2017-01-30

„Brunatna kołysanka. Historie uprowadzonych dzieci” Anna Malinowska

Wydawca: Agora

Data wydania: 18 stycznia 2017

Liczba stron: 360

Oprawa: twarda

Cena det.: 39,99 zł

Tytuł recenzji: Rozłąki

To, że druga wojna światowa wcale nie skończyła się w momencie złożenia broni przez strony walczące, jest faktem uświadamianym w ostatnich latach w literaturze faktu zarówno globalnie (monumentalny reportaż „Powrót” Bena Sheparda), jak i z perspektywy lokalnej („1945” Magdaleny Grzebałkowskiej). Anna Malinowska przyjrzy się okrucieństwu powojennemu w bardzo intymnym ujęciu. Jej książka skupia się na relacjach dzieci i rodziców, którzy na wiele różnych sposób byli rozdzielani, a potem usiłowali dotrzeć do siebie, odbudowując utraconą bliskość. Odbieranie dzieci przez Niemców miało bardzo różnorodny charakter. Związane silnie z działalnością Lebensborn, o której to instytucji napisano już bardzo wiele, ale także z zaskakująco dramatycznymi zbiegami okoliczności, w wyniku których dziecko znikało z życia matki nagle, bez wyjaśnienia. To doprawdy szczyt absurdu i tragizmu, że dzieci rodziców pomordowanych przez Niemców właśnie przez nich wychowywane były z czułością i troską. Ale w reportażu Malinowskiej chodzi o bardzo szeroki kontekst. O dzieci odbierane siłą, podstępem, wykradane z domów opieki, zabierane zniewolonym matkom. O dzieci, które nie miały możliwości upomnieć się o swoje prawa. Także o te straumatyzowane podwójnie – najpierw w wyniku przymusowego zniemczenia, potem odbierane przybranym rodzicom i na nowo polonizowane, choć było to dla nich potworną niesprawiedliwością, skoro niemiecka Mutti naprawdę pokochała, a polska matka oczekiwała miłości, której czasem nie dało się z siebie wydobyć.

„Brunatna kołysanka” rozważa problem oddalenia bliskich nie tylko w kontekście wojny i wydarzeń powojennych. Opisane historie nie przywołują jednego schematu, choć dotyczą w gruncie rzeczy takiej samej krzywdy. Malinowska stara się przyjrzeć trudnym relacjom oddalonych, a potem odnalezionych z perspektywy ich dalszego, dorosłego życia. Okazuje się, że okrucieństwo nie charakteryzowało tylko tych, którzy odbierali dzieci. Okrutni byli także rodzice, nie zawsze akceptujący odnalezione dzieci. Niektórzy opiekunowie odmawiali opieki, inni nie byli w stanie nawiązać bliskiej więzi z dzieckiem. A ci, których uprowadzono, opowiadają swoje dramaty różnymi głosami. Są tacy, dla których mroczna przeszłość jest już zamkniętym rozdziałem. Tacy, którzy są w stanie wybaczyć tę okrutną niesprawiedliwość losu i nie wracać już myślami do zniszczonego dzieciństwa. Są także rozmówcy przepełnieni gniewem, nigdy niepogodzeni z tym, co z nimi zrobiono, jak ich wykorzystano, ile możliwości odebrano i jak wytarto ze świadomości pojęcie szczęśliwego dzieciństwa. Okazuje się bowiem, że wiele uprowadzonych dzieci nawet gdy odnalazło biologicznych rodziców, nigdy tak naprawdę nie umiało cieszyć się dzieciństwem. Potem zaś nie miało odwagi, by zbudować życie rodzinne, samemu stać się rodzicem.

Centralną postacią reportażu jest mecenas Roman Hrabar. Człowiek, któremu Wikipedia poświęca lakoniczną notkę, a rodzinne Katowice zapominają, czemu się przysłużył. Tymczasem Anna Malinowska stara się bardzo dokładnie zrekonstruować wszystkie krajowe i zagraniczne działania Hrabara, dzięki któremu odnaleziono mnóstwo dzieci i połączono opłakujące tragiczne straty rodziny. Śledząc poczynania mecenasa, dostrzegamy, jak skomplikowane były różne historie i jak wiele trudności trzeba było pokonać, by połączyć dziecko z tęskniącą matką. Istotna jest perspektywa widzenia problemu przez Niemców, którzy przyjmowali pod swój dach dzieci i obdarzali je prawdziwą miłością. Być może niewiele mieli wspólnego z przesłaniem Himmlera, który dowodził, że rodzenie to nie jest sprawa osobista, lecz narodowa, i że kolejne porody mają budować potęgę niemieckiego społeczeństwa, w którym osoby bezdzietne powinny adoptować i wychowywać potomków. Niemieckie rodziny wielokrotnie konfrontują się z równie brutalnymi faktami co dzieci i rodzice, których w Polsce udaje się odnaleźć. Ich szczera miłość staje w konfrontacji ze zbrodniczym systemem, o którym wielokrotnie nie wiedzieli. Ten system usuwał z relacji rodzinnych pojęcia bliskości i miłości. Nakazywał hodowanie przyszłych godnych obywateli Rzeszy. Polskie dzieci mające być małymi Niemcami niejednokrotnie trafiały do domów, w których odnajdywały wszystko, co dla dziecka najważniejsze. Wracając do Polski, odkrywały kim są naprawdę, ale niejednokrotnie czekały na nich rodzinna patologia albo dorastanie w domach opieki. Hrabar traktuje swoje zlecenia z dużą empatią i taktem. Wie, że najważniejsza jest prawda. Zdaje sobie jednak sprawę z tego, że powracające do rodziny dziecko nie zawsze będzie dzieckiem szczęśliwym.

„Brunatna kołysanka” przedstawia wiele wstrząsających historii. Ukazuje rozpacz niemieckich rodzin i problemy adaptacyjne w rodzinach polskich. Mamy tu między innymi opowieść o tym, jak matka odnajduje swego dwudziestoletniego już syna i jak trudno jest im potem odnaleźć bliskość, za jaką tęsknili. Jest historia matki, która oznajmia dziesięciolatkowi, że już go nie chce, gdyż znalazła prawdziwego syna. To są opowieści, wobec których nie można przejść obojętnie, ale także takie sugerujące bardzo wyraźnie, że nie chodzi tu tylko o krzywdę odebranego dziecka, poczucie straty rodzica i szczęśliwe zakończenie, kiedy oboje po latach się odnajdują. Naprawdę szczęśliwych i satysfakcjonujących obie strony zakończeń jest niewiele. Malinowska zaznacza, że nie chodzi o sam moment odnalezienia się, że za tym wszystkim stoi cała masa trudnych emocji, z którymi nie sposób sobie poradzić. W trudnych relacjach zaciera się bliskość. Uprowadzone przez laty dzieci nie są w stanie jako dorośli zaofiarować tej bliskości komukolwiek, bo nikt ich nigdy nie przytulał, nikt prawdziwie nie pokochał.

To reportaż o tym, jak zbrodnicze działania potrafią zburzyć życiową równowagę już na zawsze. Okazuje się, że nie koszmar wojenny, lecz koszmar wyobcowania jest stygmatem na całe życie i nie można uwolnić się od bolesnych wspomnień. Reportaż taki jak ten uświadamia, że krzywda ludzka zapisana jest niekoniecznie w faktach, lecz przede wszystkim w skrywanych emocjach. Świat może rozpaść się całkowicie, choć wokół nie dzieje się nic spektakularnego. Pytania o to, kim się naprawdę jest, mogą dręczyć przez całe życie. Nigdy też nie można przewidzieć, czy pęknięte więzi rodzinne można naprawić tylko tym, że zwróci się sobie bliskich ludzi. Długofalowa perspektywa i ukazanie losów dzieci i rodziców w szeregu różnych kontekstów pokazuje także sposób, w jaki formowało się polskie powojenne funkcjonowanie rodziny w oczach opinii publicznej. Bohaterowie książki Malinowskiej przeżyli swoje prywatne piekło i czasami matczyna czułość to za mało, by poradzić sobie z pożegnaniem go. Niekiedy proces łączenia dzieci i rodziców był tak dramatyczny, że lepiej byłoby się o niego nie starać. Tak czy owak to książka o ludzkiej tożsamości, która buduje się w pierwszych kilkunastu latach życia. Jeśli wówczas pojawiają się gorycz, pustka, odrzucenie i kłamstwa, ta tożsamość zawsze będzie składową traum i wewnętrznych pęknięć, wiecznych ran oraz ciągłych deficytów emocjonalnych. „Brunatna kołysanka” opowiada o prywatnym obliczu wojny. O tym, że pozostawiła ona ślady, przede wszystkim rozrywając więzi międzyludzkie i skazując rozdzielonych na różne rodzaje bolesnej samotności.

2017-01-27

„Mała zbrodnia” Marek Łuszczyna

Wydawca: Znak

Data wydania: 11 stycznia 2017

Liczba stron: 300

Oprawa: twarda

Cena det.: 39,90 zł

Tytuł recenzji: Pamięć zła

Trudno uporządkować myśli po reportażu Marka Łuszczyny. Autor dał się już dotychczas poznać jako reporter bardzo wnikliwy. Taki, który tworzy książkę, gdzie historie opowiadają życiorysy oraz fakty. Mała zbrodnia” to przykład takiej publikacji. Bardzo odważnej i niezwykle kontrowersyjnej. Czytanej przeze mnie przede wszystkim jako mroczne memento, tekst o pokładach ludzkiego okrucieństwa. Ono nie dzieli się na nacje, narody. Ono w człowieku tkwi i ujawnia się pod wpływem różnych okoliczności. Opowiadając o obozach, w których zaraz po wojnie odzierano ze skóry i człowieczeństwa wrogów władzy ludowej, schwytanych Niemców i ludzi z różnych powodów uznanych za zbędny element społeczny, Łuszczyna snuje rozważania o potędze odwetu, który niszczy w ludziach to, co szlachetne i dobre.

To są historie tych, którzy z różnych powodów podejmowali się krwawej zemsty za to, co wyrządzili hitlerowcy. Niejednokrotnie ofiara nazistowskiego obozu stawała się katem w obozie stworzonym już na terenie wyzwolonej Polski. Setki miejsc, w których stosowano tortury i zabijano podobnie jak w czasie drugiej wojny światowej, przez lata były w Polsce wypierane ze świadomości, a często nigdy się w tej świadomości nie pojawiły. Marek Łuszczyna podąża śladami prześladowców i ich ofiar. Rekonstruuje zdarzenia ginące w mrokach niedopowiedzeń. Przywraca pamięć o miejscach, dla których tej pamięci zabrakło. „Mała zbrodnia” to nie tylko książka o enigmatycznych właściwościach tego, co i jak pamiętamy, ale przede wszystkim rzecz o wypieraniu ze świadomości niewygodnych dla nas prawd. Wstrząsające jest podkreślanie, że prawda o powojennym obozie pracy w Krzesimowie wyszła na jaw tylko dlatego, że operator koparki natrafił na ludzkie kości. To nie jest reportaż, który ma komuś dopiec, czy tekst powstały w wyniku potrzeby podążania za sensacją, wyszukiwania niewygodnego i elektryzującego społecznie tematu. Nie. To wstrząsająca książka o tym, o czym już napisałem. Zło ludzkie i jego rozmiary wciąż na nowo zaskakują. Zło wydobyte z innego zła jest już piekielną otchłanią, w której coraz mniej jest człowieczeństwa. Łuszczyna skłania do kilku ważnych refleksji. Przede wszystkim pokazuje, że po tylu latach wciąż nie możemy dokonać prawdziwego rozrachunku, nie uznając istnienia i działalności Polaków, którzy potrafili wykazać się podobnym bestialstwem jak hitlerowcy. Nie mogąc po prostu przyznać, że Polacy potrafili być okrutnymi oprawcami. Że powtarzanie wciąż na nowo, iż nie są źli, lecz uwikłali się w zły powojenny kontekst, nie spowoduje zatarcia pewnych faktów.

Odnoszę takie dziwne wrażenie, że rozprawiając o rozrachunku, do jakiego być może nie dojrzeliśmy, Marek Łuszczyna ukazuje podobny mechanizm co Ed Vulliamy w reportażu, po który niewielu sięgnęło. Mam na myśli rzecz o skomplikowanych relacjach powojennych na Bałkanach, które Vulliamy portretuje po latach milczenia. Jego „Wojna umarła, niech żyje wojna” wciąż zadaje pytania o to, dlaczego sąsiad umiał zabijać sąsiada i dlaczego po latach nikt nie chce o tym uczciwie porozmawiać. Trochę podobnie jest z pamięcią o obozach utworzonych na terenie całej Polski tuż po wojnie i wielokrotnie wykorzystujących infrastrukturę nazistowską. Coś się w nich wydarzyło, coś niekoniecznie godnego i wartego rozważania, a ostatecznie coś, o czym szybko się zapomina. Albo nosi w pamięci traumy inne nieco od Bośniaków, ale tak samo uwierające – traumy świadomości, że mordowani podczas wojny Polacy mogli przysłużyć się morderczemu aparatowi opresji tuż po jej zakończeniu.

Łuszczyna zabiera nas na powojenny Śląsk. Portretuje siatkę miejsc, do których trafiali ludzie różnej narodowości, także Polacy, ponownie więzieni Żydzi, ci wszyscy Niemcy, którym trzeba było wymierzyć swoją sprawiedliwość. Autor oddaje głos tym, którzy zapamiętali, w jakim rytmie odbywało się pełne przemocy życie w miejscach zesłania. Najbardziej chyba poruszająca jest narracja Doroty Boreczek, której dramat życia jest w zasadzie nie do opisania. To wstrząsająca relacja ocalałej z obozu, w którym zapamiętała polskich strażników wymierzających kary i nadających morderczy rytm życiu skoncentrowanemu tylko na tym, by przetrwać. Kiedy czytamy to, co opowiada Boreczek, wciąż na nowo pojawia się w nas pytanie o to, skąd brały się ludzkie bestie zaraz po tym, gdy niemieckie bestialstwo naznaczyło wszystkich tak stanowczo, bezkompromisowo. A jednak te bestie były, rodziły się z umysłów tych, dla których koniec wojny nie był żadnym końcem opresji. Więźniowie obozów śląskich musieli pracować w kopalniach bez jakiegokolwiek do tego przygotowania. Ci więzieni w Warszawie stanowili darmową siłę roboczą do odbudowy stolicy. Ten system ktoś stworzył w bardzo krótkim czasie, ktoś nadał mu sens, ktoś sankcjonował jego porządek. Głos Kazimierza Kutza w tym reportażu brzmi wyjątkowo wyraźnie. Wbrew temu, co się sądzi – że narzucony Polsce system polityczny rodził potwory z innego świata – to jednak polscy strażnicy potrafili zamieniać życie więźniów w piekło. Wielu z nich nigdy nie doczekało się uczciwego procesu. Ofiary nie mogły zeznawać.

Choćby Czesław Gęborski. Komendant obozu w Łambinowicach, któremu zarzucano wyjątkowe formy okrucieństwa. Człowiek potrafiący wypierać się i konfabulować, ostatecznie umierający bez wydobycia z niego, czym naprawdę się zajmował. Nie tylko on. W biografiach katów lub posądzanych o bycie oprawcami ujawnia się nie tyle rys socjopatyczny, ile przede wszystkim wizerunek ludzi potwornie skrzywdzonych przez życie i Historię, którzy umieją rekompensować sobie zaznane krzywdy, krzywdząc innych, oddając im własny bagaż bestialstwa. Marek Łuszczyna doskonale wie, że opowiadanie o katach powojennych obozów w Polsce nie jest stawianiem czytelnych tez, lecz przede wszystkim żmudną drogą przez akta spraw, które nigdy nie spotkały się z należytą uwagą sądów czy opinii publicznej. „Mała zbrodnia” nie ma na celu stawiania pod pręgierzem czy szokującego ujawniania prawdy, o jakiej wielu z nas nie wie. Łuszczyna podąża tropem pewnego procesu myślowego, który pozwolił przetrwać przez kilka lat strukturom sankcjonującym różnego rodzaju przemoc. To opowieść o bolesnej transformacji i o tym, dlaczego do dzisiaj stosunki polsko-niemieckie mogą być trudne, pełne animozji i uprzedzeń.

Ważne jest podkreślenie, że ta książka nie szuka ofiar pośród nacji. Nie wskazuje katów, narzucając ich narodowość i definiując uczynki poprzez tę narodowość. Nie zamierza być publikacją tendencyjną, bo w tej narracji naprawdę mówią fakty i wspomnienia, a nie autorskie interpretacje. Mała zbrodnia” jest książką opowiadającą, że wydarzyły się rzeczy haniebne i przerażające zaraz po tym, gdy wygasły piece krematoriów. Brali w nich udział także Polacy. Nie mogli być przecież tak źli, by powtarzać hitlerowskie piekło. Nie, ale wydarzyło się jednak coś przerażająco złego. Zanim miejsca dawnych obozów koncentracyjnych stały się muzeami, coś się w nich wydarzyło. Coś potwornego, co zaczęto wypierać z pamięci. Ta książka jest o tym, że ludzka pamięć umie być doskonale wybiórcza, a relatywizowanie różnych zbrodni może mieć miejsce nadzwyczaj często.

2017-01-25

„Pragnienie” Richard Flanagan

Wydawca: Wydawnictwo Literackie

Data wydania: 12 stycznia 2017

Liczba stron: 252

Przekład: Maciej Świerkocki

Oprawa: twarda

Cena det.: 34,90 zł

Tytuł recenzji: Dzicy i cywilizowani

Richard Flanagan w „Pragnieniu” udowadnia, że wielka historia pisze się sama, ale czasami trzeba pomóc ludziom w jej interpretacji. Autor pokazał w „Ścieżkach Północy”, że nie jest moralistą, choć potrafi kategoryzować i wyraźnie zaznaczać granice między tym, co ludzkie, a tym, co zwyczajnie podłe. W tej powieści, wcześniej wydanej w ojczyźnie Flanagana, także powróci ta dość oczywista dychotomia, z której nie zawsze zdajemy sobie sprawę. Portretując znanych Anglików oraz zupełnie anonimowych mieszkańców podbijanych przez nich ziem, australijski prozaik dość czytelnie sugeruje, iż nie ma i nigdy nie było podziału na ludzi cywilizowanych i dzikich. Jest i zawsze za to istniał podział na tych, którzy potrafią być dobrzy i szlachetni, oraz na tych, którzy w swych podłościach i okrucieństwach dochodzą do perfekcji w mieszaniu pojęć. „Pragnienie” będzie powieścią o ludzkiej hipokryzji nie tylko dlatego, że to właśnie biali, rzekomo rozwinięci ludzie podążają ścieżkami własnych potrzeb, a pozostali, ci dzicy i nieokrzesani, żyją w swoistej wewnętrznej symbiozie, nie spalając się w zgubnych namiętnościach. Flanagan posłużył się interpretacją mitu o Ledzie, portretując wydobytą z buszu dziewczynkę, która miała stać się dostojną Angielką, ale nigdy symbolicznie nie zgodziła się na to, by założyć buty, co miałoby uczynić z niej kobietę. Mit o gwałcie i destrukcji jako pokłosiu tego gwałtu pięknie obrazuje nie tylko losy Mathinny, która od lat spogląda na nas z ujmującego portretu małej Aborygenki w czerwonej sukience. „Pragnienie” to w gruncie rzeczy powieść o sankcjonowanej przemocy, którą zbyt często i zawsze niesłusznie kojarzy się z ludzką odwagą. To opowieść o tchórzostwie skrytym przed światem i dynamizmie udowadniania światu, kim się jest naprawdę. Dzicy i cywilizowani – autor wyraźnie stawia kreskę tylko na samym początku. Potem coraz bardziej dyskretnie, ale i konsekwentnie, tę granicę przed nami zaciera.

Interpretacja losów sir Johna Franklina jest bardzo ciekawa. Nieprzypadkowo chyba autor wybrał sobie kogoś, kto w latach 1836-1843 był gubernatorem Tasmanii, a potem usiłował udowodnić angielską potęgę zdobywczą nad arktycznymi lądami. W jednym i drugim zakątku ziemi nie wyszło mu to, co planował lub czego oczekiwał. Flanagan portretuje gorycz Franklina odwołanego z pełnionej funkcji na Tasmanii oraz pozbawionego sił i wsparcia pośród napierającego na niego lodu. Pod każdą szerokością geograficzną dziewiętnastowieczny Anglik chciał udowodnić swoją wyższość nad światem. Richard Flanagan nie tyle ironizuje na temat tej wyższości, ile ukazuje absolutną nieprzystawalność myślenia o danym miejscu do tego, jakie ono jest. Dużo więcej dowiemy się o postrzeganiu Tasmanii, arktyczną przestrzeń odczytując w kategoriach milczenia i domysłów. A ziemia, na której Franklin z żoną odnalazł siedmioletnią Mathinnę, nie jest ziemią dzikich. Pytanie o to, co to jest dzikość, zaczyna się w historii adoptowania Aborygenki przez majętnych Anglików. Potem przenosi nas w czasie i do angielskich salonów. Do czasu, w którym Charles Dickens ma stanąć w obronie Franklina i jego ekipy badawczej posądzanej o kanibalizm w trudnych warunkach przetrwania.

Portretowanie Dickensa wychodzi Flanaganowi nieco gorzej. Jego historia nie działa tak bardzo na wyobraźnię, nie jest też w żaden sposób zaskakująca – nie tylko dlatego, że znamy biografię angielskiego prozaika. Dickens nie wierzy w koncepcję szlachetnego dzikusa. Jego zdaniem cywilizowanego człowieka od kogoś żyjącego z dala od tego, co oferuje rozwinięty świat, odróżnia umiejętność panowania nad instynktami i pragnieniami. Tymczasem on sam ulega jednemu z nich. A może nie tylko jednemu. Dickens, pisarz o ugruntowanej pozycji, może być autorytetem i wpływać na opinię publiczną nie tylko za sprawą swoich narracji. Podejmuje się obrony lady Franklin przed cieniem, jaki kładą na niej zarzuty wobec męża i jego ekspedycji. Anglik kanibalem? Niemożliwe. Anglik jest poczciwym, uczciwym, ze wszech miar rozsądnym, wierzącym i uporządkowanym człowiekiem. Kiedy Dickens podejmuje się pracy nad spektaklem teatralnym uwieczniającym słuszność arktycznej wyprawy Franklina, gra postać niepodważalnie szlachetną. Czy szlachetne jest kategoryzowanie ludzi, tworzenie hierarchii i uwznioślanie pewnych grup tylko dlatego, że jest się przekonanym o ich wkładzie w tak zwaną cywilizację?

Flanagan pokazuje, o co i jak często można oskarżyć tak zwanych dzikich w XIX wieku. Ukazuje kilka rodzajów przemocy, które mają sankcjonować stworzony ład. Temu porządkowi ma podlec Tasmania. Jej rdzenni mieszkańcy są przesiedlani, a rządy białych to działalność mająca na celu uczynienie życia innych lepszym. Co jest gorszego w byciu z kręgu innej cywilizacji? Kto narzuca modele myślenia o świecie w taki sposób, by to, co inne, skategoryzować jako obce i złe, bo tak jest łatwiej? Lady Franklin podąża za swym niespełnionym pragnieniem posiadania córki. Widzi ją w małym, słodkim zwierzątku tańczącym jakiś szalony taniec. Dramat Mathinny rozpocznie się od tego, czego chce Jane Franklin. Dramat całej Tasmanii będzie polegał na tym, iż kolonizująca lądy Anglia pragnie pokazać swą wyższość i udowodnić, że preferowane przez nią wartości są konieczne do przyjęcia przez innych.

Tymczasem biali to okrutni hipokryci, a rzekomo dzicy żyją w zgodzie ze sobą i naturą. Literacki piewca rodzinnego życia, Charles Dickens, coraz bardziej obco czuje się u boku żony i swoich dzieci, poszukując innych wrażeń poza domem rodzinnym. Pełna niespełnionego instynktu macierzyńskiego Jane Franklin nie zdaje egzaminu na czułą matkę. Podlegający wpływom Franklina Protektor zarządzający rdzenną ludnością Tasmanii stara się nie pamiętać, że najlepiej czuł się, gdy tańczył nago pośród niej, odnajdując na chwilę przestrzeń wewnętrznej wolności. Kto i dlaczego tłumi swoje pragnienia i instynkty? Czy ta opowieść sprzed kilku wieków nie jest wykładnią ludzkich słabości także dzisiaj, gdy świat podzielony jest bardziej niż kiedykolwiek wcześniej?

Czytanie Flanagana jest sporo przyjemnością estetyczną, bo to kwestia pięknego przekazu, ale jednocześnie ciekawej konstrukcji książki. Nieodległe od siebie wydarzenia portretowane są z jeszcze innej, trzeciej jakby perspektywy. Autor stawia pytania przede wszystkim w zdaniach oznajmujących. Pozostawia nas w niedosycie opisywanych historii, ale jednocześnie posługuje się symbolami tak czytelnie, że właściwie wszystko można odczytać spoza tekstu. „Pragnienie” to książka dla ludzi wrażliwych i otwartych. Mówi o ludzkiej podłości, ale również o niemocy i tęsknotach za tym, co czasem atawistyczne, niekontrolowane. Jesteśmy tylko ludźmi. Ani istotami cywilizowanymi, ani szlachetnymi dzikusami. Ludźmi. Z każdą słabością, którą usilnie staramy się tuszować.

2017-01-23

„10 grudnia. Opowiadania” George Saunders

Wydawca: W.A.B.

Data wydania: 12 października 2016

Liczba stron: 316

Przekład: Michał Kłobukowski

Oprawa: twarda

Cena det.: 29,99 zł

Tytuł recenzji: W stronę wolności

Wszechobecne zachwyty nad narracyjną dezynwolturą George’a Saundersa przypominają nieco te dotyczące twórczości Davida Fostera Wallace’a. O ile jednak żadnej książki tego drugiego nie udało mi się doczytać do końca, o tyle jestem w stanie zrozumieć awangardowe sztuczki autora „10 grudnia”, który – podobnie jak Wallace – pokazuje, że być może trzeba nam dzisiaj innej literatury. Czy peany na cześć tego typu narracji są pewnego rodzaju snobizmem – to już inna sprawa. Faktycznie jednak oczekujemy od form narracyjnych nie tyle zaskoczenia, ile swego rodzaju znokautowania. Saunders wytycza nieczytelne kierunki, w związku z tym o zbiorze jego opowiadań można napisać setki esejów interpretacyjnych albo uznać, że jest się uwiedzionym, tylko nie do końca wiadomo czym. Dla mnie dziesięć tekstów amerykańskiego autora to zbiór zdecydowanie nierówny. Są w nim teksty doskonałe – przy omówieniach wypada wskazać swój ulubiony, w związku z tym stawiam na „W domu”, co uzasadnię potem. Są też takie, w których tłumacz powinien domagać się dodatkowego honorarium – jak „Moje rycerskie fiasko”, współczesny epos rodem ze średniowiecza, w którym Saunders zwyczajnie sobie gdzieś odpływa. Przyznam, że zadanie Michała Kłobukowskiego było niezwykle trudne, i zauważyłem, że dostaje mu się od wszelkiej maści znawców czułych na niuanse angielszczyzny. „10 grudnia” to wyzwanie translacyjne, ale także czytelnicze. Trudno unieść ciężar proponowanych nam wizji i interpretacji świata. Z jednej strony na każdym kroku czujemy, że to wszystko, o czym czytamy, jest absolutnie amerykańskie. Z drugiej jednak – Saunders symbolicznie opowiada o opresyjnych formach niewoli i sugeruje nam drogi ucieczki tej wolnej istoty ludzkiej, dla której nie ma możliwości odnalezienia spokoju pośród kodyfikacji i zasad życia dyktowanych przez innych.

Autor portretuje outsiderów i ludzi z różnego rodzaju marginesu albo takich, których życiowe spełnienie to suma nagromadzonych frustracji. Mamy więc tych, których proste i nieudane życie dopełnia się na ich własne życzenie, albo takich, którzy nie sprostali wymaganiom. Poczynając od nastolatki z opowiadania „Zwycięska runda”, która ma być doskonała i ułożona nawet w chwili walki o życia, skończywszy na starszym mężczyźnie z narracji tytułowej, który zamiast pożegnać się z życiem w odruchu ludzkiej solidarności i śladowej empatii, ratuje od śmierci młodziutkiego chłopca. Saunders portretuje także amerykańskie rodziny ze wszystkimi ich wstydliwymi sprawami oraz relacje synów z matką. Te czytelnie zaznaczają się w wielu tekstach, świadcząc o tym, iż autor – interpretując i kontestując nakreślone biografie – zawsze zaczyna od pewnego początku, sygnalizuje ślad po stworzonych z czasem traumach.

Bliskość matki stale odczuwa więzień poddawany eksperymentom związanym z kontrolowaniem emocji i uczuć („Ucieczka z Pajęczej Głowy”). Wspomnienie matki wiąże się ze śladem tego, co kiedyś było stabilne i uporządkowane, a co zabrała chwila, w której cegła wylądowała na głowie drugiego uczestnika bójki. Za matką tęskni również Al Roosten, pozornie uczciwy i prawy, z obrzydzeniem jednak patrzący na wszelkie formy ubóstwa i żebractwa. Matka była dla niego pewnym początkiem. Pokazała drogę. Pozostaje we wspomnieniach, ale już tylko jako mglisty ślad po zgubionym azymucie. Podobnie więź z matką funkcjonuje w ostatnim, tytułowym opowiadaniu. Szczególnie skomplikowany obraz relacji syna z rodzicielką niesie wspomniany już przeze mnie tekst „W domu”.

Owa najciekawsza narracja portretuje kondycję weterana wojennego, którego zasługi dyskredytuje ślad po sądzie wojennym. Amerykański ogląd sytuacji byłego wojskowego świetnie obrazują wieczne podziękowania za służbę i lekka bezradność w określeniu tego, którego konfliktu zbrojnego ta służba miałaby dotyczyć. Przepełniony goryczą i frustracją bohater zderza się z dwiema drogami życia przyjętymi przez bliskich z dala od wojennego frontu. Matka ze swym partnerem staje przed katastrofą eksmisji. Młodsza siostra wiedzie satysfakcjonujące i syte życie w domu, którego ramy są dla członków rodziny zamknięte. To doskonały tekst o zatomizowaniu ludzkiej jednostki, o traumatycznym rozpadzie rodzinnej bliskości i o pokłosiu niezrozumienia pozwalającego na życie w światach równoległych. W tym znaczeniu „W domu” to opowieść nie tylko o przestrzeniach, ale także o rujnowaniu czegoś wspólnego, z czego wydobyli się ludzie tak obcy później. Saunders oryginalnie zastępuje wulgaryzmy, czyniąc z tekstu ironiczny wytrych do tego, jak nazwiemy świat po prywatnej destrukcji. Rola wulgaryzmów i neologizmów jest w całym zbiorze niezwykle istotna. Opowiadając o deficytach oraz utratach, George Saunders wzbogaca narrację tym, co zasadniczo uznawane jest za przejaw zubożenia języka potrzebnego do wyrażenia owych utrat. Gry słowne budują specyficzne napięcie w każdym z tekstów, ale przede wszystkim zaznaczają tę nieprzystawalność narzędzia do opisu rzeczywistości z jej skomplikowanym charakterem.

Są też w tej książce rodziny, które usiłują trwać i być zjednoczone. Wymaga to wysiłku oraz wzajemnych wyrzeczeń. Czasami odbywa się to w groteskowej (Zabrakło jakiegoś słowa). Czasem o rodzinie więcej powiedzą dwa patyki niż pamiętnik prowadzony przez udręczoną głowę tejże, która kalekim językiem usiłuje stworzyć ślad jałowej egzystencji dla kolejnych pokoleń. Mogą one żyć w sposób jeszcze bardziej jałowy. Najbardziej jednak – portretując zbiorowości i jednostki – uderza powtarzane przez bohaterów opowiadań stwierdzenie o tym, że otaczający świat jest piękny i stwarza możliwości. To bardzo ironiczne, niekiedy przepełnione złośliwością stwierdzenie. Nikomu nie jest dobrze, a odwołanie do truizmu ma przypominać, że coś poszło nie tak, ale przecież nie ze światem. Czy Leibniz nie plunąłby z pogardą na rzeczywistość, w której miotają się bohaterowie Saundersa? Być może. Ale i tak najważniejsze jest to, że nigdy nie wyjdziemy poza uwarunkowania, które nas stworzyły. Kiedy bezpieczne ramiona i wzrok matki już nas nie obejmują, pozostaną jedynie pustka i chaotyczne miotanie się w tym, co pozostało po wrażeniu porządku. 10 grudnia” to mroczny zapis traum, które przekazujemy następnym pokoleniom. Czasem jest to bieda, czasem inna forma patologii. A jednak możemy się ratować i może nieprzypadkowo tytułowe opowiadanie zamykające zbiór snuje fantazje o tym ratunku. Czy Saunders jest pesymistyczny? Niekoniecznie. Jest eksperymentatorem formy. Treść zapełniają opowieści o nieudanych eksperymentach, które przeprowadzili w swoich życiach jego bohaterowie.

Te opowiadania portretują problemy poprzez zarys rozmów, zdarzeń czy nakreślanie toksycznych często relacji. Jednocześnie wychodzą poza wszelką oczywistość, drażnią i prowokują wieloma zdaniami. George Saunders zderza ze sobą kilka światów równoległych tylko po to, by pokazać, ile pęknięć ma ten rzeczywisty. Także język służący do jego opisu. „10 grudnia” to wyzwanie, ale i książka autotematyczna, o samej istocie budowania konstruktywnej narracji. Przyznam, że ta estetyka nie przekonuje mnie do końca. Nie można jednak odmówić słuszności tezom, że na każdym etapie życia i w każdym możliwym nieszczęściu szukamy jakiejś alternatywy. Nie godzimy się na to, co mamy, i sposób, w jaki mamy to opisać.

2017-01-20

„Hotel Angleterre” Marie Bennett

Wydawca: Marginesy

Data wydania: 11 stycznia 2017

Liczba stron: 608

Przekład: Dominika Górecka

Oprawa: twarda

Cena det.: 49,90 zł

Tytuł recenzji: Namiętności i słabości

Pokaźnych rozmiarów powieść Marie Bennett nie jest, niestety, wolna od męczących dłużyzn. Wątek romansowy jest dość pretensjonalny, grzeszy naiwnością i oczywistością rozwiązań fabularnych. Nie jest zatem „Hotel Angleterre” pasjonującą opowieścią o zakazanej namiętności. Siła tej książki tkwi w czymś zupełnie innym. Nie bawiąc się w popularne i czasami irytujące symultaniczne narracje, szwedzka pisarka przedstawia losy dwójki ludzi połączonych świeżym węzłem małżeńskim, którego przyszłość wisi na włosku z powodu powołania do wojska mężczyzny i homoseksualnego romansu jego żony. Najpierw przyglądamy się bolesnej rzeczywistości stacjonowania gdzieś na mroźnej północy. Bycie tam żołnierzem odarte jest z godności i jakiegokolwiek sensu. Szwedzcy poborowi stają się pionkami poddawanymi manipulacjom sadystycznego szefa zafascynowanego ideologią nazistowską. Tymczasem na południu niedawno poślubiona kobieta ulega wpływom drugiej kobiety – majętnej, fascynującej, tajemniczej. Georg przeżywa upokorzenia, trwa w głodzie, zmęczeniu i wyziębieniu. Kerstin korzysta z rozkoszy zakazanego związku. Odkrywa potrzeby, jakich nie była w stanie określić u boku mężczyzny. Oboje to postacie uległe, tacy antybohaterowie. On nie ma w sobie niczego, co dawałoby żonie poczucie dumy. Ona skrywa przed nim namiętność, podporządkowując się partnerce. Oboje żyją w strachu i zachowawczości. Skoncentrowani tylko na swoich potrzebach, deficytach, spoglądający tylko wokół siebie. I to jest u Bennett najbardziej fascynujące, że proponuje nam postacie naznaczone tymi wszystkimi cechami. O takich bohaterach nie chce się czytać, bo uosabiają słabości, przypominają o tych naszych. A jednak Kerstin i Georg zapiszą się w naszej pamięci ze swoimi słabościami.

Oboje dodatkowo zestawieni zostali z kimś, kto wykazuje się hartem ducha, jest idealistą, potrafi zapomnieć o własnych potrzebach i zaryzykować nawet życie dla godności albo własnych przekonań. Dlatego tych dwoje to bohaterowie bierni. Słabi, czasem roszczeniowi, ale jednocześnie postawieni w sytuacji, która odbiera im godność. Mocno doświadczeni i skonfrontowani z tym, jak okrutny jest świat. Nie obdarzymy ich wielką sympatią, ale są prawdziwymi ludźmi. Bennett rozprawia bowiem o prozaicznych formach dopasowania się do wojennej rzeczywistości w neutralnym kraju, który wciąż widzi za plecami wroga, wciąż czuje jego oddech i stale przygotowuje się na atak. To wszystko dotknie młode małżeństwo z Malmö. Najpierw każdego z nich z osobna, potem razem – gdy będą musieli mierzyć się z demonami przeszłości samotnie.

To, co rozgrywa się na naszych oczach, jest zdumiewające i wyjątkowo dobrze pokazuje bezsens wszelkiej wojny. Losy Georga wplecione są w narrację o nadużyciach w szwedzkiej armii. Tej armii, która nigdy nie jest gotowa na żaden atak wroga, choć zewsząd go wyczekuje. Neutralność Szwecji podczas drugiej wojny światowej nie jest bynajmniej powodem, dla którego żyje się w kraju inaczej, w oderwaniu od ciągłych niepokojów i przemocy. Oddział żołnierzy wysłany na północ kraju obrazuje stan, w jakim Szwedzi są gotowi do ataku wroga. Georg i jego kompani muszą stać się żołnierzami z dnia na dzień. Bez wcześniejszego fachowego przygotowania, bez jakiegokolwiek ekwipunku, bez szans na godne przetrwanie silnych mrozów, podczas których mają spać pod namiotami. Nic nie jest takie, jak być powinno w tym quasi-oddziale wojskowym przy granicy z Finlandią. Jest za to groteskowa karność, absurdalne zadania do wykonania, są przemoc i łzy zamarzające na mrozie, nie ma za to żadnej rzeczywistej gotowości bojowej. Bunt przychodzi nagle, ale jest czymś oczekiwanym. Dowódca oddziału chce pokazać swoją wyższość. Poniża i głodzi, szantażuje. Ci, którzy zdecydują się na przeciwstawienie psychopacie, poniosą za to dużo większą karę niż odmrożenia czy zapalenia płuc.

Georg jest w tym wszystkim bierny i bezwolny. Do pewnego momentu. Kiedy jest świadkiem absurdalnej i bolesnej kary dla kolegi, wypróżnia się w spodnie ze strachu. Potem jednak zawalczy o swoją godność. Dojdzie do szeregu absurdalnych zbiegów okoliczności, które spowodują, że bohater przestanie być żołnierzem (którym nigdy nie był), będzie za to naznaczony stygmatem na bardzo długo. Pozbawiony wolności i upodlony. Potem wciąż na nowo to przeżywający. Bo w sumieniu Georga tkwi jeszcze jedna bolesna rana, do której ktoś dosypie soli, zamiast leczyć ją po latach.

Tymczasem Kerstin stara się prowadzić normalne życie. Etatowa praca, o którą drży. Mieszkanie z rodzicami, bo samej nie wypada i nie ma na to środków. Malmö wokół niej zmienia się z miasta w twierdzę. Alarmy przeciwlotnicze, zaciemnianie okien. Reglamentowane produkty, plaża otoczona zasiekami, bunkry. W takim świecie kobieta z mężem na froncie nie może niczego oczekiwać. Jest kobietą niepełną, jej tożsamość i status wyznacza walczący mąż. Będzie tym, kim i on się stanie. Także jeśli zginie na tej wojnie. A Kerstin chce powalczyć o własne potrzeby i uczucia. Płomienny romans z Violą wyzwoli w niej skrywane emocje, ale pozwoli także skonfrontować się z tą sferą kobiecości, która nigdy nie doszłaby do głosu przy Georgu. Jak wspomniałem, opowieść o zakazanym romansie nie jest najmocniejszą stroną tej powieści. Dość sporo przewidujemy, ale i emocje Kerstin wydają się nad wyraz oczywiste, chwilami boleśnie banalne. Może jednak bohaterka jest kimś tak banalnym, że interesują ją tylko perspektywa codzienności i zaspokojenie pragnień? A może wreszcie naprawdę się zakocha? Dużo bardziej istotny jest ten fatalizm Kerstin, która zapada się w sobie podobnie jak jej mąż na dalekiej północy. Toksyczny romans będzie musiał się skończyć. Jaką informację zwrotną o samej sobie odczyta po tym wszystkim bohaterka książki?

Marie Bennett opowiada o tym, jak trudno jest budować przestrzeń porozumienia pośród tajemnic i kłamstw. Jak niebezpieczna może być przyszłość zawsze wtedy, kiedy uświadamia nam, że nie jest rozliczona. „Hotel Angleterre” to poruszająca wyobraźnię książka antywojenna i dyskretnie sugerująca kilka oczywistych tez opowieść o miłości i niespełnieniu. Bennett stara się ukazać walory swojej powieści w taki sposób, że można z tej książki wybrać to, co stanowi o jej prawdziwej wartości. Autorka nie może się zdecydować, która narracja – pierwszoosobowa czy trzecioosobowa – lepiej przemówi do czytelnika. To także walka o uwagę między dwiema historiami, dwoma zupełnie różnymi dramatami. Płaszczyzna porozumienia, do którego szwedzka pisarka nas prowadzi, każe zastanowić się nad tym, na ile lojalne i uczciwe może być nasze życie z drugim człowiekiem, który doświadczył czegoś bardzo istotnego poza naszymi ramionami i wpływem. Bennett opowiedziała o życiowej bierności oraz uległości. O ludziach będących marionetkami w rękach losu i o tym, w jaki sposób neutralna Szwecja zmagała się z wewnętrznymi demonami – armii czy społeczeństwa. Warta uwagi rzecz ukazująca wojnę jako sumę wszelkich możliwych absurdów, lęków, upokorzeń i ludzkich instynktów. Sugestywna książka proponująca kilka odczytań.

2017-01-18

„Dobranoc, Auschwitz. Reportaż o byłych więźniach” Aleksandra Wójcik, Maciej Zdziarski

Wydawca: Znak

Data wydania: 11 stycznia 2017

Liczba stron: 282

Oprawa: twarda lakierowana

Cena det.: 39,90 zł

Tytuł recenzji: Rozrzucone myśli

Pierwsze, co rzuca się o oczy przy lekturze „Dobranoc, Auschwitz”, to wszechobecny chaos. Podzielona na dwie części publikacja zawiera wyimki z życiorysów, fragmenty wspomnień, narracje budowane do przeglądanych zdjęć, trochę rozważań o niemieckim poczuciu winy i odpowiedzialności za zbrodnie hitlerowskie. Wszystko przypomina album, z którego wysypały się zdjęcia i trudno je teraz uporządkować, analizuje się wszystko po kolei i łączy ze sobą to, co się widzi. Potem autorzy podkreślają, że usunęli się w cień, ale jednocześnie tłumaczą motywy działania przy tworzeniu tego reportażu. Z tego wszystkiego wyłania się pełna empatii i czułości lekarka, która specjalizację geriatryczną połączyła ze stworzeniem pewnej wspólnoty dla byłych więźniów Auschwitz, dostrzegła ich witalność i zaproponowała wspólne spotkania o charakterze terapeutycznym. To niezwykła postawa i pięknie została zaprezentowana. Ale to przede wszystkim opowieść o piątce byłych więźniów obozu koncentracyjnego. Może więcej ich dzieli, niż łączy?

Bohaterowie książki to ludzie, którzy jako jedni z ostatnich mogą dać świadectwo prawdy o okrutnej codzienności obozu koncentracyjnego. Dwóch z nich już nie żyje, kiedy reportaż się ukazuje. Czy chcieliby takiej książki? O czym ona właściwie jest? O pojednaniu, oswajaniu traum, wewnętrznym oczyszczeniu i jednocześnie o niemożności zapominania? Tak, o wszystkim po trosze. „Dobranoc, Auschwitz” to publikacja o ludzkim cierpieniu i tym bolesnym znamieniu z przeszłości, przed którym nigdy nie da się uciec. Sprawia jednak wrażenie tworzenia czegoś na siłę, wychwytywania tych wciąż żyjących, bazowania na ich chęci do medialnego przedstawiania zła Auschwitz. Czyni bohatera z człowieka, który potrafił torturować i wedle dzisiejszych reguł społecznych byłby po prostu kryminalistą. Co może pamiętać trzyletnie dziecko? To wspomnienia malutkiej Lidii prowadzą nas przez jej dalszą biografię. Czegoś tu nie rozumiem. Czegoś nie mogę poskładać w całość. Mam bardzo ambiwalentne uczucia, bo to przecież historia wojennego piekła, o którym wciąż na nowo i stale powinno się przypominać. Z drugiej strony – odnoszę wrażenie, że sportretowani ludzie zostali w jakiś sposób wykorzystani. Że to takie łowienie żywych świadectw, póki jeszcze staruszkowie mogą opowiadać. Myślę, że to starający się być dobrym reportaż o sile życia, witalizmie pośród wojennych traum, a także o tym, że Auschwitz naznacza na zawsze jak więzienny tatuaż. Tak, ale to wszystko zostało już opisane. Jaki naprawdę cel przyświecał Aleksandrze Wójcik i Maciejowi Zdziarskiemu?

Józef Paczyński chętnie opowiada o więziennych przeżyciach. Właściwie włącza mu się instynkt opowiadania zawsze w obecności kamery albo reportera. Robi wrażenie jego historia golenia Hossa, któremu ostatecznie nie poderżnął gardła. Józef przeszedł przez piekło, by potem porządkować życie w jakiejś piekielnej dyktaturze. Może to pokłosie hitlerowskiego drylu, gdzie wszystko miało swoje miejsce i czas. To bardzo ekspresyjny bohater, w przeciwieństwie do mrukliwego Marcelego Godlewskiego nazywanego Markiem. Marek uznaje, że o przeżyciach obozowych nie ma co się rozgadywać. Miał szczęście, udało mu się uciec. Widział ludzką apokalipsę i stara się o niej zapomnieć. Lidia Maksymowicz miała kilka lat, gdy trafiła do obozu. Trudno z trzylatki wydobyć wystarczająco poruszającą opowieść, ale jej dalsze losy, odnalezienie własnej matki i ta wprawność w znikaniu, nierzucaniu się w oczy – to na pewno oddziałuje na wyobraźnię. Lidia na zawsze oswaja się z tym, że bliscy mogą w każdej chwili odejść, a otoczenie wokół musi być wysprzątane. Porządek, znowu poniemiecka mroczna spuścizna. Inaczej jest w przypadku Karola Tendery, który zupełnym przypadkiem trafił do Auschwitz i potem ten przypadek długo rządził jego życiem. Karol walczy ze wszystkimi, którzy fałszują historię, używając obraźliwych określeń takich jak „polskie obozy pracy”. Obóz szczególnie naznaczył Stefana Lipniaka. Młodzieńcze lata pośród apokalipsy i morderczy Marsz Śmierci, kiedy ruszył z likwidowanego obozu w siarczystym mrozie i wykorzystał szansę na ucieczkę.

To wszystko niesłychanie dramatyczne, poruszające biografie. Ślady potwornych zdarzeń są w tych ludziach wciąż żywe. Zastanawiam się tylko, do czego służą one autorom reportażu. Nie jest to zasadniczo książka ani o Auschwitz, ani o powojennej traumie, ani też o tym, jak ci ludzie odnaleźli się później w życiu i co z tym życiem zrobili, bo znamy ich już jako zadowolonych z siebie dziewięćdziesięciolatków, którym punktuje się kilka zdarzeń z długiego powojennego życia. „Dobranoc, Auschwitz” to książka niejasnych przesłań. Autorzy nie stawiają ani na naturalizm i autentyczność opowieści w jakimś ustalonym porządku, ani na penetrację życia po dramacie wojny, w poobozowej formie dopasowania się do rzeczywistości. Już same dzieje Lidii Maksymowicz mogłyby być kanwą wstrząsającego reportażu. Tymczasem otrzymujemy skrawki, wyimki, chaotyczne wspomnienia. Opowieść o tym, jak porządkuje się czas i pamięć bez jakiejś wewnętrznej dyscypliny – jest tu wszystko i nic, okrutne doświadczenia oraz białe plamy w biografiach, których podmiotowość zaznacza przede wszystkim starość i to, że tej starości nikt tak naprawdę nie chce się dać.

Wymuszany dramatyzm w niektórych fragmentach publikacji to także jej wada. Odnoszę wrażenie, że rozdziały zwłaszcza drugiej części tworzone były jakby na siłę. A przecież pomysł na tę książkę i jej zasadnicze przesłanie, odczytywane choćby z rekomendacji Małgorzaty Szejnert na okładce, mogą przykuć uwagę i z pewnością to robią. To przecież jedno z ostatnich świadectw żywych byłych więźniów obozu zagłady. Ostatnie słyszane głosy, ostatnie osobiste i wstrząsające relacje. Auschwitz stało się cieniem życia ludzi, którzy zdecydowali się na pochwałę tego życia, odnaleźli się w nim i pogodnie przygotowali na starość. Mimo mrocznej tonacji sugerowanej okładką jest to przecież książka o witalizmie, przyjaźni, wyjątkowo mocnych relacjach międzyludzkich i o tym, że zwyczajnie można na sobie polegać w trudnych chwilach. Że można uścisnąć rękę Niemcowi, przestać tworzyć wyimaginowanego wroga, ale jednocześnie doskonale pamiętać, co się wydarzyło, kto i komu zgotował koniec świata. Wydaje mi się, że kompozycyjnie ten reportaż nie potrafi się obronić. Broni się jako świadectwo doświadczenia bestialstwa i jednocześnie świadectwo człowieczeństwa. Dobra, empatii i radości życia mimo wstrząsającego czasu, który zatrzymał się w pamięci i nigdy nie zostanie z niej usunięty.

2017-01-16

„Ganbare! Warsztaty umierania” Katarzyna Boni

Wydawca: Agora

Data wydania: 9 czerwca 2016

Liczba stron: 304

Oprawa: twarda

Cena det.: 39,99 zł

Tytuł recenzji: W obliczu końca

Reportaż Katarzyny Boni to świadectwo wielkiej wrażliwości, taktu i empatii. Pojechać do miejsca, które mierzy się z wielką żałobą, to nic trudnego. Pojechać tam, wysłuchać opowieści o tej żałobie i umieć o niej opowiedzieć w najdelikatniejszy ze sposobów – to już wielka sztuka. „Ganbare! Warsztaty umierania” to próba sportretowania japońskiej traumy po wydarzeniach z 11 marca 2011 roku, kiedy to trzęsienie ziemi, tsunami i awaria elektrowni atomowej w Fukushimie naznaczyły kraj potrójnym piętnem tragedii. To także opowieść o miejscu, które pozornie zawsze gotowe jest na śmierć, odchodzenie i na straty, a nigdy tak naprawdę nie może się z nimi pogodzić. Japońska martyrologia to martyrologia bardzo intymna, dotyczy przeczuć, rozumu i zdrowego rozsądku. Boni opowiada o specyfice japońskiej Północy, peryferiach kraju. Miejscu, w którym tragedia nabiera nieco innego wymiaru, bo trzeba się z nią mierzyć lokalnie. Intymnie i osobiście. Niebywałe jest to, że w całym spektrum tematycznym tego reportażu nie pojawia się ani jedno słowo autorki. Katarzyna Boni jest uważną słuchaczką. Przygląda się, opisuje, rzadko na bieżąco notuje przeprowadzane rozmowy. Często wymienia, wylicza, stawia pytania retoryczne – to formalne środki wyrazu wszystkiego tego, co nie do opisania. Natrafia na różnych ludzi – empatycznego mnicha, skłonnego do wspomnień i dywagacji starszego pana, obcesową terapeutkę, zdruzgotanego rodzica i właściciela nieistniejącego już majątku. Książka dzieli się na trzy części. Pierwsza jest bardzo symboliczna, przepełniona nostalgią, skierowana do odbiorców o specyficznej wrażliwości. Druga bardziej konkretna, w tej reporterskiej dyscyplinie przedstawiania faktów i analizowania skutków wydarzeń. Trzecia to podsumowanie, piękne i wzruszające. Sugestia, że rozmawia się z żywymi, całą trudną materię interpretuje z perspektywy życia. Że wciąż żyjemy, oswajając śmierć. Że śmierci tak naprawdę nie da się oswoić.

Japonia wie, jak zabezpieczać się przed trzęsieniami ziemi. Wie, co robić w przypadku wysokich fal. Ta japońska symbioza z drżącą ziemią i nieprzyjaznym Pacyfikiem jest czymś niezwykłym. Japończycy nauczyli się, że w każdej chwili mogą zostać pozbawieni wszystkiego, co ich otacza i co jest świadectwem zakorzenienia się w życiu. Wydają się oswojeni ze śmiercią, nieistnieniem, z utratami i pożegnaniami. A jednak nie jest tak do końca i Boni pokazuje to na kilka sposobów. Wchodząc w przestrzeń wierzeń i tradycji, ukazuje pewną japońską bezradność wobec odchodzenia. Opowieść o duchach zmarłych, które nie zaznają spokoju, jest egzemplifikacją tezy o tym, że śmierć staje się częścią świata żywych, nie jest dla nich żadną opozycją albo świadectwem jakiegoś zakończenia. Widzimy, jak ważne są dla Japończyków rytuały pogrzebowe. Dostrzegamy silną więź żywych ze zmarłymi. Odchodzić po japońsku to tylko zmienić swój status w życiu rodziny, otoczenia. Ważne jest, by móc pożegnać ciało. Tego komfortu nie mieli ci, których bliskich porwały fale szalejącego oceanu. Niektórzy wciąż nurkują w morzu w rozpaczliwej potrzebie odnalezienia choćby kości zabranych przez żywioł. Niektórzy nadal wierzą, że ich bliscy są obok. W innym wymiarze i na innych zasadach, ale stale obecni, bo niepożegnani zgodnie z tradycją. Boni portretuje ludzką rozpacz i tę formę bezradności, która wynika z faktu, że dramat przerósł umiejętność jego przeżycia i zaakceptowania. Nie chodzi tylko o kilkanaście metrów wodnej destrukcji. Chodzi o to, że wszystko wydarzyło się tak nagle, tak bezwzględnie, tak okrutnie bezkompromisowo i bez szans na prawdziwe pożegnania.

Japończycy wiedzą, jak się pożegnać. Całymi sobą gotowi na odejście, jednocześnie budują trwałe podwaliny życia. Ważne są tradycja, ród, przywiązanie do ziemi, opieka nad bliskimi. Nie ma w nich wewnętrznej gotowości na utraty, choć cała kultura i życie społeczne każą konfrontować się z tym, że odejścia są częste i normalne. Trzęsąca się ziemia to tylko symbol tego, z jaką ogromną niepewnością i lękiem Japończycy muszą mierzyć się na co dzień. Tym, którzy nie mogą opłakać zmarłych, fundowane są ekscentryczne nieco z naszego punktu widzenia rozwiązania. Na przykład budka telefoniczna, w której można porozmawiać ze zmarłymi. Naprawdę się pożegnać, powiedzieć wszystko to, co najważniejsze. Tsunami uderzyło nagle i krótka chwila zdeterminowała życie tych, którzy przetrwali. To jednak opowieść w dużej mierze o tych, których zabrało morze. Pierwsza część reportażu mówi o rozpaczy, z którą trzeba żyć. Druga związana jest z naznaczeniem i wyobcowaniem tych, którzy znaleźli się na ziemiach skażonych promieniowaniem po katastrofie w elektrowni atomowej.

Japonia po Hiroszimie i Nagasaki była zupełnie inna niż przez wcześniejsze stulecia. Atom symbolizował potworność, z którą musiały radzić sobie kolejne pokolenia, wciąż niepewne tego, czy choroba w rodzinie to genetyczna skaza po promieniowaniu. A jednak energia atomowa to coś, co w tym kraju doskonale się przyjęło. 11 marca 2011 pojawił się problem z kilkoma z 48 japońskich reaktorów jądrowych. Fukishima stała się miejscem naznaczonym przez promieniowanie. Boni opowiada o ludziach, zwierzętach, o dzikiej przyrodzie, a nawet o żywności – wszystko raz na zawsze zostało umieszczone w grupach ryzyka. Japończycy z empatią, ale i rezerwą podeszli do tych, którzy żyli na terenach skażonych po katastrofie. Katarzyna Boni opowiada o drodze ku normalności tych, którym odebrano wszystko, co stanowiło treść ich życia.

„Ganbare! Warsztaty umierania” to książka stanowiąca próbę wejścia w intymną przestrzeń przeżywania żałoby przez Japończyków. To także opowieść o tym, jak różne oblicza może mieć śmierć i jak zawsze tak samo boli strata, która wydarzyła się nieoczekiwanie. Starzejące się społeczeństwo japońskie oswaja swych najstarszych obywateli z tym, że muszą przewidzieć swój koniec. Starsi ludzie planują, co wydarzy się po ich śmierci, chcąc odejść bezproblemowo, z japońskim dostojeństwem i taktem. Tymczasem zdarzenia z 11 marca 2011 roku to początek odejść gwałtownych, niespodziewanych, czyniących bolesne wyrwy w świadomości, sercu i pamięci. Ten koszmar będzie trwał jeszcze latami, a wielu z rozmówców Boni zachowa go w sobie na całe życie. Pamiętam medialne rozczarowania, kiedy na zdjęciach i filmach po katastrofie nie można było na twarzach Japończyków odnaleźć tych oswojonych przez Zachód reakcji na ból i cierpienie. Źle wyglądał film z kamienną twarzą Japonki na dachu otoczonego wodą domu. Katarzyna Boni pojechała do Japonii, by odnaleźć to, czego chłonne wrażeń media w 2011 roku z wielu powodów nie mogły wypatrzeć. Wiedziała, jak działać, kogo słuchać, o co zapytać i w jaki sposób zbliżyć się do ludzkich tragedii, by pokazać je w wymiarze bardzo intymnym, symbolicznym i jednocześnie nieodbierającym tego, co na zawsze zachowane będzie w sercach. Piękna opowieść o rozpaczy istnienia, dramatach rozstań i pożegnań oraz o sile życia, która zawsze jest w stanie pokonać śmierć.

2017-01-13

„Za jeden wiersz. Cztery lata w chińskim więzieniu” Liao Yiwu

Wydawca: Czarne

Data wydania: 11 stycznia 2017

Liczba stron: 480

Przekład: A. Pokojska, T. Bieroń

Oprawa: twarda

Cena det.: 49,90 zł

Tytuł recenzji: Walcząc o wolność

Liao Yiwu, znany polskiemu czytelnikowi jako autor reportaży o Chinach, tym razem opowie swoją historię – historię czterech lat pozbawienia wolności jako kary za opublikowanie poematu i pracę nad filmem związanym z dramatycznymi wydarzeniami 1989 roku. Wówczas Chiny miały możliwość skonfrontowania obywatelskiej potrzeby wyrażania swoich pragnień z opresyjnym systemem inwigilującym życie na każdym możliwym poziomie. Świat przyglądał się wydarzeniom z zapartym tchem, a obrazy z placu Tiananmen pozostały żywe w pamięci na lata. Yiwu portretuje samego siebie w obliczu rewolucyjnych przemian, sygnalizuje swoją osobistą przemianę, a potem opowiada o życiu za kratkami.

Czytelna symbolika życia jako więzienia funkcjonuje od początku do końca, ukazując nie tylko formy opresji, ale także ludzkie boje z systemem infekującym umysły na wiele sposobów. Rządzenie celami, w których przebywał autor, bardzo przypomina rządy tego teoretycznie wolnego świata. Liao Yiwu zmuszony jest do uczestnictwa w codzienności zezwierzęcenia, walce o posiłki, miejsce do spania czy o prywatność załatwiania potrzeb fizjologicznych. Ale jego książka jest przede wszystkim świadectwem nadania jakichkolwiek sensów życiu, w którym sensowność odbierają nie tylko absurdalne zarzuty, doskonale skonstruowany aparat więziennej przemocy czy korupcja na szczeblach wymiaru sprawiedliwości, z powodu której jeden z bohaterów porównuje chińskie prawo do gumki od majtek – tak ono rozciąga się i kurczy, za każdym razem uderzając w oskarżonego. „Za jeden wiersz” wpisuje się w kanon więziennych literackich świadectw przetrwania. To też książka, której nie pozwalano powstać, a potem się ukazać. Yiwu tworzy świadectwo trudnej i niewymazywalnej pamięci. Pokazuje, jak wiele stracił z powodu napisania poematu i wyrażenia niemocy, wściekłości oraz buntu. W katalogu strat kryją się jednak siła i nadzieja. To opowieść o tym, co można sobie wywalczyć dla siebie w świecie bez sensu, bez ładu i bez nadziei. Chiński autor ukazuje także swe istnienie we wciąż obecnej atmosferze zagrożenia życia. Jego współtowarzyszami niedoli są kolejni skazańcy, którzy muszą mierzyć się z perspektywą rychłej śmierci. Yiwu nie pozwala sobie na utratę wiary w lepszy los. Wydostanie się z więzienia w czasie, kiedy Chińczycy chcą przede wszystkim zarabiać, bogacić się i zapominać. Dlatego ta publikacja jest tak niezwykle ważna. Dlatego o samej pamięci opowiada w wyjątkowy i wstrząsający sposób.

Poznając codzienne życie autora sprzed uwięzienia, trudno nam uwierzyć, że poradzi sobie z czasem zniewolenia. To życie w ciągłym ruchu, z pewnymi też tendencjami ucieczkowymi. Yiwu nie przywiązuje się do miejsc, z trudem także buduje więź z żoną, wdając się w romanse i wykazując hipokryzją, gdy karze swą kobietę za potajemną znajomość z innym. Najmocniej jednak zarysowuje się naznaczenie śmiercią siostry. Fei Fei zmarła nagle i w bezsensowny sposób. Jej odejście uczyniło wielką wyrwę we wrażliwej świadomości brata i na zawsze naznaczyło pewnym fatalizmem. Liao Yiwu dąży do tego, by wszystko, co robi i mówi, miało czytelny sens oraz czemuś służyło. Tymczasem trafi do miejsca, w którym jałowa egzystencja przygnębi nie tylko z powodu pozbawienia wolności. Jak już wspomniałem – i co jest wielokrotnie zaznaczone – Chiny we wspomnieniach Yiwu to przestrzeń, w której nikt nie może uciec od inwigilacji i poczucia, że jest śledzony. W zamknięciu ośrodka przesłuchań, zatrzymań, a w końcu we właściwym więzieniu autor zmuszony będzie zdefiniować na nowo pojęcie wolności. Powalczyć o tę własną, osobistą. Niczego bowiem nie można odebrać człowiekowi, który zachowuje wewnętrzną godność.

Sprawozdawczy styl opowieści o kolejnych miesiącach i latach niewoli połączony jest z błyskotliwymi spostrzeżeniami człowieka, który widzi dużo więcej niż codzienne deficyty celi i który jest w stanie zapanować nad emocjami oraz instynktami warunkującymi brutalność każdego kolejnego dnia. W narracji z piekła pojawią się groteska i ironia. Mimo wszystko. Nową tożsamością Yiwu staje się numer więzienny. Nowymi towarzyszami, z którymi spędzi czas – różnej maści przestępcy, gwałciciele, mordercy, mężczyźni z nizin społecznych albo wyalienowani szaleńcy. Pośród nich trzeba będzie najpierw zbudować jakąś stabilną pozycję w grupie, a potem zintegrować się w niedoli, by utrzymać tę czytelną opozycję więzień – strażnik i nie przestać wierzyć w to, że zaciera się granica okrucieństwa i bestialstwa między jednym a drugim. Bo chińskie więzienie jest doskonale zaplanowaną przestrzenią do tego, by zjednać w złych instynktach tych, którzy są uwięzieni, i tych, którzy ich pilnują. Zarówno strażnicy, jak i współtowarzysze z cel są przez autora portretowani w taki sposób, by nadać im znamiona wyjątkowych jednostek. Yiwu wyraża wewnętrzny sprzeciw wobec traktowania całej przestrzeni więziennej jako miejsca, w którym frustracje, ból, złość i prawo pięści uczynią bolesny znak równości między wszystkimi tworzącymi klimat miejsca.

A jest to miejsce podłe i okrutne. Zwłaszcza dla tych, którzy czekają na wykonanie wyroków śmierci, a jest ich naprawdę wielu. Pośród skrajności, między rezygnacją a agresją wyrażającą bunt, kryją się rozmaite emocje i wyznania, których nie spodziewalibyśmy się po ludziach odbywających kary więzienia. Narrator potrafi odnaleźć się pośród mężczyzn, z którymi nic by go nie łączyło w codziennym życiu. Postrzega w nich jednostki, które skrzywdzono i które atawistycznie usiłują oddać tę krzywdę, zrzucić z siebie jarzmo przestępcy, udowodnić wszem wobec, że przestępczy jest cały otaczający świat. Cele, w których przebywał Yiwu, to miejsca naznaczone nie tylko przeczuciem śmierci. Jest w tych naturalistycznych opisach mnóstwo różnego rodzaju przemocy – ta fizyczna czy seksualna prezentują się tylko najbardziej czytelnie. „Za jeden wiersz” to świadectwo funkcjonowania w świecie, w którym inaczej wyznacza się upływ czasu. Gdzie fragmenty snu trzeba wydzierać na powierzchni szesnastu centymetrów kwadratowych i gdy można być poddanym specyficznym torturom skodyfikowanym w coś na kształt więziennego menu.

Czas w celach nie jest czasem pustki. Liao Yiwu udowadnia swój heroizm walki o własną godność. Studiuje chiński kodeks karny, by umieć wyjść obronną ręką z przesłuchań. Podejmuje także rozpaczliwe próby autodestrukcji, by w krytycznych momentach zachować niezależność, być wciąż mężczyzną definiowanym przez własne wybory, a nie więzienny numer. Zapiski Yiwu, czynione z perspektywy czasu, a przecież tak dramatycznie dokładne, portretują środowisko więzienne nie tylko jako zgoła opresyjne i chwilami niemożliwe do zniesienia. W celi można przecież przeprowadzić parodię państwowej uroczystości pogrzebowej. Pośmiać się w reglamentowanym czasie przy odbiorniku telewizyjnym i cieszyć ze słońca lub powiewu świeżego powietrza. To przede wszystkim jednak opowieść o sile przetrwania i o możliwościach, które można stworzyć w umyśle nieskażonym przemocą, niedopasowanym do niej. Yiwu, gdy trzeba, podnosi rękę na współwięźnia. Śmieje się z obrzydliwych żartów jak wszyscy, skupia na fizjologii, nie unika konfrontacji z więziennymi samosądami. To, co w nim pozostaje niezmienne, to niezgoda na zniewolenie. Wewnętrzna, konsekwentna, stała. Potem zastępują ją żal i rozczarowanie, ale to być może temat na osobną książkę. „Za jeden wiersz” to świadectwo konfrontacji z wyobrażeniami własnego końca i z końcem niewoli naznaczonej przemocą. To także bolesna książka o tym, że ślad chińskiego więzienia pozostaje z autorem na zawsze i nawet w Europie może wzbudzić porażające wspomnienia. Nie da się uciec od chińskiego zniewolenia, jeśli nie wypracuje się jakiejś wewnętrznej przestrzeni wolności. Liao Yiwu opowiada o niej, ale także o ludziach, których opresyjny system zniszczył. O tych, o których nikt nigdy nie napisze i nikt o nich nie wspomni. Bardzo sugestywna i przejmująca książka.

2017-01-11

„Syn” Philipp Meyer

Wydawca: Czwarta Strona

Data wydania: 12 października 2016

Liczba stron: 606

Przekład: Jędrzej Polak

Oprawa: twarda

Cena det.: 49,90 zł

Tytuł recenzji: Amerykańska tożsamość

„Syn” Meyera to powieść licznych odczytań, ale jest to przede wszystkim książka o Ameryce, jej skomplikowanej autonomii, o wszystkich wstydliwych mrokach amerykańskości i o ziemi – tej ziemi, która przez lata została złupiona najpierw ze wszystkiego, co na jej powierzchni, a potem była męczona i ograbiana z tego, co kryje pod sobą. Meyer demitologizuje początki swego kraju, ukazując jednocześnie, jak wiele z tego, co dziś stanowi narodową tradycję, nosi znamiona przypadkowości. To powieść ukazująca różne oblicza przemocy, bezkompromisowość ludzkich działań i rasistowskie tendencje do wiecznego segregowania, podporządkowywania, ustalania norm opartych na pochodzeniu i narracja o chaosie, który usilnie jest porządkowany poprzez coraz bardziej skrajne i bardziej radykalne poglądy zamieniające przestrzeń oraz ludzi w coś, co trzeba nieustannie dzielić.

Philipp Meyer wzoruje się na detaliczności Steinbecka, korzystając z jego wzorców narracyjnych i niezwykle sugestywnie opisując upływ czasu, który nikomu – ani człowiekowi, ani przyrodzie, ani miejscom – nie oszczędza destrukcji. To, co budowane jest przez wieki, okazuje się ruchomą układanką. Człowiek przypadkowo znajduje się na teksańskiej ziemi i jego działaniami rządzi do końca przypadek. Teksas to serce, które uderza coraz gwałtowniej – im więcej w nim przelewu krwi, przemocy, stereotypizowania i kierowania się prawem silniejszego. Teksańscy ludzie są silni i nie płaczą. Mają krew na rękach, ale starają się ją zmyć. Ślady po niej odnajdują bliscy z kolejnych pokoleń. Liberalne poglądy stają się oznaką słabości. Główny bohater powieści i wielu jemu podobnych nie spoglądają wstecz, czas miniony niewart jest rozprawy. Dramaty – może dużo większe niż te związane z wojnami, grabieżami, gwałtami, skalpowaniem i odbieraniem życia na masową wręcz skalę – zaczną spędzać sen z powiek, kiedy kolejne pokolenia zaczną rozpamiętywać. Meyer opowiada o tym, jak ogromne znaczenie ma pamięć. Opisuje dzieje rodu McCulloughów naznaczone fatalizmem i trudnym do udźwignięcia brzemieniem. Rodu, który zrósł się z Teksasem, ale został też naznaczony niesprawiedliwością i morderstwami. Nie jest łatwo być Amerykaninem. Nawet tym sytym i bogatym, któremu pozornie niczego nie brak. „Syn” opowie o tym, co uwiera w amerykańskiej historii z perspektywy dziejów jednej rodziny. Tej, która nigdy nie była jednością.

Eli jest kilkunastoletnim młokosem, kiedy w XIX wieku na jego dom najeżdżają Komanczowie. Indianie są bezlitośni – syn patrzy na męczeńską śmierć matki i siostry, po czym – wraz z bratem – staje się zakładnikiem najeźdźców. Zabić ich wszystkich – o tym myśli na samym początku, mając przed oczami krzyczące bliskie mu kobiety i widząc, jak wrogowie rozprawiają się z jego bratem niezdolnym do dalszej wędrówki z porywaczami. Zdajemy sobie sprawę, że zemsta będzie motorem napędowym dalszych działań Elego. Tymczasem chłopiec mężnieje u boku czerwonoskórych. Jako Tiehteti zdobywa w szczepie wysoką pozycję, a wódz Toshaway stanie się jego mentorem. Przyglądamy się objawom syndromu sztokholmskiego na długo przed tym, zanim ktoś go zdefiniuje. Eli staje się częścią plemienia. Nie myśli o ucieczce. Myśli o tym, czego uczy go Toshaway. Nabiera cech dawnego najeźdźcy i zdaje sobie sprawę z tego, że przemoc można sankcjonować na wiele sposobów. Niezwykle interesujące jest śledzenie tego, jak rozwija się moralność i lojalność bohatera. Jego narracja jest szczególnie barwna nie tylko dlatego, że oddaje malarską wyobraźnię Philippa Meyera obrazującego dzikość natury, z której prawami uczy się żyć na co dzień Eli. Opowieści o dorastaniu wśród Indian budują narrację o specyficznym rodzaju tożsamości. A przecież wiemy, że prędzej czy później Eli musi wrócić do świata, z którego został wyrwany. Kim się stanie i jak zrozumie samego siebie, kiedy przyjdzie mu być kimś innym, a w Teksasie inny to po prostu śmiertelny wróg? Historia zatoczy w jego życiu krwawe koło. Eli pozostanie odporny na to, czemu ulega jego syn, Peter. Nasienie jego klęski – jak określa Petera tuż przed końcem swego długiego życia. Ojciec i syn zderzą się ze sobą na wielu frontach. Peter zacznie mieć wyrzuty sumienia z powodu zdarzeń i czynów, które Eli uporządkował w pamięci, uznając za całkiem normalne. Narracja Petera będzie wyrażała bunt i melancholijny wstyd za niezawinione śmierci pewnej meksykańskiej rodziny oraz za prymitywizm ojca, którego mentalności Peter nigdy nie był w stanie zrozumieć.

Tak, to drugi narrator powieści, ale mamy jeszcze dwie narracje, zaskakuje zwłaszcza ta ostatnia. Poznajemy losy prawnuczki Elego. Jeanne została przez niego niemal pobłogosławiona do roli tej, której w życiu się uda. J.A. jest silna, twarda, bezkompromisowa i ambitna. Popełnia wszystkie grzechy teksańskiej kobiety, być może kobiety w ogóle. Daje sobie prawo do samostanowienia, nie będąc klasyczną żoną i matką. Jeanne buduje naftowe imperium, ingerując w twardą ziemię Teksasu złupioną i wyjałowioną już przez dziesiątkami lat. Walczy o to, by świat ją dostrzegał, ale przede wszystkim mierzy się z różnymi rodzajami samotności. Popełnia też śmiertelny grzech rodu McCulloughów, czyli sięga w przeszłość, próbuje ją analizować i odnajduje własne błędy. Nie tylko własne. Nieoczekiwane spotkanie z kimś, kto stanowi gałąź rodu, zmieni wszystko. I może wówczas powieść zacznie mówić za siebie. Meyer bowiem zgrabnie domyka wszystkie wątki i stara się uciec od zakończenia otwartego, ale doskonale widzimy, że cała powieść to przede wszystkim strumień rozmaitych sugestii. Sugestii dotyczących tego, czym jest amerykańska rodzina, z czego wyrosła Ameryka i jaką rolę w tworzeniu państwowości odegrał Teksas.

Bo przecież wraz z narodzeniem się Elego rozpoczyna się wielka historia, gdy Teksas uzyskuje niepodległość i może uznać sąsiedni Meksyk za terytorium wrogie, zacofane i dalekie. Teksas rośnie w siłę, a ludzie toną w animozjach. Komanczowie są liczni i bogaci, biali z lubością na nich polują, czerwonoskórzy odpłacają się tym samym. Meksykanie to ludzie drugiej kategorii, bez właściwości i bez wewnętrznej siły, oczekujący autorytarnych rządów i ginący licznie w walkach oraz wojnach bez cienia współczucia ze strony białych. Mamy ułożoną przez Meyera hierarchię społeczną, którą porządkują groteskowe konflikty zbrojne i nieustanny, wcale nie groteskowy, przelew krwi. Teksas spływa krwią i staje się areną zdarzeń, które ukazują jednostkę ludzką jako krnąbrną, złośliwą, bezmyślną, przesyconą żądzą posiadania i destrukcji jakiejkolwiek inności. Opowieść rozpoczyna się w momencie, kiedy zagubieni i zbyt pewni siebie ludzie wkraczają na ziemię, która przez wieki będzie już tylko niemym świadkiem zbrodni i niesprawiedliwości.

Ale nie o tym jest przecież „Syn”, nie tylko o tym. To opowieść o źródłach rodowego potępienia i o wypieraniu ze świadomości wszystkiego, co wstydliwe. O sankcjonowaniu przemocy i o strukturze świata na niej zbudowanego. Philipp Meyer portretuje teksańską szorstkość i czułość jednocześnie. Budując tę narrację z detali, które wydobywał wcześniej z różnych tekstów źródłowych, proponuje nam rozprawę z ludzkim atawizmem – chęcią przetrwania mimo trudnych okoliczności. To epicka historia wielu poświęceń, wielu ludzkich szkód, zakazanych namiętności i wyobcowania. O tym, co przechodzi z pokolenia na pokolenie jako balast wstydu. Także o pamięci miejsc i czasu. O zrastaniu się z danym miejscem, zacieraniu w nim śladów po tym, co stworzyło owo przywiązanie. Meyer tak konstruuje narrację, że niekoniecznie liberalni bohaterowie stojący po stronie dobra i porządku wzbudzają naszą sympatię. „Syn” to wielowątkowa historia bezkompromisowości ludzkiego życia. Tego, że jesteśmy zdolni do rzeczy wielkich i małych jednocześnie. Możemy być bohaterami i potępionymi zbrodniarzami. Mamy w sobie wszystko to, z czego możemy być dumni i czego powinniśmy się wstydzić. To przesłanie sugeruje, że Meyer napisał coś więcej niż powieść rozprawiającą się z mitem założycielskim Ameryki. Napisał o przekleństwie i potędze pamięci oraz o tym, jak skomplikowaną strukturę może mieć ludzka tożsamość.