Wydawca: Pascal
Data wydania: 15 lipca 2013
Liczba stron: 192
Tłumacz: Katarzyna Tunkiel
Oprawa: miękka ze skrzydełkami
Cena det: 29,90 zł
Tytuł recenzji: Ofiara… mediów?
Nie można takim świadectwom
zarzucić fałszu. Są prawdziwe, bolesne i przejmująco dotkliwe. Nie można mieć
za złe komuś, kto przechodząc swoistą terapię, opowiada o swoich traumach,
które gnębić go będą prawdopodobnie aż do śmierci. Nie jest możliwe, by tego
typu publikację w jakikolwiek sposób podważać, deprecjonować, kwestionować
jakiekolwiek zdanie lub myśl w nich zawarte. Można natomiast wyrazić kilka
wątpliwości, jakie nasuwają się podczas lektury, stąd też niniejsze omówienie
nie będzie miało na celu ani zachęcania, ani odradzania czytelnikom dość
wątpliwej przyjemności poznawania tej książki. Warto zastanowić się nad samym
autorem, jego motywacjami oraz rozważyć, kto może być grupą docelową, której
„Masakra na wyspie Utøya” dostarczy wrażeń reportażu, bo przecież tylko w ten
sposób można klasyfikować tę książkę, niechętnie dając jej prawo do miana
literatury.
Wszyscy wiemy, co wydarzyło
się 22 lipca 2011 roku w Norwegii. Potęga mediów jest tak wielka, że z
najmniejszego nawet działania burzącego porządek społeczny, potrafi zrobić
trwający godzinami, dniami i czasami nawet tygodniami spektakl. Opowieści
Adriana Praconia, do którego Anders Breivik strzelił, ale go nie zabił,
niekoniecznie chcą być spektakularne. W gruncie rzeczy to dość prosta opowieść
o ogromie emocji, jakich nadal nawet po latach nie da się zapomnieć. Nie ma po
co szukać w tej książce taniej sensacji. Styl – bardzo komunikatywny i
pozbawiony przynajmniej w większej części sformułowań świadczących o tym, iż
autor sądzi czy wnioskuje – prowadzi nas przez dramat młodego człowieka, który
żyje w bezpiecznym państwie, ale życie może zawdzięczać nie policji, nie
rządowi, nie państwu tak w ogóle, a jedynie prawdopodobnie przypadkowi. To
aspekt dramatu Praconia najważniejszy, ale obawiam się, że nie wszyscy go
dostrzegą. Publikacja, której w Norwegii niewielu entuzjastycznie przyklasnęło,
ukazuje się w ojczyźnie rodziców Praconia z powodów co najmniej niezrozumiałych,
ale czy można zrozumieć cel, dla którego publicznie opowiada się o swoich
bolesnych wspomnieniach, narażając na podejrzenie, iż chce się w ten sposób zbić
jakiś kapitał i zaistnieć medialnie?
„To będzie obóz wszech
czasów”. Tak o corocznym obozie dla młodych Norwegów związanych z pewnym
ugrupowaniem politycznym wypowiada się na początku przewodniczący AUF-u, Eskil
Pedersen. Brzmi groźnie i tak też wygląda. Na wyspie Utøya młodzi ludzie w
liberalnej atmosferze chcą poczuć bliskość wspólnoty. Tej, do której wedrze się
przemoc, broń i śmierć, nie pozostawiając złudzeń, że wszystko można pokonać
bliskością dusz w komunie, ale nie zło, nienawiść i przemoc. Adrian Pracoń
przybywa do obozu, oświadczając na Facebooku: „Utøya – wyspa młodości, polityki
i przyjaźni”. Nie jest świadomy, że zupełnie niespodziewanie (czy czegoś
takiego w ogóle można się spodziewać?) wyspa spłynie krwią, w powietrzu unosić
się będzie proch, a dźwięk ładowanej broni i strzałów już na zawsze pozostanie
w głowach tych, którym udało się przeżyć rzeź.
Konstrukcja książki jest
dość przemyślana. Mocno zapada w pamięć introdukcja, w której Pracoń opisuje
sielankę nad jeziorem, gdzie jakiś czas po tragedii młodzi Norwegowie nadal
oddają się przyjemnościom kąpieli i zabawy gdzieś nad wodą. Potem autor
wprowadza w specyfikę obozu. Zupełnie dla nas, polskich odbiorców książki,
niezrozumiały jest szacunek i autorytet, jakim darzeni są norwescy politycy,
przybywający na wyspę i nawet rozgrywający towarzyski mecz piłkarski razem z
młodymi, którzy wierzą, iż politykowanie ma po pierwsze sens, a po drugie służy
słusznym celom. Przekładanym na codzienne życie, które jest życiem dostatnim,
spokojnym i życiem w kraju, gdzie w otwartej symbiozie żyją ludzie wszelkich
wyznań, orientacji seksualnych, różnych od siebie poglądów czy wizji świata.
Utøya ma być takim symbolem norweskiej integracji wewnętrznej. Młodych, pełnych
ideałów i ochoty na to, by może nawet nie zmieniać świata, ale czynić go nadal
znośnym dla wszystkich, którzy tak skonstruowali system prawny, by najwyższą
karą za wielokrotne morderstwa było jedynie 21 lat w więzieniu…
Adrian Pracoń wydaje się
odczuwać coś wyjątkowego w sytuacji, że wbita weń kula Breivika nie odebrała mu
życia. Pisze o tym, jak czuł się wtedy, gdy naprawdę dotarło do niego, w jakim
dramacie uczestniczył. Ma do siebie wyrzuty sumienia, że udawał martwego, by
nie zginąć i że teraz jakaś część jego osobowości jest już nie do otworzenia,
bo zginęła, gdy pocisk rozerwał mu ramię i zbił do środka dziesiątki odłamków,
z którymi organizm Praconia żyć może nawet do śmierci.
To świadectwo każe pomyśleć
o autorze jako o bohaterze nowych czasów, bohaterze medialnym. Zaskakujące jest
parcie na to, by publicznie informować o wszystkich najbardziej dramatycznych
wydarzeniach z życia. Leżąc na ziemi i czując nad sobą oddech Breivika, Pracoń
nie rozstaje się z telefonem komórkowym, dzięki temu może ćwierkać na Twitterze
i informować na Facebooku o prawdopodobnej agonii i dramacie sytuacji, która
wydaje mu się bez wyjścia. Ten sam Pracoń już pośród służb medycznych robi
zdjęcia i umieszcza na fejsie, dając światu znać, że przeżył i że fachowo się
nim zajmują. Bez większych rozterek podejmuje się udzielenia wywiadów,
uczestniczenia w dyskusjach i gruntowania medialnego przekonania o tym, że jest
kimś wyjątkowym. Osobiste przeżycia, z którymi większość ludzi radzi sobie sama
bądź też nieudolnie próbuje radzić z czyjąś pomocą na kozetkach
psychoterapeutycznych wypływają z autora tej książki zaskakująco lekko i bez
większych blokad wewnętrznych. To dopiero fenomen, jeżeli nie zrozumie się, iż
autor należy już do pokolenia tych, którzy na Facebooku relacjonują swoje życie
godzina po godzinie, informując mniej lub bardziej szerokie grono znajomych o
tym, co się robi, myśli itd. Bo przecież zaskakiwać może fakt, że spośród wielu
z tych, co przeżyli tragedię 22 lipca 2011 roku, to głównie Adrian Pracoń (na
własne życzenie) staje się produktem marketingu medialnego, który przedstawia w
swej książce nie do końca zrozumiałe dla mnie stanowisko o tym, iż należy
tragiczną historię wyspy Utøya opowiadać wciąż na nowo, by uczynić z niej dobro
powszechne…
Pomiędzy wątpliwościami, czy
materiał, jaki zawiera „Masakra na wyspie Utøya”, naprawdę winien być
publicznie wciąż na nowo powielany a zrozumieniem, iż dla autora może to być
rzeczywisty sposób autoterapii i nie ma nic wspólnego z parciem na media,
pojawia się jeszcze jedna wątpliwość. Czy książka taka jak ta, w której
pojawiają się inni – zabici i ci, którym udało się ujść z życiem – jest także ich głosem i może
wykorzystywać ich dramaty po to, by stała się spójną całością? Ta kontrowersyjna
publikacja zmusza jeszcze do myślenia o tym, kto tak naprawdę będzie nią
zainteresowany i z jakiego względu. Boję się myśleć, że sięgać po nią będą
tylko ci, którzy chcą zaspokoić niezdrową ciekawość, bo przegapili newsy i nie
mogą odnaleźć ich w archiwum źródeł bądź w serwisie Youtube. Nasuwa się pytanie
o to, czy nie lepiej po prostu zamilknąć niż snuć po raz nie wiadomo który te
same opowieści…
Nie wiem, czy w obliczu
zagrożenia życia wybrałbym ucieczkę, walkę czy też udawanie martwego. Wiem,
choć wierzę, iż nigdy tego nie sprawdzę, że raczej nie chciałbym opowiadać o
traumie wciąż na nowo. Nie chciałbym tym bardziej doklejać jakiejkolwiek
filozofii do rzezi całkowicie poczytalnego, ale przede wszystkim pozbawionego
empatii terrorysty, którego sylwetka wywołuje równie niezdrowe zainteresowanie,
co zainteresowanie tych, dla których książka Adriana Praconia może być
publikacją pochłanianą z wypiekami na twarzy…