2025-12-04

„Gorycz” Anna Zawadzka

 

Wydawca: Wydawnictwo Czarne

Data wydania: 29 października 2025

Liczba stron: 216

Oprawa: miękka ze skrzydełkami

Cena det.: 46,90 zł

Tytuł recenzji: W gniewie

To książka pełna gniewu, frustracji, różnego rodzaju złości i bezsilności, a jednocześnie opowieść o silnej kobiecie, której nie złamał system wiecznej podległości i która na niepodległość – choć niewielką – się wybiła. To książka dla tych, którzy przeżywają emigranckie rozczarowania, ale również dla sytej klasy średniej, która nie zwraca uwagi na detale obok jej uporządkowanego życia. Anna Zawadzka krzyczy tu głosem socjolożki i feministki, jednocześnie doświadczając tego, co znaczy emigracyjne wyobcowanie, widzi sprawy dużo szerzej, nie tylko piętnując krwiożerczość kapitalizmu, ale przede wszystkim pokazując wszystkim jak w lustrze, że wolność to iluzja. Nie tyle można wszystko stracić, ile rzadko cokolwiek zyskać. „Gorycz” – ze znakomicie dobraną okładką, której sens autorka potem tłumaczy – jest spojrzeniem człowieka całkowicie świadomego tego, że życie to ograniczenia. To opowieść kogoś, kto miał mało, potem mniej, a później pozostał z resztkami. Zawadzkiej nie odebrano tylko jednego – jej potencjału intelektualnego. Dzięki temu ta książka nie jest tylko opowieścią o trudach emigracji i o emigracji w sensie ogólnym, lecz paradokumentalnym szkicem o tym, jakie mechanizmy uruchomiły się w świecie nierówności i które z nich te nierówności powiększają. Wszystko napisane mocnym, dosadnym językiem, bo to przecież gorycz – a pod nią skryte emocje, których inaczej nie da się wyrazić.

Moja emigracja – trwająca mniej więcej tyle czasu co autorki i nie w okresie szaleństwa covida, aczkolwiek zachorowałem na niego trzy razy właśnie w innym państwie – była bardziej romantyczna i oparta na iluzjach. Miałem – w przeciwieństwie do autorki – dość dostatnie i uporządkowane życie. Własne mieszkanie, które wciąż jest jej marzeniem, a dla mnie obecnie już czymś niemożliwym. Wyjeżdżałem z kraju nie dlatego, że jako intelektualiście nie starczało mi od pierwszego do pierwszego (nigdy takich problemów nie miałem), lecz po to, by mieszkać w kraju marzeń. To, co jednak nas łączy, to między innymi zdecydowany dystans autochtonów do przybyszy z zewnątrz i presja nauki języka kraju, w którym się przebywa. Nie wiem, które z nas – ja czy autorka – częściej słyszało: ucz się języka kraju, w którym mieszkasz. Na mnie presja była ogromna. Podobnie jak Zawadzka językowo nie jestem orłem, ale już po kilku miesiącach pojawiły się pretensje o to, że nie mówię po islandzku (część Polonii w tym kraju żyje w enklawach, w których w ogóle nie używa się tego języka, bo do niczego nie jest potrzebny).

Dlatego w tej opowieści tak bardzo podoba mi się opis projektu opracowania przez autorkę słownika języka niemieckiego dla ludzi, którzy przybywają do tego kraju – z odpowiednimi podziałami i rozdziałami. Bo o ile Zawadzka zawzięcie walczyła lingwistycznie, o tyle jeszcze intensywniej musiała walczyć o swoją godność. Nie tylko jako pracowniczki, która wykonuje pracę za najniższą krajową. Także jako osoby, która zderzyła się mentalnie z kulturą, w którą wpisane są rzeczy dla niej niepojęte. Oskarżeń jest mnóstwo: od strukturalnego rasizmu po traktowanie jej gorzej tylko z racji płci. Ale ta książka – kończąca się ostatecznie powrotem do ojczyzny – jest przede wszystkim przyjrzeniem się temu, jaki status otrzymuje osoba obca w kraju i jakie czynniki wpływają na to, że pogarda ma się dobrze, choć tak naprawdę wszyscy wokół potrafią być mili.

Jest o miłych ludziach. Ale jest też o ludzkiej podłości. Natomiast przede wszystkim o biedzie, która zamienia życie w koszmar. „Gorycz” autorka skonstruowała tak, że opowieści z życia codziennego emigrantki przeplata przemyśleniami opartymi na zdobytych już w Polsce doświadczeniach intelektualnych. I dzięki temu powstaje dynamiczna opowieść o tym, jak zachować godność w świecie uwłaczającym godności. Zaszczepiona przez dziadka miłość do ogrodnictwa pozwala Zawadzkiej zajmować się tym, co względnie lubi i w czym jest dobra lub bardzo dobra, choć często niedoceniana. Nie trafia w próżnię chwytania się jakiejkolwiek pracy, co nie daje gwarancji żadnej satysfakcji z tego, co się robi. A przede wszystkim z tego, jak się żyje.

Pisząc o emigranckich trudach dnia codziennego (które czasami są nie do wytrzymania), autorka nie oszczędza również polskiego środowiska intelektualnego, wspominając między innymi o bezpardonowej akademickiej konkurencji. Wyjeżdża z tytułową goryczą porażek zawodowych, lecz potem jej gorycz przybierze inny wymiar: przekonania o tym, że człowiek może wykorzystywać drugiego człowieka, bo świat daje mu takie możliwości. I to nie jest wcale opowieść Polki, która wyjechała zarabiać w Niemczech. To uniwersalna historia ogólnoludzkich podziałów, okrucieństwa klasizmu i tego, że przestaliśmy na siebie patrzeć z uwagą, a przyglądamy się sobie jako obiektom, które można wykorzystać albo są nam zupełnie zbędne.

W morzu niepowodzeń (choć są opisane i radosne chwile) Zawadzka szuka czułości, której nie odnajduje. Związki, które się nimi wydają, także stają się pewnego rodzaju zależnościami. Dziewczyna „z zewnątrz” nigdy nie zdobędzie miłości, ale będzie jej brakować wszystkiego – przede wszystkim elementarnego poczucia poszanowania. Nie jest jednak tak, że „Gorycz” zarysowana jest jednoznaczną, wyraźną kreską. Bardzo podoba mi się to, w jaki sposób autorka opisuje ludzką różnorodność oraz to, jak tworzą się mniej lub bardziej trwałe relacje z dala od modelu utylitarności. Bo o niej też jest tutaj bardzo dużo. O ludziach, którzy są potrzebni albo zbędni, ale zawsze są przyjezdni. Zawsze można się z nimi pożegnać bez żadnych sentymentów, bo nigdzie nie byli zapraszani. A tu będzie tych sentymentów trochę. Choćby w opisie przedmiotów, które autorka zabierała ze sobą na emigrację, a które częściowo pod wpływem różnych okoliczności nie wróciły.

To książka także o tym, że w życiu emigracyjnym myśli się bardzo wiele, ale nie wolno mówić o tym, o czym się myśli. Mam wrażenie, że to jeden z powodów, dla których powstała. Bo wreszcie można było zabrać głos. Głos odbierany albo niesłyszalny zagranicą. Głos emigranta, który nie jest ważny w absolutnie żadnym kraju, do którego on wyemigruje. Jest też dużo refleksji o potrzebie i konieczności podporządkowania się, jednakże – jak zasugerowałem na wstępie – to książka pełna buntu. Niektóre rozdziały powstawały w absolutnej złości i nie sądzę, by były redakcyjnie łagodzone w takim kierunku, by „Gorycz” nie podążała wyznaczonym sobie torem.

To w końcu opowieść o tym, dlaczego emigrujemy i dlaczego tak bardzo daliśmy się podzielić w ramach granic i narodów. Są tu etapy: od upokorzenia i strachu po przekonanie o tym, że było to doświadczenie o charakterze uniwersalnym, choć wcale nie wróciło się do kraju, w którym teraz żyje się lepiej. Bo zwłaszcza w Polsce patrzymy na siebie przez pryzmat tego, gdzie pracujemy, jakie zawody wykonujemy. W emigranckich Niemczech poza żądaniem uczenia się niemieckiego Zawadzka doświadczyła również nierówności wynikającej  z czegoś zupełnie innego niż w Polsce. Dlatego to bardzo ciekawy reportaż, szkic socjologiczny i forma pamiętnika wstydu zamienionego w dumę, że wiele traumatycznych doświadczeń udało się przeżyć i zamknąć.

---

Jeśli podobała Ci się ta recenzja, możesz mnie wesprzeć TUTAJ 



2025-11-27

"Taka miłość" Sara Mesa

 

Wydawca: Wydawnictwo Glowbook

Data wydania: 21 listopada 2025

Przekład: Ewa Zaleska

Liczba stron: 200

Oprawa: miękka

Cena det.: 49 zł

Tytuł recenzji: Wbrew sobie

Bardzo sugestywnie napisana powieść, która wzbudza emocje już pod pierwszego zdania. We wstępie możemy dostrzec, że wyobcowana kobieta bije się z myślami i nie wie, gdzie jest. Rozgoryczenie nabrzmiewa w przejmującym zakończeniu. A między jednym a drugim rozgrywa się wielopoziomowy dramat. Przybyła z konkretnego miejsca w konkretnym celu. Po pewnym czasie ten cel niknie, a pojawiają się niespodziewane zawirowania emocjonalne. W tle tego wszystkiego natura – od potężnego upału po deszcze, które tak wiele komplikują. Główna bohaterka, skracająca swe imię do Nat, przybywa do miejsca, którego nie rozumie. Nie będzie to jednak kolejna powieść o tym, że osoba z zewnątrz staje się po pewnym czasie stygmatyzowana w małej społeczności. To będzie powieść o tym, że można stać się wrogiem samego siebie. O dyskomforcie życia podporządkowanego nieustannym analizom otoczenia. Taka jest miłość Mesy – trudna, niezdefiniowana, naznaczona cierpieniem i fatalizmem, a jednak silna. Bo Nat wybrała życie dla siebie świadomie. Być może po to, by zobaczyć siebie z dystansu.

„Można tu umrzeć z nudów” – mówi młodziutka sklepikarka zupełnie nieświadoma tego, ile wokół się dzieje. Główna bohaterka Sary Mesy widzi wszystko wyraźnie, dokładnie. Znamy powody jej przenosin do miejsca oferującego jej tylko rozczarowania i ból, ale nie rozumiemy do końca jej postępowania i to wydaje się najbardziej interesujące. Cały świat wewnętrzny Nat to udręka. Nawet praca nad tłumaczeniem tekstu, której miała się tu podjąć. Wchodzi jednak w relacje, których na początku nie jest pewna, potem stają się dla niej toksyczne. Obserwowanie, w jaki sposób Nat odbiera otoczenie, jest najmocniejszą stroną tej książki. Zintensyfikowane obrazy jej przeżyć wewnętrznych kontrastują ze światem, w którym rzeczywiście nic niezwykłego się nie dzieje.

Wszyscy są tu przypadkiem, nie wszyscy na własne życzenie. Stąd zgorzkniałość mężczyzn, którzy momentami stają się obsceniczni, ale Nat coś do nich przyciąga. Najpierw zbliżenie o charakterze przyjacielskim, potem dużo bardziej skomplikowana relacja, w której bohaterka odkrywa swą seksualność, swe elementarne wewnętrzne potrzeby, i konstatuje, że wszystkie one zderzają się tutaj z czymś, co wydaje się takie oczywiste, bezproblemowe, ułożone w rytmie, którego ona nie akceptuje. Nie, u Mesy to nie odmienna od reszty kobieta staje się wroga sobie. Ona w pewnym stopniu chce taka być. I pozostaje sama, bo nawet jadowita żmija ma tu swoje miejsce, a w kobiecie narasta gorycz bycia z dala od życia, które wybrała w wiosce na końcu świata.

„Jakoś sobie poradzę” – myśli Nat, gdy wokół mnożą się problemy. Ale one stają dla niej niczym mityczny labirynt. Zagubiona i wciąż błądząca szuka siebie w związku. Nazywa to związkiem, ale jest to pewien układ. Znajdując partnera, któremu chce wierzyć, widzi go jako Minotaura. Tu wszędzie rządzą układy i czasami potwory, które za nimi stoją. Ona zdaje się niedopasowana na wiele sposobów: społecznie, emocjonalnie i egzystencjalnie. Przede wszystkim w ten ostatni sposób. Niektóre uczucia narastają w niej uczucia, jednocześnie mnóstwo jest takich, które tłumi. Symboliczny jest tu pies, który na początku nie przejawia żadnych charakterystycznych dla psa cech, a w finale pokazuje, że potrafi ugryźć. Główna bohaterka pogryzłaby samą siebie, gdyby potrafiła, jednak ciosy spadają na nią z różnych stron i prawdopodobnie na jej własne życzenie.

Warstwa psychologiczna powieści jest najciekawsza, gdyż dzięki obserwacjom bohaterki wchodzimy zarówno w głąb niej samej, jak i świata, który wcale taki oczywisty nie jest. W Nat narasta irytacja, którą ona sama napędza. I coraz więcej autodestrukcyjnych myśli. Z jednej strony chce się zbliżyć do mężczyzn, z drugiej – boi się ich albo trzyma świadomy dystans. Jest uwięziona w sobie – ale też w relacjach, jakie stworzyła. I w miasteczku, w którym nic jej nie trzyma. Jej, intelektualistki po trzydziestce, dla której świat stałby otworem. Jednakże ze swoimi demonami możemy mierzyć się wszędzie. Jej wybory to pokłosie pomyłek, niewłaściwych przemyśleń, a być może podświadomej chęci samotności. Bo ufność jest tu na wagę złota, choć miejscowi ufają sobie, a Nat nie potrafi zaakceptować tego, jak żyją, jakie mają priorytety, jakie pragnienia.

Pragnienia Nat. Nie chce nawiązywać relacji z ludźmi, a jednak to robi. Zachowuje się czasami irracjonalnie, czasami wyjątkowo odważnie i zdroworozsądkowo. Jednak wciąż coś nie pasuje. Ona nie pasuje. Do miejsca, do ludzi, do samej siebie. Pojawia się pogarda, czasem skierowana przeciw sobie. I to miejsce pełne owadów i mrówek, w którym liczy się tylko to, co prozaiczne i przed czym chciałaby uciec. A jednak to trudna miłość – głównie w ciekawie rozpisanej relacji z mężczyzną, którego oblicze za każdym razem się zmienia. Sara Mesa komplikuje świat wewnętrzny bohaterki, jednocześnie uproszczając to, co jest wokół. Dlatego wewnątrz jest groźnie i agresywnie, na zewnątrz toczy się po prostu życie. Taki dualizm momentami bywa niezrozumiały dla czytelnika. Jedna postać, której labilność emocjonalna tworzy tutaj książkę pełną niepokoju i dynamizmu. Z metaforą ogrodu, którą pozostawię bez interpretacji. Powieść o skrzywdzonym przez samego siebie umyśle i o ciele, które pragnie niemożliwego. Kameralny dramat, obok którego nie da się przejść obojętnie. Przydarzający się komuś, kto przybył znikąd i donikąd zmierza. W stronę autodestrukcji? Czy odkrywania siebie naprawdę? Być może coś tutaj zostało zatrute jak związek, o którym mówi Nat? A może pośród tych wszystkich obrzydliwych dla niej mężczyzn jest ze swoją kobiecością zupełnie samotna?

Dramat powieści opiera się też na sekretach. Tych ujawnianych i tych, których można się domyślać. A niektóre tajemnice pozostaną nimi na zawsze. Bo to właśnie książka o tym, jak prosty i jak jednocześnie tajemniczy potrafi być człowiek. Pełna czułej melancholii, którą da się wyłapać na wielu spośród stron, choć zasadnicza akcja toczy się wzorcowo i teoretycznie nic niej nie zakłóca. Poza Nat. Jej potrzebami i oczekiwaniami, a także wyjątkowo skomplikowanym życiorysem.

---

Jeśli podobała Ci się ta recenzja, możesz mi postawić kawę TUTAJ