2025-12-09

„Królestwo z naszych ran” Gaëlle Josse

 

Wydawca: Wydawnictwo Literackie

Data wydania: 26 października 2025

Przekład: Agata Kozak

Liczba stron: 152

Oprawa: miękka

Cena det.: 49 zł

Tytuł recenzji: Sama w drodze

Niewielkich rozmiarów książka o wielkich sprawach: podróży sentymentalnej, stosunku do swojego ciała, żałobie, szukaniu tożsamości, lecz przede wszystkim o tęsknocie. Gaëlle Josse stworzyła wielowymiarowy obraz bohaterki, która musi mierzyć się z odejściem tego, co najcenniejsze, ale w tym odejściu próbuje znaleźć nową siebie albo zdefiniować siebie na nowych warunkach. Już bez niego. Bez mężczyzny, który był punktem odniesienia. Ważna jest tu istota tańca, który zbliża, oddala i wyzwala niekontrolowane emocje. Bohaterka nieprzypadkowo jest tancerką. Podziwiają ją ludzie, którzy nie mają o niej pojęcia. Ale jest gwiazdą. Gwiazdą, która po tym, jak da ostatni występ, decyduje – jak sama wspomina – „wejść w nicość”. I wówczas rusza w podróż.

Bo to specyficzna powieść drogi. Naznaczona wyraźnymi punktami na mapie, do których kobieta przywiązuje się albo się ich boi, ale konsekwentnie realizowana podróż z pewnym przedmiotem, który ma teoretycznie znaleźć swoje miejsce w Chorwacji, lecz tak naprawdę jego miejsce jest przy niej. Tak jak on zawsze był przy niej. Gaëlle Josse pięknie opisuje to, w jaki sposób bohaterka odbiera odwiedzane miejsca, na jakie detale zwraca uwagę, w jaki sposób takie postrzeganie rzeczywistości oddaje jej wrażliwość, w której jest jednocześnie kruchość istoty tracącej najbliższą osobę i siła, by wydobyć z odwiedzanych miejsc na przykład to, gdzie można byłoby zamieszkać, zacząć nowe życie. Jednak tu nowego życia nie będzie. Trzeba uporać się z przeszłością, a jednocześnie znaleźć jakąś nową tożsamość. Samotnie, bo kobieta nie chce już z nikim być na stałe. On był jedyny. A dla niego jedynym było co innego.

Motywem spajającym jest książka. Niezwykła opowieść o wrażliwym człowieku, który napisał i wydał tylko jedną powieść, ponieważ nic więcej poza jej treścią nie chciał przekazać światu. Narracja o wędrówce przeplatana jest obszernymi fragmentami tej książki, w której na pierwszym miejscu wcale nie znajduje się wrażliwe dziecko, lecz miłość. Miłość odnajdziemy tutaj także w kontekście odnalezienia, zachowania i wchłonięcia powieści, która nie interesuje świata, ale staje się życiowym kompasem tego, który umiera.

Niesamowity w tej historii i przywracający nadzieję na to, że jednostkowa opowieść jest ważna, jest zbiór przeżyć, z którym potem osamotniona tancerka rusza w świat. I jest książka. Coś trzeba z nią zrobić. Bohaterka nie ma pojęcia co. Ale dba o ten nabytek szczególnie skrupulatnie, bo to sentymentalna i po części egzystencjalna pamiątka po kimś, kto przywiązał się do niej na tyle, że stała się treścią jego życia. Co jest treścią życia wędrowniczki? Przede wszystkim pamięć. Układanie tej pamięci, porządkowanie, jednoczesne szukanie remedium na nieustający ból utraty. Jest też sposobem na to, by w niektórych partiach narracji dochodzić do siebie, dbać o swoje ciało; przecież ono jest jej zawodowym kapitałem.

„Królestwo z naszych ran” przyciągnęło mnie swoim tytułem, który zresztą potem bohaterka trawestuje, nadając temu stwierdzeniu inne znaczenie. Już sam tytuł daje do zrozumienia, że mamy tutaj do czynienia z wrażliwością poetki skonfrontowanej z prozą. Wiele zdań ma w sobie metaforyczną głębię, a wiele potrafi zaprzeczać samym sobie, ale na warunkach stworzonych przez autorkę. Jak wspomniałem, ma to miejsce, kiedy czytamy o detalach, lecz również gdy wchodzimy w głąb duszy poranionej na tyle, że to, co robi, przestaje dawać jej satysfakcję. Znika właściwie wszystko, co miało tworzyć wspólny świat. Dlatego ciekawa jest tutaj metafora ogrodu jako przestrzeni wolności. On zdążył stworzyć ogrody innym, ale nie pozostało nic, co byłoby ich ogrodem. Nie ma jednak pustki. Jest próba rozglądania się za możliwościami. I pamięć miejsc – szczególnie tych, które zwiedzali wspólnie, a które ona teraz samotnie przemierza.

„Królestwo z naszych ran” to powieść o pamięci. Kogoś bliskiego, siebie w relacji z nim i tego, w jaki sposób odbierało się świat, dopóki miał jeszcze ramy i był miejscem normalnego funkcjonowania. Co ciekawe – autorka zostawia tutaj gdzieś w półcieniach szczegółowe opisy związku, który się tragicznie zakończył. Koncentruje się na tych fragmentach ukochanej przez niego książki, które dla niej mają być pewnymi drogowskazami. Dlatego bohaterka oddala się od swojego życia i przybliża do niego. Ten proces ambiwalencji umysłowej i emocjonalnej jest tutaj rozpisany mistrzowsko. Bohaterka, ruszając w podróż, chce zostać sama – wyłącza komunikatory, odcina się od Internetu, chłonie otoczenie i myśli o tym, jaki związek mają miejsca z emocjami człowieka. Wszystko w bardzo kameralnym tonie, któremu przysłużyła się na pewno krótkość tej powieści. Jej intensywność. Połączenie tak wielu motywów i elementów literackich po to, by ukazać – jakkolwiek banalnie to brzmi – krajobraz emocjonalny kobiety na krawędzi. Jednocześnie takiej, która poszukuje siebie. Bo do tego trzeba ciszy, niekoniecznie przemieszczania się.

Im bardziej oddala się od swojego życia, tym szerzej i ciekawiej komentuje rzeczywistość wokół. Bywa czasem cyniczna (balkon Julii), ale jest skupiona na celu, który wcale nie wydaje się jasny. Pozostawić najcenniejszą pamiątkę po ukochanym w miejscu, do którego później prawdopodobnie się nie wróci? Przecież ta rzecz była mu najbliższa, była nim samym, ukształtowała go i dała jej takiego, którego teraz z sentymentem wspomina. W tych wspomnieniach pojawiają się piękne asocjacje. Jest to obraz wielkiej miłości i wielkiego cierpienia, z którym nie ma czułostkowości. A najbardziej wzrusza to początkowe „chodź i tańcz” – wraz z tym mamy wspólną historię do opowiedzenia.

Jaka jest historia samotnej tancerki? Jej kapitałem jest ciało, ale emocje nie pozwalają na to, by ten kapitał dobrze wykorzystywać. Pomijając już opowieść o tej dwójce, Gaëlle Josse tworzy przecież inną opowieść. Fantazję wykreowaną w książce, której nikt nie kupił, ale jedna osoba przeczytała i wzięła sobie do serca. Paralela tych historii wcale nie jest oczywista, jednak autorka pisze w taki sposób, by sporo kwestii z tej książki nie było oczywistych. Dlatego zagadka żałoby ma kilka wymiarów, a motyw podróży zmusza do zastanowienia się nad tym, jaki związek przemieszczanie się będzie miało z szukaniem powiązań ze związkiem, który przestał istnieć. Czuła i łagodnie smutna. A jednak konsekwentnie smutna i tragiczna opowieść o czymś, czego nie można odnaleźć, albo o kwestiach, za które odpowiedzialna jest tylko pamięć. Ta pamięć, która tak boli. Boli w niej to, że doszło do ostatecznego rozstania. Żaden fetysz w postaci książki nie jest w stanie przywrócić przeszłości.

---

Jeśli podobała Ci się ta recenzja, możesz mi postawić kawkę TUTAJ 

2025-12-04

„Gorycz” Anna Zawadzka

 

Wydawca: Wydawnictwo Czarne

Data wydania: 29 października 2025

Liczba stron: 216

Oprawa: miękka ze skrzydełkami

Cena det.: 46,90 zł

Tytuł recenzji: W gniewie

To książka pełna gniewu, frustracji, różnego rodzaju złości i bezsilności, a jednocześnie opowieść o silnej kobiecie, której nie złamał system wiecznej podległości i która na niepodległość – choć niewielką – się wybiła. To książka dla tych, którzy przeżywają emigranckie rozczarowania, ale również dla sytej klasy średniej, która nie zwraca uwagi na detale obok jej uporządkowanego życia. Anna Zawadzka krzyczy tu głosem socjolożki i feministki, jednocześnie doświadczając tego, co znaczy emigracyjne wyobcowanie, widzi sprawy dużo szerzej, nie tylko piętnując krwiożerczość kapitalizmu, ale przede wszystkim pokazując wszystkim jak w lustrze, że wolność to iluzja. Nie tyle można wszystko stracić, ile rzadko cokolwiek zyskać. „Gorycz” – ze znakomicie dobraną okładką, której sens autorka potem tłumaczy – jest spojrzeniem człowieka całkowicie świadomego tego, że życie to ograniczenia. To opowieść kogoś, kto miał mało, potem mniej, a później pozostał z resztkami. Zawadzkiej nie odebrano tylko jednego – jej potencjału intelektualnego. Dzięki temu ta książka nie jest tylko opowieścią o trudach emigracji i o emigracji w sensie ogólnym, lecz paradokumentalnym szkicem o tym, jakie mechanizmy uruchomiły się w świecie nierówności i które z nich te nierówności powiększają. Wszystko napisane mocnym, dosadnym językiem, bo to przecież gorycz – a pod nią skryte emocje, których inaczej nie da się wyrazić.

Moja emigracja – trwająca mniej więcej tyle czasu co autorki i nie w okresie szaleństwa covida, aczkolwiek zachorowałem na niego trzy razy właśnie w innym państwie – była bardziej romantyczna i oparta na iluzjach. Miałem – w przeciwieństwie do autorki – dość dostatnie i uporządkowane życie. Własne mieszkanie, które wciąż jest jej marzeniem, a dla mnie obecnie już czymś niemożliwym. Wyjeżdżałem z kraju nie dlatego, że jako intelektualiście nie starczało mi od pierwszego do pierwszego (nigdy takich problemów nie miałem), lecz po to, by mieszkać w kraju marzeń. To, co jednak nas łączy, to między innymi zdecydowany dystans autochtonów do przybyszy z zewnątrz i presja nauki języka kraju, w którym się przebywa. Nie wiem, które z nas – ja czy autorka – częściej słyszało: ucz się języka kraju, w którym mieszkasz. Na mnie presja była ogromna. Podobnie jak Zawadzka językowo nie jestem orłem, ale już po kilku miesiącach pojawiły się pretensje o to, że nie mówię po islandzku (część Polonii w tym kraju żyje w enklawach, w których w ogóle nie używa się tego języka, bo do niczego nie jest potrzebny).

Dlatego w tej opowieści tak bardzo podoba mi się opis projektu opracowania przez autorkę słownika języka niemieckiego dla ludzi, którzy przybywają do tego kraju – z odpowiednimi podziałami i rozdziałami. Bo o ile Zawadzka zawzięcie walczyła lingwistycznie, o tyle jeszcze intensywniej musiała walczyć o swoją godność. Nie tylko jako pracowniczki, która wykonuje pracę za najniższą krajową. Także jako osoby, która zderzyła się mentalnie z kulturą, w którą wpisane są rzeczy dla niej niepojęte. Oskarżeń jest mnóstwo: od strukturalnego rasizmu po traktowanie jej gorzej tylko z racji płci. Ale ta książka – kończąca się ostatecznie powrotem do ojczyzny – jest przede wszystkim przyjrzeniem się temu, jaki status otrzymuje osoba obca w kraju i jakie czynniki wpływają na to, że pogarda ma się dobrze, choć tak naprawdę wszyscy wokół potrafią być mili.

Jest o miłych ludziach. Ale jest też o ludzkiej podłości. Natomiast przede wszystkim o biedzie, która zamienia życie w koszmar. „Gorycz” autorka skonstruowała tak, że opowieści z życia codziennego emigrantki przeplata przemyśleniami opartymi na zdobytych już w Polsce doświadczeniach intelektualnych. I dzięki temu powstaje dynamiczna opowieść o tym, jak zachować godność w świecie uwłaczającym godności. Zaszczepiona przez dziadka miłość do ogrodnictwa pozwala Zawadzkiej zajmować się tym, co względnie lubi i w czym jest dobra lub bardzo dobra, choć często niedoceniana. Nie trafia w próżnię chwytania się jakiejkolwiek pracy, co nie daje gwarancji żadnej satysfakcji z tego, co się robi. A przede wszystkim z tego, jak się żyje.

Pisząc o emigranckich trudach dnia codziennego (które czasami są nie do wytrzymania), autorka nie oszczędza również polskiego środowiska intelektualnego, wspominając między innymi o bezpardonowej akademickiej konkurencji. Wyjeżdża z tytułową goryczą porażek zawodowych, lecz potem jej gorycz przybierze inny wymiar: przekonania o tym, że człowiek może wykorzystywać drugiego człowieka, bo świat daje mu takie możliwości. I to nie jest wcale opowieść Polki, która wyjechała zarabiać w Niemczech. To uniwersalna historia ogólnoludzkich podziałów, okrucieństwa klasizmu i tego, że przestaliśmy na siebie patrzeć z uwagą, a przyglądamy się sobie jako obiektom, które można wykorzystać albo są nam zupełnie zbędne.

W morzu niepowodzeń (choć są opisane i radosne chwile) Zawadzka szuka czułości, której nie odnajduje. Związki, które się nimi wydają, także stają się pewnego rodzaju zależnościami. Dziewczyna „z zewnątrz” nigdy nie zdobędzie miłości, ale będzie jej brakować wszystkiego – przede wszystkim elementarnego poczucia poszanowania. Nie jest jednak tak, że „Gorycz” zarysowana jest jednoznaczną, wyraźną kreską. Bardzo podoba mi się to, w jaki sposób autorka opisuje ludzką różnorodność oraz to, jak tworzą się mniej lub bardziej trwałe relacje z dala od modelu utylitarności. Bo o niej też jest tutaj bardzo dużo. O ludziach, którzy są potrzebni albo zbędni, ale zawsze są przyjezdni. Zawsze można się z nimi pożegnać bez żadnych sentymentów, bo nigdzie nie byli zapraszani. A tu będzie tych sentymentów trochę. Choćby w opisie przedmiotów, które autorka zabierała ze sobą na emigrację, a które częściowo pod wpływem różnych okoliczności nie wróciły.

To książka także o tym, że w życiu emigracyjnym myśli się bardzo wiele, ale nie wolno mówić o tym, o czym się myśli. Mam wrażenie, że to jeden z powodów, dla których powstała. Bo wreszcie można było zabrać głos. Głos odbierany albo niesłyszalny zagranicą. Głos emigranta, który nie jest ważny w absolutnie żadnym kraju, do którego on wyemigruje. Jest też dużo refleksji o potrzebie i konieczności podporządkowania się, jednakże – jak zasugerowałem na wstępie – to książka pełna buntu. Niektóre rozdziały powstawały w absolutnej złości i nie sądzę, by były redakcyjnie łagodzone w takim kierunku, by „Gorycz” nie podążała wyznaczonym sobie torem.

To w końcu opowieść o tym, dlaczego emigrujemy i dlaczego tak bardzo daliśmy się podzielić w ramach granic i narodów. Są tu etapy: od upokorzenia i strachu po przekonanie o tym, że było to doświadczenie o charakterze uniwersalnym, choć wcale nie wróciło się do kraju, w którym teraz żyje się lepiej. Bo zwłaszcza w Polsce patrzymy na siebie przez pryzmat tego, gdzie pracujemy, jakie zawody wykonujemy. W emigranckich Niemczech poza żądaniem uczenia się niemieckiego Zawadzka doświadczyła również nierówności wynikającej  z czegoś zupełnie innego niż w Polsce. Dlatego to bardzo ciekawy reportaż, szkic socjologiczny i forma pamiętnika wstydu zamienionego w dumę, że wiele traumatycznych doświadczeń udało się przeżyć i zamknąć.

---

Jeśli podobała Ci się ta recenzja, możesz mnie wesprzeć TUTAJ