozwala na to okrutny świat, w którym tak wiele się nie spełniło i tak bardzo boli to, kim się jest. Nawet jeżeli nie rozumie się swojej tożsamości, bo przecież dzieci stają się bezbronne najbardziej wobec samych siebie.

Ariadna Castellarnau opowiada także o ukrytych tęsknotach każdego z nas: znaleźć się przez chwilę w takim rodzaju raju, w którym nic nie będzie niepokoić, wygasną niedobre emocje, będzie można stać się kimś innym. Niby przypadkiem dziewczynka z opowiadania „Calipso” ma na sobie koszulkę z napisem „Paradise”. To jest trochę tak, jakby symboliki tego raju poszukiwano tutaj wszędzie, gdy tymczasem wszystkich zniewala i ogranicza mrok piekła istnienia. Co bardziej boli? To, co już się przeżyło w goryczy, czy gorycz świadomości, że tak naprawdę niewiele można zmienić? „Mrok jest miejscem” to zbiór opowiadań dla introwertycznych nadwrażliwców. Tych, którzy w opowiadanych historiach są gotowi odnaleźć tę smutną, a jednocześnie fascynującą osobność bohaterów. Ludzie żyją tu w małych społecznościach, a sami są samotnymi wyspami. Zaglądamy tam, dokąd nie zagląda nikt, bo życie toczy się gdzieś indziej i być może w dużo lepszym, satysfakcjonującym kształcie. Czy komukolwiek uda się wyjść mu naprzeciw? Może być coś lepszego, jeśli świat określany jest jako ruina czy bezmiar smutnej rozpaczy? „Wyspa w chmurach”, odwołując się do Yeatsa, sygnalizuje, że wiara w utopię wcale nie jest wiarą w coś zupełnie niemożliwego. Dlatego w tych na wskroś smutnych opowiadaniach znajdzie się miejsce na maleńką choćby ekspiację i nadzieję na lepsze życie. Wszystko w klimacie noir, lecz również w fascynujących kolorach, choć z palety tych ciemnych. Dowód na to, że opowiadanie może mieć wspomnianą moc ekspiacji także dla czytelnika. Dobra, niepokojąca i przemyślanie skonstruowana proza w ośmiu niezwykłych odsłonach.

2024-12-02

„Czeluść” Anna Kańtoch

 

Wydawca: Wydawnictwo Powergraph

Data wydania: 15 listopada 2024

Liczba stron: 192

Oprawa: miękka ze skrzydełkami

Cena det.: 49 zł

Tytuł recenzji: Zapominanie

Anna Kańtoch jest znakomitą polską portrecistką egzystencjalnego mroku i kreatorką atmosfery niepewności. Nawet jeśli pokazuje swoje umiejętności w serii kryminałów, czyli w gatunku, który trochę banalizuje jej zdolności pisarskie. Dlatego bardzo się cieszę, że ukazała się „Czeluść”. Książka, która już od pierwszych stron zabiera nam poczucie bezpieczeństwa, opowiadając soczystymi i pięknymi zdaniami o niepokoju. Bardzo krótka powieść, która zostanie w pamięci na długo, niektórym być może na zawsze. Zacząłem ją czytać, będąc przekonany, że tego samego wieczoru skończę, bo to przecież jedna z tych książek „na raz”, którą się po prostu pochłania. Pochłonęła mnie jednak proza życia i musiałem przerwać lekturę. Nie wiem, który stan jest trudniejszy do wyrażenia: tamte obsesyjne myśli, że przecież muszę wiedzieć, co się wydarzyło, i jak najszybciej dokończyć „Czeluść”, czy kompletne rozłożenie na łopatki, kiedy przeczytałem ją do końca. A niniejszy tekst jest jedynie początkiem rozmyślań nad tą historią i wyrazi zaledwie niewielką część niepokoju, który ze mną pozostał.

Kańtoch nie pozwala zdefiniować gatunkowo swojej najnowszej powieści. Motyw noir rozpełza się po całej tej narracji. Z jednej strony jesteśmy osadzeni w potwornie bolesnej (także dosłownie) rzeczywistości, z drugiej jednak – oniryczny klimat „Czeluści” wciąż narzuca pewną czujność wobec biegu wydarzeń. O ile wydarzenia rzeczywiście toczą się linearnie. Anna Kańtoch udowadnia, że pamięć i jej utrata albo zaburzenia to wciąż znakomity temat literacki. Zwłaszcza gdy kwestia pamiętania łączy się z upływem czasu wymuszającym zapominanie. I w tym znaczeniu jest to jedna z najbardziej przejmujących książek o samotności, jakie przeczytałem w ostatnich latach. Bycie samotną dla głównej bohaterki to bycie w dyskomforcie z samą sobą. Coraz większym. Coraz bardziej bolesnym. Agnieszka zatrzymała czas i siebie tam, gdzie miała nad jednym i drugim kontrolę. Teraz dzieje się coś, co zderza ją z przeszłością i ingeruje w teraźniejszość. Kańtoch łączy dwie płaszczyzny czasowe, opowiadając jednocześnie o postępującej dezintegracji osobowości. Mamy do czynienia z konfabulantką, paranoiczką, schizofreniczką czy kontrolującą opisywany chaos hochsztaplerką, która nie tylko igra z wyobraźnią czytających, lecz być może świadomie nią manipuluje?

„Są tylko moje słowa” – mówi Agnieszka. I rzeczywiście tak jest. „Czeluść” to studium wycofywania się w głąb siebie naznaczonego takim rodzajem eskapizmu, że najbezpieczniej jest wtedy, kiedy jest najmniej świadomie. Agnieszka cierpi czy czerpie korzyści z tego, w jaki sposób opowiada o sobie? A może to znakomita autotematyczna powieść o potędze i niebezpieczeństwach umiejętności pisania, bo przecież główna bohaterka pisze swoją powieść? Ukrywa historię w historii, kreuje rzeczywistość na swoich zasadach. A może odkształca ją w taki sposób, by pokazać, jak bardzo czuje się wyobcowana w świecie, do którego od dawna już nie pasuje?

Agnieszka jest retro. Filmy odtwarza tylko za pomocą magnetowidu, telefonu używa jedynie do dzwonienia, nie absorbują jej i nie interesują szum i chaos niesione przez Internet. Akademicka kariera nie wypaliła, gdyż bohaterka nie była dostosowana. Teraz jest coraz bardziej rozpaczliwie osobna. Kupiła dom na wsi, aby znaleźć namiastkę normalności, jednakże dom staje się klatką, przestrzenią, w której emocje Agnieszki nasilają się, a wraz z nimi – postępuje coraz większe poczucie dezintegracji. Nie wiemy, co naprawdę dzieje się wokół tej kobiety, ale wiemy, że w niej samej jest tęsknota za jakąkolwiek formą uporządkowania. Szum emocjonalny i chaos egzystencjalny powodują problemy z pamięcią. „Agnieszka straciła wspomnienie” to jedno z ciekawszych pierwszych zdań powieści, które udało mi się ostatnio przeczytać, bo za nim znajdować się będą liczne, jedynie uchylone furtki interpretacyjne. Nie da się opowiedzieć, o czym jest „Czeluść”. Da się za to sporo poczuć. Kańtoch pisze w taki sposób, że uniemożliwia odbiorcy antycypacje. Jest się z bohaterką dokładnie w tym miejscu i z tym bagażem przemyśleń, o których właśnie się przeczytało. I to jest w tej powieści najbardziej przerażające.

„Czeluść” jest powieścią, w której wyraźniejsze wydają się postacie drugiego planu niż sama opowiadająca historię. Konstrukcja książki opiera się na dość banalnym schemacie fabularnym: coś istotnego, traumatycznego wydarzyło się w młodości i to doświadczenie, do którego szczegółów nie można dotrzeć, na zawsze determinuje tożsamość kobiety w średnim już wieku, a może w wieku, w którym czas pewne rzeczy zapominać. I Agnieszka zapomniała. Siebie? Spektrum własnych doświadczeń emocjonalnych sprzed lat, które sprawiło, że wiedzie życie takie jak teraz? Kto ukrywa się w jej domu? Z kim tak naprawdę rozmawia? Komu zwierza się ze swoich wątpliwości, a kogo prosi o to, by powiedział prawdę, gdyż prawda związana jest z pamiętaniem, a Agnieszka jest sobą tylko w różnych rodzajach wątpliwości i niepamięci? Anna Kańtoch nie rozgrywa tu egzystencjalnej psychodramy za pomocą prostych środków wyrazu. Jej bohaterka nazywa wprost tezę, do której od wielu lat się przychylam także jako pisarz: kobieta to znacznie ciekawsza postać literacka niż mężczyzna. „Czeluść” udowadnia, że kobieta jest przede wszystkim dużo bardziej mroczną niż on istotą.

Docenić należy także umiejętność takiej manipulacji uwagą czytelnika, że ta powieść jednocześnie przeraża i niebezpiecznie do siebie przykuwa. Wątek amnezji rozpisany został tutaj znakomicie, bo funkcjonuje na wiele sposobów. Jest oczywiście bazą enigmatycznej powieści, lecz również kategorią poznawczą świata stwarzanego na zasadzie asocjacji przez wyobraźnię tej, która być może najbardziej… boi się siebie. Groza „Czeluści” to nie tylko znakomicie oddana atmosfera niepewności, bo niczemu, nikomu, a już na pewno samej Agnieszce nie można zaufać. Jednocześnie z grozy wyłania się zwyczajna ludzka ciekawość: dokąd zaprowadzą bohaterkę mistyfikacje i na jakim naprawdę etapie życia jest. Albo co się w tym życiu wydarzyło, że staje się ono jakimś mrocznym mirażem.

Świetna propozycja czytelnicza na długie zimowe wieczory, która skondensuje mrok wokół odbiorców. Aż chce się zapalić dodatkowe światło, nawet w ciągu dnia. Kańtoch wie, jak umiejętnie operować mrokiem, z którego po lekturze tej krótkiej książki można bardzo długo nie wyjść. Także dosłownie. Zawsze uważałem, że to sztuczne i pompatyczne, gdy ktoś pisze: ta książka odebrała mi dech. Ale już tak nie uważam.