2024-09-30

„Mam na imię Folkví” Maria Hesselager

 

Wydawca: Wydawnictwo ArtRage

Data wydania: 20 lipca 2024

Przekład: Agata Lubowicka

Liczba stron: 156

Oprawa: miękka ze skrzydełkami

Cena det.: 39,90 zł

Tytuł recenzji: Fatalizm niespełnienia

Książka Marii Hesselager – co warte podkreślenia: błyskotliwy debiut – mogłaby być nazwana, tak jak to się robi nowocześnie, literaturą bizarną. Myślę jednak, że w tej opowieści nie chodzi o oddawanie niezwykłości poprzez łączenie motywów literackich czy kulturowych oraz operowanie  stonowanym językiem, który znakomicie niuansuje coraz bardziej narastający w tej krótkiej powieści niepokój. „Mam na imię Folkví” to faktycznie coś na kształt wikińskiej sagi, jednak mam wrażenie, że duńska pisarka chciała przede wszystkim opowiedzieć, jak silne są w kobiecie dwuznaczne emocje czy instynkty, oraz to, w jaki sposób atawizmy walczą w zindywidualizowanej tutaj postaci nastolatki w szponach doświadczeń granicznych i emocji, które ją przerastają. A komplikują się dodatkowo przez to, w jakim świecie żyje tytułowa bohaterka książki, w co wierzy, czemu ufa, a czego nie rozumie. Bo nie rozumie tego, co tkwi w niej najmocniej. Osiadło tam i pozostało, skomplikowane i okrutne. A w swym okrucieństwie atrakcyjne literacko. Jest to przecież powieść naprawdę przykuwająca uwagę. To pełna fatalizmu, mroku i niezwykłej czułości wobec detali narracja o miłości niemożliwej, zaskakującej, traumatyzującej, doprowadzającej do destrukcji. Książka o uczuciu, które rodząc się, zabija tę, w której sercu się narodziło. Ale nic tu ani nie odchodzi, ani nie przychodzi przypadkiem.

 

Folkví jest członkinią gromady, którą spajają wspólne wierzenia, priorytety wyznaczone przez podziały płci, nastolatką ze świata powtarzalności i pewności tego, co przekazują inni. Tak samo pewny jest przybysz usiłujący przekonać ją do nowej religii i opowiadający o Jezusie, wprowadzając narastające gniew, chaos i zaskoczenie w umysł młodej dziewczyny. Tak też boleśnie narasta rodząca się w niej miłość. Folkví nauczyła się bycia samodzielną, osobną na wiele sposobów. Ale rozumie też swoje ograniczenia. Zdaje sobie sprawę z tego, że to, co za horyzontem, za morzem (woda odgrywa tu kolosalną symboliczną rolę), mogą zobaczyć tylko dzielni mężczyźni wyruszający na wyprawy – dla niej to przestrzeń nieosiągalna. Że jej przynależność, której przecież tak bardzo pragnie i której poczucie zostało zachwiane po odejściu matki, warunkuje dostosowanie się. A rodzące się w niej uczucie nie będzie znało granic miejsca i kultury, w których Folkví wkracza w dorosłe życie. Zatem wkroczy w nie stopniowany niepokój. Maria Hesselager w klamrowej kompozycji zamyka intymny dramat kobiety, która w imię uczucia jest gotowa przekroczyć wszystkie granice. Wraz z bohaterką przekraczamy również granice narracji o wikińskiej wiosce, w której nastolatka usiłuje odnaleźć spokój po tym, jak dopadło ją coś, przed czym nie umiała się bronić.

 

Folkví i jej brat to dwa osobne byty. Członkowie rodziny, a jednak ludzie, których zasadniczo więcej dzieli, niż łączy. Wybory życiowe obojga podporządkowane są temu, czego oczekuje od nich społeczność. Życie dziewczyny rozciąga się między prozą życia a metafizyką, jej brat robi po prostu to, co każdy młody wiking powinien robić. A może to opowieść o niej skrywa w sobie realizm magiczny z dużą dozą transcendencji, by zasugerować, kto może być ciekawszy. Bo przecież rodzeństwo ma swoje osobne opowieści, osobne Księgi, każde z nich opowiada o sobie przez pryzmat podobnych doświadczeń. A jednak różnią się diametralnie. Łączy ich miłość. Taka, jaka rozwija się między rodzeństwem? Hesselager sprowokuje do rozmyślań o tak zwanym sytuowaniu miłości w schemacie społecznym i rodzinnym. Tym bardziej że jest to książka głęboko osadzona w kulturze wikińskiej, w związku z tym bardziej uwypuklone są wszystkie te zdarzenia, które rozsadzają uporządkowaną społeczność. Nawet jeśli porządkiem ma być politeizm czy bezwzględnie określone, co może kobieta, a co może mężczyzna, co obojgu jest dane i dlaczego w takiej koszmarnej dysproporcji, że jemu wolno brać wszystko, a jej… za wszystkim tęsknić.

 

Folkví wydaje się unieruchomiona, zatrzymana w czasie, także we wszystkich swoich działaniach, za którymi stoją pragnienia dziewczyny, jej oczekiwania wobec życia. Co kieruje główną bohaterką? Instynkt czy niecodzienna forma empatii? Prostota atawizmów czy skomplikowany mikrokosmos emocji, których nie nazywają nawet dorośli, a nastolatka musi zmierzyć się z ich intensywnością? Podoba mi się to, że widzimy ją z kilku perspektyw – między innymi adorującego ją młodzieńca. Młodość zdaje się tutaj przede wszystkim brzemieniem. Dlatego jakkolwiek szanuję całe historyczne tło tej powieści, ujmuje mnie w niej przede wszystkim uniwersalność opowiadania o goryczy doświadczania emocji, na które młody człowiek – bez względu na płeć – nie jest gotowy. Hesselager dość przekornie pisze o swej Folkví, że „wszystko wciąż na nią czeka”. A jednak czeka na nią głównie gorycz rozczarowania. Potężny smutek, który tu na przemian jest enigmatyczną melancholią lub rosnącym w siłę gniewem, bo w tej książce być smutnym to również być gniewnym.

 

Wspominany tutaj ragnarök zaczyna być apokalipsą intymną, jednostkową i pozostawioną samą sobie. Ta subtelna proza jest pełna umiejętności opowiadania o rozpaczy, kiedy w jej intymnym wymiarze przegląda się nagle cały świat. Pośród wierzeń i duchów jest się bardziej samotnym niż pośród ludzi. Także tych najbliższych, którzy pozostali po wielkiej stracie, odejściu obojga rodziców. „Mam na imię Folkví” opowiada o kobiecej konfrontacji z sytuacją graniczną, ale także o tym, gdzie przebiega granica, za którą moralność może zamienić się w zbrodniczy zamiar. Wszystko opowiedziane w taki sposób, że Hesselager proponuje liczne odczytania historii o odrzuceniu, które zawsze niesie ze sobą coś jeszcze gorszego. I tutaj wydarzy się coś gorszego niż alienacja nastolatki, której nikt nie jest w stanie pomóc, gdy osuwa się w rozpacz. Niepokój buduje skondensowana narracja, w której nordycka symbolika znakomicie łączy się z charakterystycznym dla nordyckich powieści obyczajowych chłodem, gdy opowiada się o sprawach palących żywym ogniem. Pełna wzruszeń opowieść z przewrotnym zakończeniem. To także historia tego, jak desperacko można kochać. I jakie konsekwencje niesie ze sobą każdy rodzaj emocjonalnej desperacji. Zwłaszcza nad zimnym morzem, po którym mężczyźni wędrują w poszukiwaniu przygód, gdzie kobiety gotowe są na to, co najpotworniejsze. Nad wodą, która otwiera możliwości albo je odbiera. Definitywnie i na zawsze.

2024-09-19

„Kos kos jeżyna” Tamta Melaszwili

 

Wydawca: Wydawnictwo Filtry

Data wydania: 11 września 2024

Przekład: Magdalena Nowakowska

Liczba stron: 240

Oprawa: miękka

Cena det.: 54,90 zł

Tytuł recenzji: Osobna i świadoma

Dotychczas czytałem tylko męskie narracje pochodzące z Gruzji. Obie w zasadzie panoramiczne, choć w swej intymnej opowieści Tamta Melaszwili także sugeruje nam kilka panoram, bo celowo zawęża i z rozdziału na rozdział oddala perspektywę. Dato Turaszwili w „Pokoleniu dżinsów” czy Zaza Burczuladze w „Adibasie” starali się zobrazować pewną grupę ludzi dzięki figurom obserwatorów zdefiniowanych przed doświadczenia egzystencjalne. W „Kos kos jeżyna” jest kameralnie przede wszystkim z tego względu na to, że konkretne doświadczenia warunkuje tutaj płeć. Melaszwili opowie o kobiecie, która miała odwagę żyć po swojemu i nie wpisać się w tradycyjne role jej płci, którą patriarchat uprzedmiotawia tak bardzo, że – jak twierdzą koleżanki głównej bohaterki uznające, że ze swoimi biodrami powinna już urodzić wiele dzieci – „kobieta nie potrafi mówić, że czegoś nie chce”.

Etero wie, co powiedzieć i jak zaakcentować swoją autonomię. Kiedy przegania z wiatrówką natrętnego mężczyznę, a wcześniej jako dziewczynka obiecuje sobie, że nigdy nie da się upodlić przez płeć przeciwną, gdy widzi, jak upodlona jest pozornie charyzmatyczna kobieta, doskonale zdaje sobie sprawę z tego, że żyć osobno będzie bardzo trudno. Przede wszystkim dlatego, że jest kobietą na gruzińskiej prowincji. Pośród sennych albo pijanych mężczyzn, których zna na wylot. Stała zawsze w opozycji do nich. A jednocześnie wychowała się z nimi. Z agresywnym bratem narkomanem i biernym ojcem, którego życie odstawiło na boczny tor jak komunistyczny relikt, bez możliwości powrotu. Etero wie, że musi żyć na przekór, wbrew, w ciągłej opozycji. Mężczyzna potrafi tylko zawłaszczyć. Narzucić przewidywalny rytm istnienia, w którym model prokreacji i wykonywania ściśle określonych obowiązków definiuje to, co znaczy być kobietą spełnioną. Melaszwili portretuje także kobietę w sidłach lęków, która z jednej strony czuje się wolna dzięki odwadze osobistej, z drugiej jednak – wciąż toczy nierówną walkę z samą sobą pomiędzy tym, co ją przeraża, a tym, co daje jej poczucie życia na własnych zasadach. Narracja jest więc niespokojna od początku do końca. W dużym stopniu – co bardzo atrakcyjnie w czytaniu – nieprzewidywalna. A przecież opowiadająca o czymś, co z odrobiną wyobraźni można antycypować.

Na przemian buntując się i skrywając przed światem swoją bezradność wobec tak buntowniczej siebie, bohaterka tej książki zadaje sobie fundamentalne pytania: „(…) jaka ja jestem? Dojrzała? A może przejrzała, nadpsuta?”. Etero ma już sporo lat, a także nadwagę i przez całe swoje życie zaspokajała samodzielnie potrzeby seksualne. Do momentu, w którym pojawia się w jej życiu kochanek. Też zawłaszczający. Przede wszystkim w seksie. Melaszwili portretuje bohaterkę, która o narządach płciowych i samym akcie zbliżenia opowiada, używając wulgaryzmów. Jakby świat, w którym przyszło jej żyć, tę sferę ludzkiej aktywności jednoznacznie zwulgaryzował, by uprościć. Potrzeby, oczekiwania, pragnienia, fascynacje. Na gruzińskiej prowincji kobiety mają zająć się dziećmi, a nie myśleniem o satysfakcji z pożycia seksualnego. Mężczyźni wspomagają się viagrą, bo i oni w tej sferze widzą jedynie to, co konieczne: płodzenie. Tymczasem starzejąca się Etero wraz z całym swoim nadmiarem – ciała oraz niespokojnych myśli – odnajduje spełnienie w relacji, której nie ma zamiaru pogłębiać. Chce skupić się na przeżywaniu tego rodzaju rozkoszy, który nigdy nie był jej dany. Chce poza seksem spróbować wszystkiego po raz pierwszy i nasycić się – nie tylko seksualnie – życiem, w którym może dokonywać wyborów, jest wolna.

A jednak nie do końca. Bo to przecież historia bardzo przewrotna, z niezwykle ciekawą kompozycją klamrową. Między Etero, która na wstępie przekornie mówi: „(…) postępuję zgodnie ze zwyczajem”, a w finale coraz bardziej osuwa się w bezradność, Tamta Melaszwili opowiada o świecie wystawiającym bardzo wysoki rachunek kobiecie, która chce być sobą. O świecie, w którym wciąż ważne jest poszukiwanie, kiedy rzeczywistość ma bardzo sztywne ramy i niczego w nich dla siebie nie można znaleźć. Bohaterka tej powieści nie chce być żoną ani matką, a kochanką godzi się być na swoich warunkach. W tym znaczeniu wybiera świadomie, jednakże nie ma wielu możliwości. Zamknięta na prowincji między górami i winoroślami tęskni za prawdziwym śniegiem, który dawno przestał padać w zimie. Tęskni w życiu za czymś, czego kiedyś posmakowała, ale nie umiała tego zdefiniować ani ustalić, co dokładnie miało smak spełnienia. I teraz znajduje się w trakcie swojej egzystencjalnej odysei, którą Melaszwili ukazuje z niezwykłą empatią, choć Etero bywa szorstka, obcesowa, czasem wpisuje się w krzywdzący schemat tak zwanej baby ze wsi. Ale to opowieść drogi. „Kos kos jeżyna” opowiada o tym, że najtrudniejsza jest droga wewnętrzna do ukształtowania swego życia tak, by satysfakcjonowało, co przecież wydaje się niemożliwe w pojedynkę. Nie gdy jest się gruzińską kobietą z prowincji. Nie wtedy, kiedy wyrasta się w domu bez kreatywnego wzorca kobiecości, pośród męskiej opresji, gdy bunt może zrodzić się jedynie z niezgody, stanowczej opozycji, a w związku z tym nie jest pogłębiony. Etero jest samowystarczalna i sama o sobie stanowi, jednak wpada w sidła, które zastawia na nią jej umysł – niezależny, a jednocześnie tworzący jakąś pułapkę.

To także przejmująca opowieść o tym, jak bardzo się boimy, że nic po nas nie pozostanie, i o tym, że ten lęk towarzyszy nam bez względu na płeć. Pozorne spełnienie życiowe bohaterki to samotność, która niekoniecznie jest tym komfortowym stanem bycia z samą sobą. Kobieta u Melaszwili jest nieszczęśliwa, tkwiąc w określonych rolach społecznych, ale również nieszczęśliwie pogubiona, kiedy z tych ról się wydostaje, stając się autonomicznym reżyserem swojego życia. Charakterystyczne jest też to, w jaki sposób na niepokoje bohaterki odpowiada jej ciało. Dlatego „Kos kos jeżyna” to intymna powieść o każdym aspekcie bycia kobietą, która wie, że będzie o sobie stanowiła. To także piękny i chwilami poetycki obraz kobiecego wzruszenia tymi przejawami życia, które być może nie mogą zostać dostrzeżone, kiedy pozostanie się w narzuconej roli. Lecz także książka o tym, że kobieca solidarność to coś niezwykle trudnego do osiągnięcia. Dlatego Melaszwili zadaje dużo pytań, a robi to w obrębie krótkiej powieści z intrygującym zakończeniem otwartym. Mam wrażenie, że to bardzo ważny głos w gruzińskiej literaturze współczesnej, którą znam na razie jedynie z trzech tytułów. Ten zrobił na mnie największe wrażenie.