2025-10-28

„Dziewczyna o wyjątkowych dłoniach” Leszek Milewski


 

Wydawca: Theatrum Illuminatum

Data wydania: 30 września 2025

Liczba stron: 180

Oprawa: twarda

Cena det.: 39 zł

Tytuł recenzji: O prowincji

Enigmatyczna i wzruszająca książka Leszka Milewskiego czytana jako całość z posłowiem autora może być literacką odpowiedzią na „Zaduch. Reportaże o obcości” Marty Szarejko, skromną literaturę faktu, która przepadła bez echa w 2015 roku, a dotyczyła kwestii tego, w jaki sposób kształtuje się tożsamość ludzi wyruszających w życiową drogę z polskiej prowincji, z miasteczek ku metropolii, konkretnie ku Warszawie. Co zabawne, obie książki mają prawie identyczną liczbę stron. Milewski także stawia na konkretny adres i będzie to prowincja z wyraźnym wskazaniem, ale z uwypukleniem wszystkich charakterystycznych dla takich miejsc cech.

Miasteczko Milewskiego stanie się tu punktem wyjścia do snucia czegoś na kształt gawędy, a może opowieści o charakterze mitotwórczym, bo Szarejko pisała o tym, że z polskiej prowincji umyka się przed tym, co mogłoby zamknąć nas w sobie na zawsze, a Milewski zaproponuje krótką i intrygującą powieść o tym, od czego uciec nie sposób. Trzeba temu nadać ramy i spróbować określić funkcję małomiasteczkowego świata, który zapada w pamięć jako miejsce poza czasem, gdzie znajduje się to, co stałe: bez względu na to, czy chce się od tego oddalić, czy nie. „Dziewczyna o wyjątkowych dłoniach” to również wyjątkowo skondensowana w treści książka o wyzwalającej, nie traumatyzującej roli pamięci miejsca, z którego się pochodzi. Szarejko i Milewski uzupełniają się. Ten drugi ma jednak większe pole do popisu: to literatura piękna, świadomie dobrana konwencja oraz język opowieści, która w każdym zdaniu kryje jednocześnie tajemnicę i gruntowne odsłonięcie tego, co można zdefiniować dopiero po latach.

Tak jak autor rozpocząłem życie w miasteczku, wydostałem się z niego bardzo szybko, a później na emigracji doświadczyłem tego, czym jest miasteczko w dalekim nordyckim kraju, więc zdaję sobie w pełni sprawę z tego, o czym jest ta opowieść. O tęsknotach, pamiętaniu rzeczy pierwszych i o tym, w jaki sposób wszystko rezonuje w pamięci, kiedy tęsknota i pamiętanie nie są czymś sentymentalnym. Mogą stać się groźne i mroczne, jak we fragmentach staje się ta opowieść o dziewczynie, która pewnego dnia pojawiła się przy kasie miejscowego marketu, a potem zniknęła, pozostawiając po sobie niezatarty ślad w pamięci zbiorowej, w imieniu której daje sobie prawo mówić narratorka, kobieta opowiadająca o przeszłości. A raczej o tym, co w tej przeszłości stało się trwałym śladem. Pęknięciem i niepokojem. Jednocześnie zaś zdarzeniem mitologizowanym w taki sposób, że Milewski wkracza w rejon dramaturgii w niektórych fragmentach, jednak robi to umiejętnie i, jak wspomniałem, fragmentarycznie. Dzięki temu każdy, kto przed miasteczkiem uciekł, ucieka albo być może do niego wrócił, mimo wszystko będzie tę opowieść odbierał jako ciepłą i zachęcającą do autorefleksji, mentalnego powrotu i do tego, by się z tym miejscem w swej świadomości zmierzyć. Bo portretowana przestrzeń jest hermetyczna i z tego powodu nie pozwala na kompromisy. A Milewski fantazjuje o tym, na ile możemy wydostać się spod wpływów prowincji, a na ile naznaczą nas one na całe życie.

Narracja opowieści oparta jest najpierw na spokojnej i wyraźnej ekspozycji, potem zaczyna być bardziej intensywna dzięki punktowaniu niejednoznaczności. Widzimy w pełni odsłonięty obraz najpierw narratorki, potem miejsca, do którego przybywa dziewczyna z zewnątrz. Następnie zaś to, co enigmatyczne, będzie się łączyć z rytmem tej narracji, która mimo wszystko stawia na porządkowanie, pewne podsumowania, ma charakter bardzo spójnego wywodu o istocie prowincji, choć pojawiają się w niej metaforyczne uogólnienia i z pozoru oczywiste, lecz przecież zawsze trudne pytania retoryczne.

Jest więc ona, uważna obserwatorka i opowiadaczka. I druga ona, obiekt sensacji w miasteczku, a dla narratorki – punkt wyjścia do opowiadania o mentalności i historii miejsca, do którego śmiała wkroczyć dziewczyna czytająca po godzinach książkę, odstająca od reszty, także ze względu na mówiący tutaj sporo adres zamieszkania. Narratorka wie, że z tego powodu ogranicza opisywaną przez nią bohaterkę nie tylko pochodzenie (bieda rodziców), ale także status w miasteczku. Milewski podkreśla parę razy, że zapewne narracja męska byłaby bardziej uprzywilejowana, być może jednak to kobiecy punkt widzenia, drugorzędny na prowincji, jest tu ważniejszy, gdy weźmie się pod uwagę koncentrację na losie drugiej kobiety. Jedna i druga są oddalone, w jakiś sposób separowane od tego, co charakteryzuje społeczność miasteczka. Jedna i druga wpisują się jednakże w zmiany, jakie zachodzą na prowincji, w którą wdziera się niepokój. Stąd stałe wątpliwości, na których czułej nucie Milewski tu gra – nucie sentymentalnego mitologizowania i demitologizowania rzeczywistości czy coraz bardziej mrocznego opowiadania o świecie całkiem odsłoniętym, a jednocześnie obrastającym w kolejne tajemnice.

„Dziewczyna o wyjątkowych dłoniach” śmiało punktuje to, co w każdym polskim miasteczku jest charakterystyczne, właściwie nieodłącznie związane z jego definicją i co może do niego zbliżać, ale także odeń boleśnie oddalać. W świecie przedstawionym tej powieści ksiądz może zrzucić sutannę i zająć się produkcją dopalaczy. Tu miejscowa panienka lekkich obyczajów jest tłumaczona ze swego trybu życia przez wrażliwą na detale narratorkę jako osoba bezskutecznie poszukująca miłości. Tutaj miejscowy ciemny typ czyta Kafkę, a społeczność grzmi pomrukami niezadowolenia tak jak harmonijnie roztacza swoją akceptację – zarówno wobec dostosowania się do norm małej społeczności, jak i wypadnięcia z ram. Miasteczko zawsze ma wakaty dla wroga i bohatera. Bardzo krótko są one nieobsadzone. Tutaj mowa jest także o tym, jak płynna może być prowincjonalna granica między byciem którymś z nich. Jak łatwo jest ją przekroczyć i jak niemożliwe bywają potem próby powrotu do tego, co było.

A w opowieści Milewskiego są z czułością i zadumą portretowane wszystkie słabości, bolączki i niejednoznaczności ludzi z prowincji, którzy grubymi nićmi szyją kształt miejscowej przestrzeni do życia, a każdego, kto śmie pruć tę robotę, poddadzą ostracyzmowi. Myślę jednak, że autor nie skupia się na tym, co symbolicznie stanowi tytułowa dziewczyna: początek albo raczej powód przemian, po których nic już nie będzie takie samo. W gruncie rzeczy wszystko jest jednak tak samo, tylko trzeba odpowiedniego języka, by opowiedzieć o tym, że jakieś dramatyczne zdarzenie nigdy nie zmieni świadomości prowincji. Tu staje się istotne nie tylko to, co się wydarzyło, ale przede wszystkim to, dlaczego się wydarzyło. Jednak autor tak prowadzi nas przez swój świat przedstawiony, że najważniejsza pozostanie czułość wobec detali połączona z czułą obserwacją ludzi, którzy z różnych powodów nie potrafią spojrzeć na siebie z zewnątrz. Perspektywę miasteczka nakreślą dwa końce: pożar miejscowej pieczarkarni i przybycie tytułowej dziewczyny. Jest to jednak głównie książka o otwarciach, nie o końcach. Pisana z punktu widzenia kogoś, kto narracyjnie – i celowo – zmienia płeć, ale wiemy, że pisze o tym, co dokładnie zna, co rozumie, szanuje i w tym zrozumieniu oraz szacunku potrafi się zdystansować. Dzięki temu otrzymujemy barwną i zapadającą w pamięć opowieść o sprawach nieoczywistych, choć rozgrywającą się w środowisku, w którym wszystko wydaje się oczywiste i uporządkowane.


2025-10-17

„Nie czekam na szklankę wody. O świadomej niedzietności” Katarzyna Tubylewicz

 

Wydawca: Wydawnictwo Czarne

Data wydania: 15 października 2025

Liczba stron: 192

Oprawa: miękka ze skrzydełkami

Cena det.: 46,90 z

Tytuł recenzji: Mówię „nie”

Od wielu lat Katarzyna Tubylewicz i ja publicznie przyznajemy się do bliższej znajomości. Choć dzieli nas bardzo wiele, łączy zawsze ciekawość tego, co inne, niestandardowe, niestereotypowe. Nie będzie to na pewno recenzja koleżeńska, bo akurat ktokolwiek napisałby książkę o tematyce świadomej bezdzietności, rzuciłbym się na tę publikację natychmiast, a okazało się, że zrobiła to właśnie moja bliska znajoma. Czytałem z zaangażowaniem, ale także z profesjonalnym dystansem. To on nie pozwolił mi recenzować poprzedniej książki autorki, „Wolności moja”, której byłem po prostu jednym z bohaterów. Teraz nim nie jestem, choćby z racji tego, że jestem mężczyzną, a Tubylewicz z oczywistych i nieoczywistych powodów oddaje tu głos kobietom. Jestem uważnym odbiorcą, gdyż jestem człowiekiem, który za życia swojej rodzicielki usłyszał świadomie wypowiedziane słowa, że żałuje, iż mnie urodziła. Człowiekiem, który dyskutował o tym z matką i całkowicie ją rozumiał, bo urodziła mnie w wieku dwudziestu jeden lat, gdy powinna dbać o swój rozwój, szczęście i wolność, a nie zadowalać męża daniem mu syna. Jestem czytelnikiem, który jest bezdzietny z wyboru z powodu wielu czynników, lecz przede wszystkim dlatego, iż po usłyszeniu opowieści swojej matki świadom jest, że macierzyństwa wymuszonego na przykład przez patriarchat można żałować i żyć przez nie w cierpieniu, nie spełnieniu. Jestem również mężczyzną, który czytał „Nie czekam na szklankę wody” ze świadomością, że tę książkę powinni przeczytać mężczyźni, a nawet przede wszystkim oni. Ci ultraprawicowi z pewnością od razu by ją spalili, jak kiedyś palono kobiety, być może także dlatego, że nie chciały mieć dzieci. Ale to ważna książka również dla mężczyzn, którzy nie muszą mierzyć się z tyloma dylematami, z iloma mierzą się bohaterki tej książki – niekoniecznie jednoznacznie nastawione przeciw macierzyństwu.

Nie wiem, co wychodzi Tubylewicz lepiej – pisanie powieści obyczajowych czy książek z szeroko pojętego segmentu literatury faktu. Na pewno jedno i drugie łączy ta niesamowita i rzadko spotykana ciekawość połączona z empatią w związku z kwestiami uznawanymi za problematyczne, dyskusyjne, tabuizowane, stygmatyzowane. Jak wspomniałem wyżej, mam powód, by wierzyć, że każdy kolejny reportaż tej autorki będzie majstersztykiem. Ale takiego się nie spodziewałem. Katarzyna Tubylewicz rozmawiała już o nieoczywistych znaczeniach i pojmowaniu takich spraw jak seks („Szwedzka sztuka kochania”), życie w odosobnieniu („Samotny jak Szwed?”) czy wspomniana wyżej wolność (w książce, której nie recenzowałem). Za każdym razem twórczyni łączy głównie dwie perspektywy spoglądania na świat: polską i szwedzką. Bo jest i będzie zarówno Polką, jak i Szwedką, ale temat poruszony w „Nie czekam na szklankę wody” robi mocniejsze wrażenie, gdy widzimy go z polskiej perspektywy – i tym razem jest jej dużo więcej, choć oczywiście kontekstów i porównań (nie tylko do Szwecji) mamy tu całą masę. Tubylewicz znakomicie przygotowała się do tematu, cytuje we właściwych miejscach i proporcjach filozofów, eseistów, ludzi publicznie znanych zarówno w samej Polsce, jak i na świecie oraz ikony feminizmu (ale to nie jest książka radykalnie feministyczna!).

Podoba mi się konstrukcja tej narracji. Głosy kobiet, które z różnych powodów nie są matkami, podzielono na partie niczym chór antyczny, a jego rola w dramacie starożytnym jest powszechnie znana. Opowiadane historie autorka przeplata rozmyślaniami i wątpliwościami, które mnożą się, uzupełniane cytatami ludzi widzących zjawisko odchodzenia od chęci posiadania potomstwa wynikające z ogromnej liczby powodów. Nieprzypadkowo też przychodzi na myśl dramaturgiczność, gdy na końcu Tubylewicz wspomina antyczne postacie kobiece, które były niematkami. No właśnie: niematki, nierodzicielki – nawet edytor tekstu podkreśla mi te neologizmy. Pamiętam, jak podobnie utworzonego słowa użyła w tytule swojej znakomitej powieści Mira Marcinów. Ale „Bezmatek” był o czym innym. Choć może nie całkiem, gdyż Tubylewicz fascynująco opowiada o relacjach matek z dziećmi także wówczas, gdy te relacje nie mają prawa zaistnieć. Użyłem czasownika „opowiadać”, ponieważ zastanawiałem się, jak gatunkowo określić tę narrację. To oczywiście połączenie reportażu i eseju, jednakże najbardziej pasowałoby mi do tej książki nordyckie słowo „saga”, które ma kilka znaczeń, ale „Nie czekam na szklankę wody” to w moim odczuciu opowieść. Nie literatura faktu o jakimś problemie. Właśnie opowiadanie historii. Rozpisanej na głosy, z dramatycznymi elementami, zdroworozsądkowym podejściem socjologiczno-psychologicznym i z mądrze pokazaną perspektywą łączenia się w rzeczywisty problem we współczesnym świecie niechęci do macierzyństwa z wojną kulturową między dzietnymi a niedzietnymi oraz kryzysem demograficznym, którego skutki łatwo antycypować.

Tubylewicz decyduje się na opowiadanie głosami swoich rozmówczyń – ale także swoim własnym głosem: wspaniałej matki cudownego młodego mężczyzny, którego też miałem przyjemność poznać osobiście – historii niebycia matką stającej się chwilami narracją z potężną dawką emocji, z powodu której po prostu trzeba przerwać lekturę, by złapać oddech; jak po opowieści kobiety wiedzącej dzisiaj, że nie chce być matką, ale matką była, próbowała wychować i przygotować do dorosłości syna, a teraz została jej po nim żałoba i ta niechęć do macierzyństwa. Czy to rzeczywiście tylko niechęć? Kwestia jest bardzo złożona, a książka krótka, więc jedynie punktuje kwestie, które warto rozważyć głębiej samodzielnie. I jak wspomniałem, powinni je rozważać także mężczyźni, którzy na chwilę pojawiają się w tle, ale nie ma ich tu zasadniczo, tak jak językowo i mentalnie nie funkcjonuje bycie „nieojcem”, choć wspomniałem wcześniej o neologizmach, gdyż nawet w języku angielskim, czyli w zasadzie międzynarodowym, nie istnieje precyzyjne słowo na określenie kobiety, która nie chce mieć dzieci, nie chce urodzić, nie chce być matką.

Macierzyństwo ma tu wiele definicji, a jego postrzeganie przez pryzmat patriarchatu skupia naszą uwagę na tym, że problem niechęci do wydania na świat potomka jest problemem szczególnie w Polsce. Polski Kościół i polska prawica wciąż traktują kobietę tak, jak powiedziała cytowana Manuela Gretkowska – jako „pojemnik na dzieci i macicę”. Jednakże Tubylewicz nie chce stawiać w jakiejś banalnej opozycji bycia matką do niechęci do bycia nią. Jej rozmówczynie, najczęściej anonimowe, ale i publicznie znane, jak Fiolka Najdenowicz, mówią bardzo różnymi głosami, które się wzajemnie uzupełniają. Dochodzi tutaj do swoistego uzupełnienia, nie kontry. Opowiadania o niegotowości do macierzyństwa w zestawieniu z macierzyństwem spełnionym i przysparzającym traum, bo zaniedbać dziecko jest bardzo łatwo, ale zaniedbać samą siebie w czasie bycia matką – jeszcze łatwiej.

Kobiety, z którymi rozmawia Tubylewicz, dzieli tak wiele, że po lekturze można dojść do szokującego wniosku, że w samej deklaracji, iż nie chce się być matką, tkwi ogromna liczba nieoczywistych znaczeń. Bo rozmówczynie nie chcą dzieci: z wyboru, z powodu trudności, wątpliwości czy bezradności, gdy same mają problemy ze sobą i nie są gotowe na wzięcie odpowiedzialności za życie drugiego człowieka. Udało mi się tak napisać o „Nie czekam na szklankę wody”, by nie zdradzić szczegółów prawie żadnej rozmowy. Chciałbym, żeby pisano o tej książce w taki sposób, by jej nie streszczać. Z szacunku do trudu autorki włożonego w to, by była tak wieloaspektowa. Bo jest nie tylko o kwestii zaznaczonej w podtytule. Pojawia się na przykład wątek tak zwanej rodziny nuklearnej zamykającej się we własnej bańce, gdzie z powodu dzieci dorośli ludzie oddalają się od siebie w relacjach przyjacielskich czy koleżeńskich. Jest wiele innych spraw związanych z decyzjami kobiet, by nie posiadać potomstwa. Na koniec zacytuję zdanie jednej z rozmówczyń, które mnie – dziecku niechcianemu przez matkę – najmocniej rezonuje w głowie: „Za bardzo kocham to dziecko, którego nie mam, żeby sprowadzić je na świat (…)”. Bo jest to opowieść także o problemach współczesności, które bezpośrednio lub pośrednio wpływają na to, że społeczeństwa się starzeją, kobiety wybierają co innego niż macierzyństwo, a wszyscy bez względu na płeć czują się zagubieni w świecie, który zdecydowanie przebodźcowuje i rujnuje psychikę w różnych aspektach, zwłaszcza w zakresie decyzyjności.