Po świetnym debiucie „Reisefieber” długo, długo nic. Już się obawiałem, że Mikołaj Łoziński to autor jednej książki, choć na moment uspokoiły mnie jego bajeczki, których wydanie świadczyło o tym, że jest, nadal istnieje jako pisarz. W prowokacyjnej i przewrotnej „Książce” ujawnia oblicze pisarza dojrzałego. Podejmuje niewątpliwie wielką sztukę zmierzenia się ze swoimi wyobrażeniami o własnej rodzinie. Do owych wyobrażeń Łoziński dokłada anegdoty, usłyszane lub podejrzane sytuacje, jest wiernym kopistą tego, co zobaczy i co zrozumie. A nie wszystko można zrozumieć. Zwłaszcza że tak wiele w rodzinie Łozińskich chciałoby się ukryć, bo zbyt mocno boli mimo upływu czasu. Niezwykła jest konstrukcja „Książki”. Łoziński opowiada tu o ludziach poprzez przedmioty albo wskazuje wyraźne związki przedmiotów z ludźmi. Przedmioty hierarchizują w pewnym stopniu to, jak autor przedstawia rodzinne dzieje. Bo na przykład prologiem jest dotarcie do kobiety, dla której dziadek porzucił żonę, ale której szuflada pamięci nie jest w stanie się już otworzyć. Przedmioty Łozińskiego to oczywiste klucze do zrozumienia fabuł zamkniętych w formie historii, pomiędzy którymi udzielany jest na chwilę głos ich bohaterom. Mamy zatem telefon i dystanse przemierzane przez Łozińskich za pomocą linii telefonicznych. Mamy zeszyt. Pomarańczowy zeszyt zawierający zapiski o prywatnych rozpaczach oraz tragediach. Mamy też obrączkę babci ze strony mamy. Symbol wierności małżeńskiej. Symbol małżeńskiego piękna. Tymczasem zdecydowanie czym innym było życie u boku mężczyzny lodowatego, wiecznie w mundurze, wiecznie oddalonego od żony. Bardziej ciekawie od dziadków zarówno ze strony ojca, jak i matki, portretowani są sami rodzice bohatera. Bezsenna noc mamy z powodu awarii ekspresu do kawy. Ojciec, przedstawiony następująco: „Jest inżynierem technologiem na wydziale dźwięku Wytwórni Filmów Dokumentalnych. Bada detekcję fonograficzną dźwięku”. Niezwykle ciepły i bliski swemu dziecku. I jeszcze starszy brat. Upomina się w „Książce” o swoje, a jakże. Upomina się o swój rozdział, swój przedmiot i … w gruncie rzeczy tego nie dostaje. To nie jest tak, że Mikołaj ulega prośbom, by pisać o tym, a nie pisać o tamtym. Pisze przede wszystkim w sposób niesamowicie ekscytujący. Zwraca uwagę na szczegóły. Buduje napięcie dzięki niedopowiedzeniom i jest to w takim znaczeniu książka nie o własnej rodzinie, a taka, dzięki której młody jeszcze przecież autor dociera do samego siebie w wieku chłopięcym i daje dowód na to, jak piekielnie ważne przez całe dorosłe życie jest to, w jaki sposób je poznajemy w dzieciństwie. „Książka” robi wrażenie i napawa optymizmem, że Mikołaj Łoziński idzie dobrą drogą, że piękna polszczyzna jest mu bliska, że potrafi pisać książki naprawdę dotykające. A to, iż można mieć jeszcze dodatkową frajdę przy lekturze, bo Łozińscy to osoby znane, to już zupełnie inna sprawa.Wydawnictwo Literackie, 2011
Adibas to ogólnie coś fałszywego, podrobionego (skojarzenie z wiadomą marką jeszcze bardziej wiadome). Książka gruzińskiego pisarza dość wyraźnie akcentuje tę nieprawdziwość i będę się starał pokazać, w jaki sposób po lekturze ją widzę. Zacznę od tego, że jest to książka wulgarna, przesycona seksem i niesamowicie przygnębiająca, natomiast przekonanie na okładce, iż mamy do czynienia z szokującą powieścią o współczesnej Gruzji jest przesadzone. Myślę, że mamy tu do czynienia z powieścią po prostu prawdziwą. A przynajmniej z inteligentnie napisanym (i przełożonym, gratulacje dla Magdaleny Nowakowskiej) Herbertowskim „Raportem z oblężonego miasta”, w którym nie liczy się oblężenie, a człowiek. Parę słów o bohaterze. Naturalnie porte-parole pisarza, ale tak o pewnych sprawach łatwiej pisać tym bardziej, że w moim odczuciu „Adibas” ma być subiektywną opowieścią, którą należy skonfrontować z faktami. Nie tylko na temat Gruzji. W każdym razie prowadzący przez ulice i zakątki Tbilisi mężczyzna to cynik, jakich mało. Baczny obserwator rzeczywistości, bo bezpieczniej na wszystko patrzeć niż się do czegokolwiek lub kogokolwiek przywiązywać. Przez jego życie przewija się cała masa ludzi płci obojga i chwilami wydawać się może, że tworzy z nimi jakieś trwałe relacje. Nie wiem, czy jest to możliwe, skoro jednym z jego przemyśleń jest przemyślenie „Nie rozumiem, jak można komuś zaufać”… Poznajemy ludzi różnych od siebie, ale skłonnych do wielu wyrzeczeń, żeby coś zmienić. Mamy także zniewolonych sytuacją w ojczyźnie młodych Gruzinów, którzy gdzieś tam na jakimś blokowisku czekają sobie na Godota w postaci dilera. I chociaż narodowa potrawa chinkali potrafi połączyć wszystkich i zbudować atmosferę radości oraz porozumienia, nie ma go w państwie, na ulicach stolicy którego wciąż słyszymy nieustanne komunikaty o atakach, ostrzelaniach etc. Bohaterom książki to wszystko wydaje się obojętne. Żyją obok zagrożenia, a raczej w jego cieniu. Interesuje ich nowoczesność i to, co świat Zachodu może już zaoferować Gruzji. A może sporo. I Gruzini korzystają. Poza tym to też ciekawy obrazek tego, jak do kraju takiego jak Gruzja wdziera się ten Zachód, któremu może być wdzięczna za pomoc, ale i ten, co do którego można czuć dystans i kompleks niższości. To tutaj jeszcze pytanie, kto kogo podrabia i dlaczego? „Adibas” to niesamowicie interesująca opowieść o gruzińskiej stolicy. To najmocniejszy punkt tej książki. Autor potrafi pasjonująco opowiadać o losach jednostki, ale i miejsca. A Tbilisi wydaje się być miejscem szczególnym: „Jest na tyle małe, że swojego miejsca nie znaleźli tutaj ani terroryści, ani dilerzy kokainy, ani paparazzi, ani świadkowie Jehowy, ani nawet afrykańscy studenci w białych adidasach (nie licząc tureckich gastarbeiterów), którzy ponoć wytrzymują w najtrudniejszych warunkach”. To stanowi o tym, że Burczuladze stara się tak dokładnie mu przyjrzeć, chociaż – wspomniałem o tym wyraźnie – żywioł subiektywności jest w tej książce ogromny. Co jeszcze warto wiedzieć o Tbilisi? „To miasto jest hiperrealistyczne i jednocześnie daje się urobić jak plastelina. Każdy może je wyrzeźbić na swoje podobieństwo, pokolorować, zgwałcić i co najważniejsze – sfałszować". I to zdanie dość interesująco oddaje problem zafałszowania w tej opowieści. Różnego rodzaju gwałtów i ogólnie seksu – także zapowiedziałem – będzie sporo, a zainteresowanych zachęcam do zajrzenia do lektury. W Gruzji można znaleźć takie napisy jak ten „Ministerstwo Zdrowia poucza: regularny seks jest zdrowy dla Twojego organizmu”. Po lekturze „Adibasa” napisać należy, iż to książka niezdrowa dla duszy, ale potrzebna tym, którzy Gruzję znają tylko z przewodników i telewizyjnych przekazów. Wydawnictwo Claroscuro, 2011
Tomasz Piątek wielkim prowokatorem jest. To wiemy wszyscy. Wiemy także, że co roku autor trzaska mniej lub bardziej medialnie wspieraną książkę. Miejmy nadzieję, iż w tym roku nie będzie nią „Antypapież”, bo to książka-porażka, chwilami pseudointelektualny bełkot, jakaś osobista rozprawa i z komunizmem, i z polskością, i z papieskością oraz chrześcijaństwem w Polsce. Ani mnie ziębi, ani grzeje, że Jan Paweł II został tak szybko beatyfikowany. Piątka jednak rozgrzało to na tyle, że zaszalał piórem; chwilami mocno i dosadnie przywalił tam gdzie trzeba i tym, którym trzeba, ale przede wszystkim stworzył zbyt agresywny zbiór publicystyki, by poważnie się tą książką zajmować i poważnie o niej pisać. Autor wychodzi od dziesięciu (sic!) przeświadczeń dotyczących Jana Pawła II, z którymi następnie się rozprawia i z góry wiemy, że ani jedno nie może być prawdą. Nie można wierzyć np. w to, że był wielkim chrześcijaninem, ekumenistą, że był autorytetem całego świata. W mniemaniu Piątka łatwo to wszystko pomierzyć, ubrać w słowa, przewartościować i nieprzetrawione, wypluć. Nie podoba mi się ten zabieg i nie pisze tego polski „katolik” biegający w niedzielę do kościoła, który nie słucha kazań i robi na złość bliźniemu swemu. A jeżeli taka książka nie podoba się komuś, kto poważnie myśli o apostazji (z którą – jak widać u Piątka – będę mieć poważne problemy), to coś już jest bardzo niehalo. Ale co, skoro w większości wywodów autor ma po prostu rację? Osobiście najbardziej intryguje mnie to, jak bardzo zły na Jana Pawła II o wykorzystywanie mediów jest człowiek, który wie, że bez nich może stać się nikim. Piątek pisze: „Jedyne, co Jan Paweł II zaproponował nowego, to nowa forma, nowy show medialny z duchownym aktorem w roli głównej”. Autor zakłada między innymi, iż Karol Wojtyła przez większość swego życia był zachowawczy, nie starał się ograniczać bałwochwalstwa, skrzywdzonym przez los nie zawsze pomagał, był raczej mędrcem niż teologiem i że ogólnie był jednym z bardziej kiepskich papieży w historii. Tej historii, która dodatkowo tak silnie wiąże się z historią jego ojczyzny, która przechodzi transformację dziejową, a Wojtyła odbiera jej swego rodzaju niezależność. „Antypapież” to ogólnie wybuch złości. Na kult jednostki, która nikomu inteligentnemu i nie mającemu z nią nic wspólnego, zupełnie nie przeszkadza? Na fakt, iż człowiek będący papieżem, nie był chodzącą mądrą księgą? Za co i po co to zacietrzewienie, kiedy Piątek pisze o Polsce? Nie za mocno przypadkiem? Na pewno niezbyt trafnie. „Antypapież” wzbudzi do dyskusji i wywoła emocje, na pewno o to chodzi. Nie jestem tylko pewien, czy przypadkiem nie stanie się początkiem „literackich” paszkwili, które nieść będzie rynek wydawniczy jak Facebook i inne portale społecznościowe hasło o pokoleniu „JP2”. Wydawnictwo "Krytyki Politycznej", 2011
PATRONAT MEDIALNYTomasz Białkowski w swojej prozie prowadzi swoiste rodzinne rozgrywki i widać to wyraźnie już w jego poprzedniej powieści „Zmarzlina”, dzięki której sporo można zrozumieć podczas lektury najnowszej pozycji – pozornie tylko poruszającej kwestię ruchu. „Teoria ruchów Vorbla” to nie tyle przewrotna – jak wyraził się o niej sam autor, ale przede wszystkim przepełniona bólem niespełnienia i poczuciem krzywdy powieść, a takie uczucia obecne są w bardzo wielu rodzinach. Tak czy owak Białkowski wchodzi w sam środek rodzinnego piekła, z którego nie można się wydostać, bo kiedyś tam przestało się mówić prawdę, przestało się chcieć być obok siebie, kochać się…„W życiu jest ważne, żeby wszystko miało swoją nazwę. Wtedy łatwiej iść przez nie.” Ojciec Seweryna Vorbla (głównego bohatera tej książki), Andrzej snuje tę refleksję, wiedząc że żona go nie kocha, że wymarzył sobie projekt wieży, której konstrukcja stała się źródłem tragedii. Warto się jej przyjrzeć nie tylko dlatego, życie Jędrka będzie przegrane, a życie jego syna Seweryna nawet jeszcze bardziej, chociaż nie zginie z własnej ręki. Bardzo trudno nazwać u Białkowskiego relacje między bohaterami: wspomnianym Sewerynem a jego żoną, relacje Agnieszki i jej matki, Seweryna z synem. To rodzina, w której pełno jest kochanek, wielbicielek, ludzi rekompensujących uczucia, których rodzina Vorblów nie może z siebie wykrzesać. Rodzina wewnętrznie pusta, zamarznięta (że pozwolę sobie nawiązać do poprzedniej książki autora), rodzina bolesna i wciąż oddalająca się od siebie.Ludzie w tej książce poddani zostają specyficznej teorii ruchu. „Pojedyncza trajektoria cząsteczki może być dziwaczna, może składać się z samych zygzaków, ale zbiorowe zachowanie bardzo wielu cząsteczek da się dobrze opisać”. Białkowski mierzy więc nieco wyżej, czyli opisuje Seweryna ze swą oschłością i pokładami miłości kumulowanymi w stosunku do psa. Opisuje artystyczną, niespokojną duszę Agnieszki, zwiedzioną potrzebą nowych wrażeń tak bardzo, że ląduje w łóżku z zagraniczną prostytutką. O wędrowaniu do różnych łóżek jest w powieści sporo zatem tę kwestię można w tym momencie zamknąć. Wróćmy do roli, jakiej podejmuje się Białkowski. Potrafi sprytnie podejrzeć relacje Rajmunda, syna Seweryna z jego szaloną żoną Klaudią, pseudoaktywistką ekologiczną. Jest także niesamowicie wyrazista postać Moniki, matki Agnieszki, wciąż trzymanej z dala od małżeństwa Seweryna i Agnieszki. Monika porzuca życie, ale żyje w nim dalej… Los spowoduje, że te wszystkie zygzaki zbiorą się razem i …Seweryn Vorbl dręczony jest dodatkowo dwiema sprawami i trudno orzec, która jest dla niego bardziej ciężka. Po pierwsze kompleks i niechęć do swojej pracy - jako profesor fizyki, w której to roli czuje typowy syndrom wypalenia zawodowego. Druga, istotniejsza kwestia, to jego choroba. Nieprzypadkowo na niej koncentruje się klamrowa kompozycja tej powieści. Możemy zatem przyglądać się specyficznemu rozpadowi Seweryna lub też skupić się na jakiejkolwiek (nawet niewymienianej tu przeze mnie postaci) i identyfikować się z nią, ułatwiając sobie lekturę.Tomaszowi Białkowskiemu bynajmniej nie chodzi o los ludzi. On tym ludziom przygląda się jakby od środka i próbuje zrozumieć, co przez lata się stało, iż pomiędzy nimi, rozsypanymi i trudnymi do opisania cząsteczkami, panuje wieczna zmarzlina…Wydawnictwo JanKa, 2011
Choć to może nie jest najlepsza książka Palahniuka, nic nie szkodzi. Chociaż jest powtórzeniem swego buntu wobec Ameryki, o jakim mogliśmy poczytać w „Opętanych”, nie ma sprawy. Palahniuk może wciąż drążyć te same tematy i zawsze wyjdzie mu tak, że będzie po prostu drążone świetnie. „Pigmej” z pewnością spowoduje, iż autora znienawidzi kolejna część ojczyzny, a przynajmniej kilka stanów Środkowego Zachodu. Tam bowiem przybywa dziwny chłopczyk ze świata nam nieznanego (pobawmy się w to, skąd jest, kilka różnych wskazówek w tekście istnieje), ale za to do świata, w którym już na lotnisku celnik mówi mu „Witamy w najwspanialszym kraju na świecie”. I teraz co robi Palahniuk z tym ironicznym przecież stwierdzeniem na kolejnych stronach książki? Degraduje Amerykę na kilku frontach. Wrogi jest jej z natury tytułowy Pigmej, mały agent numer 67, który wraz z grupą mu podobnych, ma doprowadzić do jakiegoś rodzaju katastrofy, zmierzając ku operacji „Chaos”. Ameryka jednak w oczach wielu nie jest degradowana, kiedy opowiada o niej ktoś, czyja kultura także uległa specyficznej degradacji. Ameryka to kraj pięknej maski i obrzydliwej twarzy, kolorowego papierka i niesmacznej czekoladki, Ameryka to kraj-wrak i tak też zostaje nazwany w finale, przez matkę rodziny, u której zamieszka Pigmej i której degradacji będzie z czasem świadkiem. Rozdziały książki są meldunkami. Nic ani nikt nie każe się do tej książki przywiązywać. Warto zwrócić uwagę, że tym razem i brutalizm, i seksualność, i fantazje dotyczące ciemnej strony człowieka opisane są bardzo specyficznym językiem, a sarkazmu jest może zbyt wiele tam, gdzie wystarczyłaby delikatna ironia. Jest też wiele zdarzeń zbyt surrealistycznych, bo chociaż nie można akurat tego zarzucać Palahniukowi, „Pigmej” zyskałby dzięki bardziej czytelnej strukturze. Krótko tylko o zdarzeniach, bo w treściach i wnioskach autor się powtarza z poprzednich publikacji. Warto zwrócić uwagę na sposób indoktrynacji Pigmeja w dzieciństwie i młodości oraz na to, w jaki sposób przekłada się to na religijne życie w Stanach Zjednoczonych. Warte uwagi i przemyślenia jest groteskowe posiedzenie ONZ, teoretycznego gwaranta światowego pokoju i stabilizacji. Sporo w „Pigmeju” agresji słownej i fizycznej, ale to tak wszystko ma być, jest dobrze poukładane, a nie podobać się może tylko dlatego, że prawdziwe. I jeszcze o obyczajowości tej książki. Jest specyficzna i godna uwagi. Kocia Siostra (każdemu członkowi rodziny nasz bohater nadaje bowiem specyficzny pseudonim) wywołuje w małym agencie nie to, co wywołać powinna. Ameryka może i jest wrakiem, ale jeżeli już, to emocjonalnym. Widać to wyraźnie w relacjach agenta i jego przybranej siostry, ale także w opisach tego, co czują (mogą czuć?) do siebie ludzie. Chuck Palahniuk nie dał z siebie wszystkiego, ale dał całego siebie takiego, jakiego bardzo lubię. I bardzo sobie cenię styl łączący przewrotną makabreskę i reportaż z elementami socjologii społecznej. Czasem mam wrażenie, że autor z jego inteligencją się marnuje jako pisarz, ale z drugiej strony, kto jak nie on zapewne niebawem wyszydzi sztuczny uśmiech prezydenta Obamy?Wydawnictwo Niebieska Studnia, 2011