2021-05-27

„Przyjdę, gdy zaśniesz” Agnieszka Lingas-Łoniewska

 

Wydawca: Słowne

Data wydania: 19 maja 2021

Liczba stron: 328

Oprawa: miękka ze skrzydełkami

Cena det.: 39,90 zł

Tytuł recenzji: Koszmary na jawie

Nie śledzę bogatej twórczości Agnieszki Lingas-Łoniewskiej, ale etykieta thrillera przyciągnęła moją uwagę. Chciałem przyjrzeć się temu, jak z gatunkiem radzi sobie bardzo doświadczona pisarka powieści obyczajowych. Liczyłem na nietuzinkowe pomysły oraz rozwiązania i jestem usatysfakcjonowany. mimo że „Przyjdę, gdy zaśniesz” zawiera wszystkie konieczne i mocno już wyeksploatowane elementy thrillera. Szczególnie opozycja pokrzywdzonej kobiety i krzywdzącego mężczyzny wydaje się już zdecydowanym przesytem. Bardzo spodobał mi się jednak pomysł na tę książkę. Lingas-Łoniewska działa chyba podobnie jak ja w „Gorszej” – daje czytającemu złudne przekonanie, że panuje nad światem przedstawionym i jest pewien finałowych rozwiązań. Ta pewność jest odbierana krok po kroku, a zakończenie mocno wybija z komfortu stworzonego przez dwie uzupełniające się narracje, w których poznamy ofiarę oraz prześladowcę snującego monolog o swojej wyjątkowości i pewnej misji determinującej jego myśli oraz działania przez wiele lat.

Świetne jest to, że pisarka gra tutaj z konwencją przestrzeni i stanu uznawanych za najbezpieczniejsze. Spokojna sypialnia i wygodne łóżko, w którym można się położyć, oderwać od rzeczywistości, zregenerować siły, a przede wszystkim w poczuciu pełnego bezpieczeństwa wyłączyć wszystkie narzędzia kontroli nad ciałem i umysłem. Sen to dla wielu zbawienie, prawda? Tymczasem tutaj będzie stanem nasilonego niepokoju. Deprywacja snu u Lingas-Łoniewskiej nie będzie polegała tylko na jego przerywaniu. W tym stanie będzie dziać się całe zło, którego później nie można ani zwerbalizować, ani właściwie zinterpretować. Sen pozostawi ślady na ciele i umyśle. Sen będzie traumą. Dlatego bardzo dobrze prezentuje się tu tytuł powieści. Szczególnie wtedy, kiedy zorientujemy się, jaką mroczną treść w sobie niesie.

„Przyjdę, gdy zaśniesz” w sposób klasyczny dla thrillera przenosi środek ciężkości coraz mocniej na przeszłość, ale retrospekcje serwowane są tu bardzo oszczędnie. Ogólnie zaskakuje koncepcja całej powieści. Pierwsze kilkadziesiąt stron nabiera zbyt dużej dynamiki – nie tylko wiele się dzieje, ale przede wszystkim następujące po sobie zbiegi okoliczności zaczynają uwierać, jest coraz mniej prawdopodobnie. Potem jednak Lingas-Łoniewska zdecydowanie zwalnia i dalszą część narracji prowadzi już sposób bardziej enigmatyczny. Na chwilę traci się pewność, czy mężczyźni, którym ufa główna bohaterka, są godni tego zaufania. A potem pojawia się wątpliwość, czy na pewno ten kreowany na niebezpiecznego jest kimś takim, a drugi – niczym zbawca ratujący coraz bardziej podupadającą na duchu Igę – to rzeczywiście człowiek, który przyniesie jej ratunek.

Agnieszka Lingas-Łoniewska kreśli obraz klasycznego socjopaty, jednakże jest to także człowiek wyjątkowo zdeterminowany. Ta determinacja ujawnia się w tym, że w tej historii poczucie odrzucenia przekuwa się w siłę, a potem w coraz bardziej mroczne pragnienie odzyskania czegoś, co pozornie ma przywrócić szaleńcowi życiową harmonię. Szereg tajemnic z życia pewnego mężczyzny coraz bardziej oddziałuje na życie dwudziestojednoletniej Igi – nieświadomej manipulacji młodej kobiety, która instynktownie ufa silnym męskim ramionom i pewnemu spojrzeniu. Jednak w gruncie rzeczy jest absolutnie zagubiona w sferze swoich emocji, a to powoduje, że jej życie staje się równią pochyłą.

Podoba mi się to, w jaki sposób autorka łączy tutaj erotyczną fascynację z postępującą niezgodą umysłu na to, że pozwolił owej fascynacji przejąć kontrolę. Zwłaszcza że jest to mocno brzmiąca historia o przemocy seksualnej, wcale nie w tak oczywistym znaczeniu, jakie można odczytać od samego początku. Seks jest u Lingas-Łoniewskiej z jednej strony sugestywnie przedstawianą namiętnością, z drugiej jednak – narzędziem do ujawniania się i utrwalania zła. Pomiędzy ekstazą a okrucieństwem jest tu bardzo cienka granica i pisarka świetnie ją prezentuje w półcieniach. Iga jest świadoma swoich potrzeb seksualnych, ale za nimi stoją również złudzenia oraz taki rodzaj napięcia, z którym bohaterka nie może sobie poradzić. Z erotycznym spełnieniem łączy się w tej powieści jakaś wyjątkowo przerażająca tajemnica. Kobieta oddająca się mężczyźnie będzie musiała ponieść tego konsekwencje. A wszystko zniuansowane na tyle, że nie ma tu czytelnych wykładni, kiedy autorka opowiada o opresji gwałtu i o tym, w jaki sposób niechciane zbliżenie seksualne może zmienić ludzką świadomość. Ciekawe jest szczególnie ukazanie tego, czym staje się przemoc seksualna w chwili, kiedy pozornie nią wcale nie jest.

Powyższe tropy czynią z tej powieści w pewnym stopniu narrację z tłem społecznym, jednakże „Przyjdę, gdy zaśniesz” ma być przede wszystkim mroczną historią o tym, na jakich zasadach i w jakich okolicznościach dziedziczymy zło. Wydaje się, że bohaterowie wchodzący wyraźnie w opozycję z tym, co dobre, uporządkowane, właściwe i słuszne, robią to w bardzo niejednoznaczny sposób. Lingas-Łoniewska stara się dyskretnie nakreślać momenty życiowe, w których pod wpływem dramatycznych zbiegów okoliczności zmieniamy się w potwory pragnące słusznej w swoim mniemaniu zemsty. Szczególnie ciekawie widać to w jednej relacji, której nie chcę tu wymieniać, bo staje się enigmatyczna, ale jest również silnie związana z tym, czym Lingas-Łoniewska chce nas uraczyć w zakończeniu. Ta dynamiczna powieść stopniowo ujawnia skomplikowany mechanizm przynależności i stawia wiele pytań retorycznych wiszących niczym miecz Damoklesa nad utrwalonym społecznie pojęciem rodziny. Bo jest to również książka o tym, jak patologiczne mogą stać się więzy rodzinne pod wpływem zaskakujących okoliczności. Także o tym, że oddalenie w rodzinie może być dużo bardziej groźne niż intensywne relacje pośród pretensji werbalizowanych w kłótniach.

To narracja, która ostrzega i niepokoi. Każdego z bohaterów pozostawia w pewnym dyskomforcie – każdy z nich czuje się niespełniony i każdy żyje w napięciu, w którym rodzą się myśli i emocje, o jakich nie da się zapomnieć. Z jednej strony będziemy mieli drapieżnika polującego w imię stworzonej przez siebie idei zemsty. Z drugiej jednak – ciekawą opowieść inicjacyjną o kobiecym dojrzewaniu i samostanowieniu. O tym także, że nawet jeśli kobieta gotowa jest odeprzeć przemoc seksualną, na zawsze pozostanie jej ofiarą. Mocna i wyrazista w finale powieść, która pozostawia z kilkoma znakami zapytania i pewnym emocjonalnym niedosytem. To rzecz o czymś, co jest dużo groźniejsze, gdy zostanie w pełni nazwane i określone. I o tym, że czasem strach jest tym, czego boimy się najbardziej. Całkiem dobry thriller.

2021-05-25

„Niestandardowi” Michał Paweł Urbaniak

 

Wydawca: MOVA

Data wydania: 19 maja 2021

Liczba stron: 448

Oprawa: miękka ze skrzydełkami

Cena det.: 42,90 zł

Tytuł recenzji: Wobec prawdy o sobie

Michał Paweł Urbaniak wraca ze swoją drugą powieścią, udowadniając, że jest jednym z bardziej wrażliwych i jednocześnie bardzo utalentowanych pisarzy, dla których opowiadanie historii to pasja, jakkolwiek wiele smutku i rozczarowań kryłyby one w sobie. Ta druga powieść jest inteligentną fantazją na temat stygmatów, jakie niesie w sobie to, co widzialne, i to, czego na pierwszy rzut oka się nie dostrzega. Na temat stygmatyzacji jako zjawiska powszechnego i powszechnie niewyjaśnionego. Urbaniak rozgrywa zdarzenia między dwiema sferami: publiczną, ekspresji sztuki wizualnej, i kameralną, wstydu z powodu zdeformowanego elementu ciała. Jest to zatem opowieść o tym, z czym kojarzy się widoczność oraz pozorna niedostępność. Pomysł jest interesujący o tyle, że autor zwodzi tropy – okazuje się, że bohater, który ma w mniemaniu pewnej artystki wiele do odsłonięcia i pokazania, pozostaje tutaj czytelny, rozpoznawalny, wręcz statyczny w tym, kim jest i jak się zachowuje. Pozory kryje w sobie zachowanie tej, która chciałaby odsłonić bohatera. Największą zagadką powieści jest Liwia Gawlin, jej sposób postrzegania rzeczywistości i przekonywania do własnych wizji, charyzma i stojące za nią obcesowość oraz poczucie wyższości (gardzi pizzą czy seansami kinowymi). Otrzymujemy więc powieść o odkrywaniu niejednoznaczności w drugim człowieku, ale dzieje się to w przypadku postaci chcącej za wszelką cenę pokazać inne oblicze straumatyzowanym młodym ludziom, którzy gromadzą się w jej otoczeniu. „Niestandardowi” to także powieść zawierająca liczne czytelne i domyślne tropy z tekstów kultury. Sama fantazja o Liwii jako przewodniczce, osobie otwierającej nową drogę do poznania siebie kusi, by zadać pytanie o to, czego może być symbolem.

Liwia zaczepia Wiktora, proponując mu zrobienie zdjęcia. Ich relacja zaczyna się od kłamstwa, ale tylko Wiktor ma tego świadomość, wiedząc, że przedstawił się innym imieniem. Czterdziestotrzyletnia artystka wywiera na dwudziestoośmioletnim mężczyźnie ogromne wrażenie. Wiktor podąża jej śladami, by ostatecznie znaleźć się w grupie ludzi, którym Liwia oferuje sławę i bycie kimś niezwykłym. Bohaterka prowadzi grupę w taki sposób, by jej członkowie przestali wstydzić się własnych ułomności, a także spojrzeli na swoje ciało jako specyficzne dzieło sztuki. Pozbywają się wstydu, zahamowań, coraz mocniej ufają Liwii i tracą w pewnym momencie instynkt samozachowawczy – zawierzają jej wszystkie swoje tajemnice z przekonaniem, że opowiadanie o nich uczyni ich lepszymi ludźmi. Czy nie jest to złudna forma wiary w to, że świat naprawdę się na nich otwiera?

Wiktor czuje się gorszy. Dużo gorszy niż cała ludzkość. Wciąż wspomina wypadek, który naznaczył go na zawsze. Za tym, czego tak bardzo się wstydzi, kryje się dodatkowo historia wycofywania się bohatera z głównego nurtu życia. Ale także jego obcesowość oraz zgorzknienie sygnalizowane w narracji przez liczne kolokwializmy i wulgaryzmy. Wiktor rozstał się z kimś, kto go akceptował i budował bezpieczne ramy życia. Teraz pozostały mu puste mieszkanie oraz wspomnienia i cotygodniowe rytualne wizyty u rodziny, która jest dla niego opresyjna. Wiktor ceni sobie prostotę przekazu poezji Wisławy Szymborskiej. Żyje schematycznie i przewidywalnie, ale odnajduje się w tej bezpiecznej przestrzeni. W nią właśnie ingeruje Liwia, usiłując udowodnić bohaterowi, że winien walczyć ze swoimi demonami, by odkryć inną formę życia. Innego siebie, nienazwane dotychczas potrzeby i pragnienia. Naprawdę można odkryć się na nowo? Zobaczyć i poczuć coś, co nas omijało?

Bohater chce w gruncie rzeczy tego, co każdy człowiek – akceptacji. Nie tylko dla tego, czego się wstydzi, ale przede wszystkim dla własnych przekonań, lęków oraz uprzedzeń. Tymczasem Liwia chce z niego i jemu podobnych zrobić dzieła sztuki. Nie tylko pozwolić na to, by ich skryte emocje doszły do głosu i by spojrzeli na siebie z innej perspektywy. Artystka próbuje zrealizować własne koncepcje i marzenia, bazując na niepewności i frustracjach. Będzie to oczywiście miało konsekwencje – dla niej i dla jej podopiecznych. Urbaniak fantazjuje na temat tego, kim jesteśmy dla siebie i jak postrzega nas świat. O iluzoryczności tego postrzegania i pewności samych siebie. O tym, że nie zawsze wyjście naprzeciw temu, co stygmatyzujące, daje możliwość ekspiacji. „Niestandardowi” bowiem pokażą, w jakich iluzjach żyją nie tylko spragnieni akceptacji Liwii młodzi ludzie, ale także ona sama.

To również powieść o samotności i wyobcowaniu. Sięgając do Szekspira, Liwia nazywa Wiktora Kalibanem. Pokazuje mu jego życie z innej perspektywy, chce wydobyć go spod presji ograniczeń. Z drugiej jednak strony – zmusza do otwarcia się na przestrzeń, w której bohater wcale nie czuje się wolny. A do tego dochodzi również miłość – wynikła z fascynacji i zbudowana na wyobrażonym wizerunku. Urbaniak przez cały czas zdaje się sugerować, że wyobrażenia o świecie mogą być czasem bardziej niebezpieczne niż jego rozpoznawalne ramy i kształt. Dramat bohaterów będzie dramatem osobności w ich oczekiwaniach względem życia. Ale będzie to też powieść, która jest gorzką rozprawą z iluzorycznością tego, co nazywamy artystycznym wyzwoleniem.

„Niestandardowi” to także powieść pokazująca… dzisiejsze standardy piękna ukryte w szeregu ikon i obrazów, dla których ludzie bardzo często wbrew sobie zmieniają własne życie. Wiktor zostaje uwiedziony ideą bycia kimś lepszym, wyjątkowym. Poświęca dla niej praktycznie wszystko, bo jest w stanie uwierzyć, że diametralna zmiana w jego nastawieniu do życia jest możliwa. Tymczasem to, co ma uwierać i deprecjonować, jest atutem bohatera. Michał Paweł Urbaniak przedstawia zatem oczekiwania świata wobec piękna, a później dekonstruuje wyobrażenie o tym, co ma być dzisiaj wspaniałe i pożądane. Ta powieść opowiada również, w jaki sposób rozwijają się kompleksy, do czego może doprowadzić przekonanie o tym, że jest się gorszym, oraz jak niebezpieczne pułapki czekają tych, którzy nie są pewni swojej tożsamości.

„Niestandardowi” to wieloznaczna opowieść o pozorach, w których tkwimy. O podatności na wpływ innych. O tym, że artyzm postrzegany jest jako niezwykłość, a czasem kryje w sobie wiele fałszu. Bohater tej powieści ostatecznie doznaje wielu rozczarowań, ale jest to też powieść o dorastaniu do odpowiedzialności za siebie. Tej rzeczywistej, nie skrytej w iluzjach i sugestiach innych. Ciekawa narracja o tym, że najprawdziwszym i najbardziej uczciwym odbiciem nas samych jest to, co możemy codziennie zobaczyć w lustrze. I o tym, że łatwo powierzone komuś zaufanie może dość szybko zostać zawiedzione. W swojej drugiej powieści Urbaniak ponownie staje po stronie tych, których literatura niekoniecznie uważnie opisuje, i po stronie bohaterów, którym w literaturze trzeba znaleźć charakterystyczny język opisu.

2021-05-21

„Między światem a mną” Ta-Nehisi Coates

 

Wydawca: Agora

Data wydania: 26 maja 2021

Liczba stron: 220

Przekład: Dariusz Żukowski

Oprawa: twarda

Cena det.: 39,99 zł

Tytuł recenzji: Ciało w opresji

Uważam, że eseje Coatesa należy czytać razem z książką Reni Eddo-Lodge „Dlaczego nie rozmawiam już z białymi o kolorze skóry”. Te publikacje wzajemnie się uzupełniają, prezentując dwie perspektywy spojrzenia na rasizm. U Coatesa mamy jego amerykański obraz wraz z szeregiem oskarżeń wynikających z analizy głównie historii prześladowań na tle rasowym w Stanach Zjednoczonych. U Eddo-Lodge perspektywa jest brytyjska, ale takie samo zaangażowanie w temat, taka sama również struktura narracji, która wychodząc od tego, co doświadczone bezpośrednio i lokalnie, rusza w kierunku szerszej analizy. I równie mocnych co w „Między światem a mną” pytań budujących świetną atmosferę napięcia wywodu przy jednoczesnym wskazaniu, że zadający te trudne pytania doskonale wie, iż sam też na część z nich nie mógłby udzielić odpowiedzi. O ile jednak Reni Eddo-Lodge koncentruje się na tym, co w dyskursie o nietolerancji jest oczywiste, czyli na kolorze skóry, o tyle Coates zwraca się bardziej ku ciału. To niezwykle ciekawa metafora – wówczas, gdy rzeczywiście jest tylko metaforą – bycia stygmatyzowanym, ale i świetny punkt wyjścia do mówienia o rasizmie z naturalistycznego punktu widzenia. Autor zbliża się bardziej do tego, co przeżywa ciało prześladowanego niż jego skóra, a tym samym proponuje inne, bardzo uważne i nieszablonowe ujęcie kwestii, czym jest strach połączony z goryczą oraz bezsilnością. Jednak ta książka nie będzie wyrazem tej ostatniej.

Mam wrażenie, że Ta-Nehisi Coates, opowiadając o tym, że doświadczenie rasizmu jest przede wszystkim doświadczeniem ciała, pokazuje problem stygmatyzowania czarnoskórych Amerykanów w takim kontekście, w jakim być może jeszcze publicznie nie debatowano. Eseje zawarte w tej książce koncentrują się wokół utraty ciała. Odnoszę jednak wrażenie, że Coates buduje tu narrację o czymś odwrotnym – o tym, jak swoje ciało naprawdę odzyskuje. O tym, że ma ku temu możliwości i pewien rodzaj kompetencji. Wbrew temu, co stanowi mroczne tło całej tej publikacji. Wbrew przypadkom i zbiegom okoliczności, które – rzadko kiedy wyjaśniane albo wcale niewyjaśniane – kaleczyły czarne ciała, niszczyły je albo odbierały im życie. Przytaczając nazwiska czarnoskórych Amerykanów zderzających się z bezkompromisowym systemem, w którym uniform bezpieczeństwa niósł śmierć lub kalectwo, Ta-Nehisi Coates snuje prywatną opowieść o tym, czego boi się we własnym kraju, czego od niego oczekuje i czego tak naprawdę nigdy nie uzyska.

A wszystko z myślą o synu, bo to do niego kierowane są te trzy mocno brzmiące eseje. Opowiadając o strukturze amerykańskiego rasizmu i analizując jego historię, Coates cały czas rozmyśla nad tym, czym jest dzisiaj spuścizna, jaką podarował synowi w dniu jego narodzin. Adresat esejów dojrzewa i dostrzega coraz więcej. Ojciec nie chce oferować mu wiecznego lęku przed tym, że ukochane dziecko może nie osiągnąć wymarzonych celów albo po prostu nie mieć okazji, by te cele ukształtować w swojej świadomości. „Między światem a mną” to obraz wielkiej ojcowskiej miłości, ale również poczucia bezradności wobec świata, w którym bliska relacja staje się relacją ludzi zmuszonych na dwa różne sposoby do czujności, obserwacji i obrony samych siebie.

„Dorastałem w domu rozdartym między miłością a strachem”. To ważne zdanie pojawia się tu w rozważaniach jakby na marginesie, stanowi tylko fragment akapitu innych rozmyślań. Ale na to zdanie zwróciłem uwagę, bo emocjonalny ciężar tych esejów wciąż koncentruje się z jednej strony na wielkiej i bezwarunkowej miłości do syna, z drugiej jednak – na równie bezwarunkowej, bo stworzonej przez okoliczności potrzebie bycia gotowym na cios i kolejny stygmat. Coates być może próbuje uświadomić synowi, że czeka go ogrom oczywistych doświadczeń – jego czarna skóra, ale przede wszystkim czarne ciało doświadczą opresji, której nie sposób będzie ominąć. Aby opowiedzieć o goryczy gorszych obywateli USA, autor sięga z jednej strony do opowieści o własnej wielkiej miłości, z drugiej jednak – do doświadczeń, które na zawsze pozostawiły strach gdzieś w podświadomości. A wraz z nim liczne frustracje. Tyle tylko że opowieść Coatsa bynajmniej nie jest manifestem bezradności.

Autor jest gniewny, kiedy wskazuje, jak mocno i bezkompromisowo rasizm osadził się w amerykańskim społeczeństwie. Jest nostalgiczny, gdy odnosi się do tego, co można zachować jako prywatne i tym samym bezpieczne w świecie wielu niebezpieczeństw. Jest niebywale czuły, gdy bardzo uważnie obserwuje kroki swego syna. Bezkompromisowo i metodycznie stara się mu opowiedzieć świat, którego nieczułości nie sposób zrozumieć. Jest również bezkompromisowy oraz dosadny, kiedy formułuje zarzuty. Czy „Między światem a mną” to specyficznie rozpisana i umiejętnie zniuansowana krytyka absolutnie wszystkich Amerykanów? Czy rzeczywiście każdy w ojczyźnie autora jest odpowiedzialny za to, że ogromna grupa ludzi musi żyć na co dzień w poczuciu zagrożenia, a ich jedynym marzeniem może stać się marzenie o równości wobec obowiązującego prawa?

Ta-Nehisi Coates wykazuje się wrażliwością oraz erudycją, kiedy sięga wstecz i w mrocznej historii rasizmu stara się znaleźć odpowiedź na pytanie o to, dlaczego mimo upływu czasu ma się on tak znakomicie. Jest tu również zaakcentowana empatia. Autor z zainteresowaniem stara się wniknąć w realia niewolniczego statku oraz fragmenty poezji mówiącej o zniewoleniu i goryczy, ale także o sile. Opowiada również o swoistym eskapizmie – drodze ku literaturze, ku archetypom, ku symbolice zniewolenia i opowiadaniu o tym, kiedy i na jakich zasadach kryterium zniewolenia stał się kolor skóry wraz z etnicznym pochodzeniem. Mamy tutaj także sporo gorzkich puent, jak choćby ta mówiąca, że nie ma w zasadzie żadnej ucieczki od bezkompromisowego scenariusza życiowego, jaki Stany Zjednoczone piszą dla człowieka o ciemnym kolorze skóry.

Myślę, że mocno rezonuje w tych przemyśleniach również jedna z tez postawionych przez Coatsa: „Nienawiść formuje tożsamość”. Ta książka to wyraz ogromnej troski o to, by tożsamość ukochanego nastolatka nie stała się mroczną częścią tożsamości ojca. W tym znaczeniu jest to rozpisana na trzy rozdziały opowieść o tym, jak łatwo można odziedziczyć krzywdę i niepewność swojego losu. Ale jak wspomniałem wcześniej, ta narracja nie będzie głosem kogoś, kto oskarża z pozycji wyjątkowo pokrzywdzonego. Wydaje mi się, że Ta-Nehisi Coates chce opowiedzieć, że rasizm to doświadczenie społeczne, historyczne, ale za każdym razem jednostkowe i właśnie przez to wyjątkowo opresyjne. Unosi się nad tym melancholia niespełnienia idei Martina Luthera Kinga. Widać również demitologizowanie tego, w co Ameryka wierzy i czemu ufa. Jak łatwo jest pokazać, czemu właściciel czarnej skóry i ukrytego pod nią ciała nigdy nie może uwierzyć i nigdy nie jest w stanie temu zaufać. Ale Coates nie proponuje uproszczeń, choć je bardzo krytycznie ocenia. To książka o gotowości na wieczne zagrożenie, lecz również o tym, co to znaczy być gotowym do stawienia mu czoła.

2021-05-19

„Dom Holendrów” Ann Patchett

 

Wydawca: Znak

Data wydania: 19 maja 2021

Liczba stron: 336

Przekład: Anna Gralak

Oprawa: twarda

Cena det.: 49,99 zł

Tytuł recenzji: Dystans i utraty

Są tacy znani całemu światu autorzy, których mnie nie udało się dotychczas poznać z bardzo różnych powodów. Kimś takim jest Ann Patchett. Czytając trochę wcześniej na jej temat, byłem przekonany, że otrzymam klasyczną amerykańską narrację – soczystą, opowiadającą konkretną historię, wnikliwie wieloznaczną, a jednocześnie napisaną tak, jak pisze się w Ameryce na tamtejszych kursach kreatywnego pisania. Czytelnik jest gościem, obserwatorem i ma mu być zagwarantowane jakieś silne doznanie emocjonalne. Nie będzie się mierzył z formą, usiłował odgadywać gier z konwencją, wejdzie w opisywaną historię lekko i znajdzie w niej tyle wzruszeń, że zamknie książkę usatysfakcjonowany. Takie jest właśnie pisanie Ann Patchett. Chwilami jak dobre czytadło, a momentami jak ambitna powieść psychologiczna koncentrująca się na tym, co nienazwane wprost. „Dom Holendrów” to wielowątkowa i chwytająca za serce opowieść o opuszczonych ludziach. O dzieciach, które musiały same sobie dać miłość i wsparcie, gdy dorośli zawiedli, a wszystkie przykre zbiegi okoliczności powodowały, że rodzice stali się w różny sposób obcy. Patchett opowiada również historię o miejscu i przynależności, wykorzystując jeden z najbardziej popularnych motywów. Tyle tylko że jej dom nie będzie miejscem konsolidującym w sobie opowieści o rodzinie. Odnieść można wrażenie, że najlepiej poznamy bohaterów, którzy z różnych przyczyn się od tego domu oddalili. Bo będzie to przede wszystkim opowieść o znaczeniu i stygmacie dystansu.

Narratorem jest Daniel, który przez kolejne dekady drugiej połowy minionego stulecia musi mierzyć się z czymś, czego nie rozumie. Nie rozumie przede wszystkim tego, że opuściła go matka. To jego największy życiowy stygmat. Ale i zagadka. W tej powieści imieniem tajemnicy będzie Elna. Dorastający Danny nagle traci kogoś, kogo być może nie zdążył jeszcze naprawdę pokochać. Kobietę, która zdecydowała się na krok na zawsze odmieniający jego życie. Męska narracja paradoksalnie zbliża nas ku kobiecym postaciom, bo to bohaterki są tutaj najciekawsze, a wśród nich właśnie ta, która jest nieobecna.

Daniel i jego starsza siostra Maeve muszą się mierzyć także z emocjonalną nieobecnością tych, którzy są najbliżej. Jest przecież ojciec. On pozostał tym, kim miał być. Nie do końca jednak, kiedy bierze za żonę drugą kobietę. Wtedy układ sił w domu pełnym zagadek po poprzednich właścicielach i pełnym ich enigmatycznych portretów zmienia się na niekorzyść Danny’ego. Chłopca, któremu ojciec poświęca czas i uwagę tylko podczas pierwszych sobót miesiąca, kiedy tak naprawdę zależy mu na pewnym wspólnym działaniu, a nie bliskości, jakiej oczekiwać może dzieciak porzucony przez matkę. Oddalony od córki i syna mężczyzna stara się stworzyć nowe życie, ale to, w jaki sposób to robi, jest już dla nich opresyjne. Dwójka rodzeństwa zbliży się do siebie na tyle, że ich życiowe ścieżki połączą się być może nawet silniejszym uczuciowym węzłem niż jakiekolwiek małżeństwo. Ann Patchett będzie opowiadać o tym, w jaki sposób porzucone, osamotnione dzieci próbują przekuć smutek i melancholię w nową, intensywną bliskość.

Jest w „Domu Holendrów” nieustannie zaznaczany pewien rodzaj fatalizmu w relacjach. Tak jakby – choć intensywne i prawdziwe – były relacjami zastępczymi. Losy bohaterów to kompulsywne poszukiwanie spełnienia u boku kogoś, kto ma być ważny. Czasem ma być nawet punktem odniesienia, ukształtować wrażliwość i mieć duże znaczenia dla formowania się tożsamości. Narracja Daniela z jednej strony portretuje męskie melancholię i bezradność, z którymi bohater daje sobie radę w charakterystyczny sposób. Danny jest emocjonalnym brakiem i rozpaczą, ale nie pozwala na to, by trudne doświadczenia wpłynęły na decyzje, jakie podejmuje. Patchett, portretując tego bohatera, proponuje nam frapującą historię o sile bycia sobą i podejmowania odważnych decyzji, ale dużo ciekawiej postrzega się go, gdy zaczyna się powoli odsłaniać tajemnica odejścia matki.

Sam tytułowy dom jest w kilku znaczeniach klatką, przestrzenią opresji. Jednocześnie to miejsce w symboliczny sposób przejrzyste, pełne światła, ten dom można przejrzeć na wylot – jakby nie kryła się tam żadna tajemnica, choć tak naprawdę i przybycia do tego domu, i odejścia z niego wyglądają bardzo enigmatycznie. Wraz z domem mówić do nas będą znajdujące się w nim obrazy. Zwłaszcza jeden portret, umieszczony na okładce powieści, który doskonale ją ilustruje. Ann Patchett inteligentnie prowokuje do tego, aby rozsadzić archetyp domu i nadać mu nowe znaczenia. Dom staje się tu pochodną frustracji, niespełnienia, a przede wszystkim ukrywanego żalu. Dom jest tu też miejscem przechodnim. Areną walki o emocjonalne wpływy. Jak również obsesją, kiedy widzimy dorosłych już bohaterów, gdy wciąż na nowo wracają w jego pobliże, aby wspominać i ustalać, które ze zdarzeń z ich życia miały dla nich później kluczowe znaczenie.

Podczas jednego z takich podglądań Daniel zadaje siostrze ważne pytanie: „Myślisz, że w ogóle można zobaczyć przeszłość taką, jaka naprawdę była?”. Pełna gorzkich doświadczeń przeszłość stale rezonuje w świadomości i podświadomości bohaterów. Okazuje się, że określa ich to, co w gruncie rzeczy stracili. Pośród tych deficytów zmuszeni są budować coś trwałego. Coś, co nie ulegnie zniszczeniu i będzie w założeniu antidotum na utratę gestów, spotkań, znaczących sytuacji, jak również na trudne emocje. Daniel i Maeve żyją swoją traumatyczną przeszłością w takim stopniu, że paradoksalnie staje się ona mocną trampoliną, po odbiciu się od której mogą i chcą zbudować coś nowego. Jednak przeszłość powraca w nieoczekiwany dla nich sposób. Zostaną zmuszeni do konfrontacji nie z tym, jak pamiętają, ale przede wszystkim z pamięcią o tym, co utracili. Nagle stającą się czymś innym.

Ann Patchett na kilka sposobów zdaje się opowiadać o tym, w jaki sposób niespodziewanie konstruktywnie może wpływać na nas poczucie odrzucenia. A jednocześnie pokazuje, jak bardzo jesteśmy zależni od najbliższych nam ludzi, którzy oddziałują nawet wówczas, gdy ich nie ma. „Dom Holendrów” to również rozpisana na wiele ról opowieść o konsekwentnym robieniu tego, co wychodzi nam najlepiej. O tworzących się relacjach, w których iskrzą różne oczekiwania co do tego, czym ma być upór w działaniu. Nade wszystko jest to jednak książka o tym, że można odbudować bardzo wiele. Dom realny jest tu przestrzenią, w której coś się rujnuje, symboliczny zaś powstaje gdzieś indziej. Patchett jest bardzo czuła w opisywaniu tego, jak bezsilność i czasami rozpacz przekuwane są na odwagę cywilną oraz umiejętność zapominania o tym, co tę rozpacz wywołało. Czyta się to z przekonaniem, że bohaterowie są co najmniej dwuznaczni w życiowych wyborach i tym, jak przeżywają samych siebie, ale w gruncie rzeczy ta powieść nie chce zaskakiwać czy prowokować. Opowiada o tym, co każdy z nas dobrze zna: poczuciu rodzinnej przynależności i świadomości, że relacje rodzinne mogą należeć do najbardziej skomplikowanych. Pisarka opowiada to w amerykańskim stylu znakomicie poprowadzonej powieści obyczajowej. Cieszę się, że Ann Patchett jest autorką, którą wreszcie poznałem.

2021-05-17

„Wilkołak” Wojciech Chmielarz

 

Wydawca: Marginesy

Data wydania: 19 maja 2021

Liczba stron: 472

Oprawa: miękka ze skrzydełkami

Cena det.: 42,90 zł

Tytuł recenzji: Powrót przeszłości

Czasami lubię sprawdzać, czy kolejna powieść w cyklu jest rzeczą hermetycznie zamkniętą dla nowego czytelnika, czy też pisarz dba o tych, którzy wcześniejszych części nie czytali. Eksperyment tego rodzaju z powieścią na przykład Przemysława Żarskiego był bardzo udany. W przypadku Wojciecha Chmielarza wypadł on dużo lepiej. Dlaczego? Bo mimo że sięgnąłem po „Wilkołaka” bez znajomości poprzednich książek o perypetiach detektywa Dawida Wolskiego, czułem się tak, jakby autor pozwolił mi wygodnie się rozsiąść i umożliwił wgląd zarówno w psychikę, jak i skomplikowaną sytuację życiową tego bohatera. Dzięki temu mam za sobą satysfakcjonującą lekturę. Książkę, którą doceniam przede wszystkim za to, jak spójnie i w bardzo przemyślany sposób łączy ze sobą kilka różnych wątków. To, co nie wychodziło Katarzynie Bondzie, rozpychając jej powieści do gargantuicznych rozmiarów, u Chmielarza jest świetnie skonstruowane, doskonale się zazębia i nie ma tu ani jednego momentu dłużyzny lub odchodzenia od głównej intrygi. „Wilkołak” to powieść w swoim gatunku bardzo dobra. Doskonale widać, że napisana przez kogoś, kto ma perfekcyjny warsztat pracy. Dobrze równoważy intrygę sensacyjną i kryminalną z warstwą psychologiczną. I to dzięki tej drugiej ta mroczna historia przemawia najbardziej.

Prologi w tego typu powieściach zawsze traktuję jak uzupełnienia zakończenia, w związku z tym za początek uznaję pierwsze frazy pierwszego rozdziału. A tu wszystko zaczyna się od „kurwa mać”, więc na początku byłem skonsternowany, potem zaś zrozumiałem, że nawet ten wyjściowy wulgaryzm jest u Chmielarza elementem misternej konstrukcji. W taki sposób wita Dawida Wolskiego zawieszony w obowiązkach prokurator Adam Górnik, który wraz z Wolskim ma wiele za uszami, co autor opisał w poprzednich powieściach, a w „Wilkołaku” robi mi z tego spójny i ciekawy skrót. I tak naprawdę to określenie mogłoby się do Wolskiego przykleić na stałe, gdyby miało dosadnie definiować ocenę tego, kim jest i jak postępuje. Świetny wizerunek głównej postaci, w której skrywa się wszystko to, czego w mężczyznach nie lubimy, jest jednocześnie znakomitym wabiem dla wyobraźni. I ostatecznie działania Dawida Wolskiego śledzi się z wypiekami na twarzy, choć sympatii dla tego bohatera można nie mieć wcale. To taki duży chłopiec, który z chęcią pograłby znowu na konsoli. Charakteryzują go niewyparzony język i niewybredne poczucie humoru, ale nade wszystko nieprzewidywalność. Wolski w przeszłości zrobił wiele rzeczy, za które może powinien się wstydzić, ale do wstydu mu daleko. Ten nonszalancki cwaniak jest obcesowy i fascynujący zarazem. Myśli i działa nietuzinkowo. A przy okazji potrafi w czyjejś toalecie zostawić „dwójkę” bez spuszczania wody czy zgrabnie wybrnąć z sytuacji, w której silny agresor identyfikuje go i chce porządnie obić.

Jednak najciekawsze są przeszłość Wolskiego i jego relacje z nieżyjącym ojcem. Wojciech Chmielarz dwutorowo zbuduje tutaj mroczną fantazję o skomplikowanych relacjach mężczyzn z dwóch pokoleń. Najbliższych sobie z racji więzi krwi i przekazujących jakąś mroczną spuściznę. Wolski żegna ojca bez żalu. Lata buntu i bycia w kontrze do niego okupione są teraz wielkim żalem, a z czasem dowiemy się, dlaczego tak naprawdę ojciec i syn się oddalali. Aby uwiarygodnić relację, o której z wiadomych względów senior nie może już nic powiedzieć, Chmielarz buduje ciekawą opozycję między Dawidem Wolskim a jego siostrą, która wybrała zupełnie inną drogę życiową niż brat, a perspektywa, z jakiej patrzy na ciąg błędów i pomyłek Dawida, pozwala ujrzeć jego wewnętrzne zagubienie w bardziej obiektywnym świetle. Bo „Wilkołak” to nie tylko ciekawa opowieść o detektywie działającym wbrew zasadom i procedurom, za to zgodnie z własnymi emocjami oraz przeczuciami. To również gorzka historia tego, co w relacjach rodzinnych możemy utracić, i o ciężarze traumy niesionym w sercach członków tej rodziny. W tym znaczeniu, w wyeksponowaniu odium, jakiego doświadcza ze strony najbliższych Wolski, znakomita jest scena rozmowy z jego matką. I pośród tężejącego nieco napięcia, bo trudne sprawy to sprawy przeszłości, widzimy jednocześnie, jak wiele cierpienia, niepewności i żalu niesie w sobie postać pozornie buńczucznego i zawsze pewnego siebie mężczyzny.

Ten mężczyzna szaleńczo kochał pewną kobietę. A pamięć tej kobiety w specyficzny sposób rezonuje we wspomnieniach ludzi, od których odsunął się po tym, jak została zabita. Tylko czy Iga, ta wielka i jednocześnie bardzo skomplikowana dla odbiorcy miłość Wolskiego, naprawdę stała się ofiarą psychopatycznego zabójcy? Przecież uczestnicząc w pogrzebie ojca, bohater widzi ją i ma całkowitą pewność, że to żywa Iga. Przybywa zatem do prokuratora Górnika, by ten pomógł mu w zaskakujący sposób. Po to, by Wolski mógł pożegnać demony albo stanąć z nimi do ostatecznej konfrontacji. Bo przecież jego ukochana żyje. Widział ją. Osiem lat opłakiwał kobietę, która nagle znajduje się tuż obok niego. A potem ucieka. „Wilkołak” będzie świetną powieścią także o symbolicznym znaczeniu uciekania. Widziana na cmentarzu Iga będzie początkiem mrocznych poszukiwań. Wolski nie jest pewny, co wydarzy się potem. A Chmielarz prowadzi nas w stronę enigmatycznego zakończenia, wciąż na nowo wracając do przeszłości, w której ukryły się przerażające zagadki.

Podoba mi się tu również wizerunek psychopaty mordercy. To nie jest człowiek, który chce, by o nim mówiono, a jego zbrodniczą działalność oświetlano medialnymi fleszami. Działa metodycznie i skutecznie. Od lat. Nie jest przez nikogo niepokojony. Dzięki temu czuje się coraz bardziej pewny siebie. Czy to będzie zwodnicze? „Wilkołak” jest powieścią o bardzo skomplikowanej zależności między psychopatą a osobą, która go śledzi. Wolski zostanie postawiony w konfrontacji tak trudnej, że być może nie podołałby bez obecności Górnika. To też szalenie ciekawie sportretowana relacja. Ci dwaj mężczyźni są szorstcy, bezkompromisowi i sprawiają wrażenie, jakby tylko złe zbiegi okoliczności kazały im działać razem. Nie jest to przecież historia o przyjaźni, ale Wojciech Chmielarz pokazuje z całą konsekwencją, że to również jest niejednoznaczna relacja, dzięki której ta powieść bardzo zyskuje. Bo „Wilkołak” z jednej strony opowiadany jest niezwykle ekspresyjnymi scenami, mocnymi dialogami pełnymi emocji swoich bohaterów, ale z drugiej strony – to narracja wyjątkowo niejednoznaczna i momentami kameralna. Bardzo ponura i – jak wspomniałem – wcześniej wielowątkowa, co nie pozwala wydawać prostych sądów albo sympatyzować lub nie sympatyzować z kolejnymi bohaterami.

Ta powieść dała mi wszystko, czego oczekuję od tego gatunku. Dreszcz oczekiwania na rozwiązanie mrocznej intrygi, ale także poczucie, że próbuję ją rozwikłać wraz z bardzo dobrze uwiarygodnionymi psychologicznie bohaterami. „Wilkołak” to po prostu kawał dobrej prozy, dla której etykiety thrillera czy kryminału mogą być bardzo zwodnicze. A Wojciech Chmielarz jest świadomym pisarzem doskonale rozpoznającym oczekiwania oraz emocje swoich czytelników. Na pewno książka będzie czytana z dużą satysfakcją przez wielu.

2021-05-13

„Sezon na truskawki” Marta Dzido

 

Wydawca: Relacja

Data wydania: 19 maja 2021

Liczba stron: 208

Oprawa: miękka ze skrzydełkami

Cena det.: 39,90 zł

Tytuł recenzji: W stronę ciała i wolności

Marta Dzido pisze coraz bardziej krzepiące narracje. Po świetnej „Frajdzie” otrzymujemy tym razem zbiór opowiadań. Są jednak tak napisane, że w zasadzie tworzą jedną opowieść. Może poza ostatnim tekstem, który opowiadając o ważnej relacji i odbijając nieco od tematyki tego zbioru, jak dla mnie jest szkicem zapowiadającym kolejną powieść. Tak się właśnie rozstałem z „Sezonem na truskawki” – z satysfakcją, ale i niedosytem, bo wiem, że w tych opowiadaniach skryło się znacznie więcej, niż można przeczytać, ale Dzido zdecydowała się na krótsze formy i w pełni to rozumiem, bo w dziewięciu krótkich odsłonach te opowieści rezonują mocniej i są wyraźniejsze. Wspomniałem o tym, że autorka krzepi, gdyż tą akurat książką może pomóc bardzo wielu dziewczętom i kobietom. Pokazując intymny świat z ich perspektywy (poza jednym opowiadaniem, w którym przyglądamy się punktowi widzenia osiemnastolatka), odsłania to, co nigdy nie powinno być tematem wstydu albo jakiegokolwiek stygmatyzowania. Bohaterki tej książki szukają swoich życiowych dróg, a w tych poszukiwaniach cały czas pamiętają o tym, że same dla siebie są najważniejsze. A ich historie opowiadane są między innymi przez ciała.

Kobieca cielesność jest w „Sezonie na truskawki” z pewnością bohaterką pierwszego planu. Dzido w bardzo sugestywny i plastyczny sposób potrafi opowiedzieć o szacunku i miłości do swojego ciała. W tych tekstach kobiety ujawnią to, co niezwykle intymne. Momenty zbliżeń z samymi sobą, a także zbliżeń z mężczyznami. Te historie wyłaniają się z mroku tabu, kiedy kobieta obdarowuje się rozkoszą z poczuciem, że robi coś niestosownego, ale jednocześnie są na swój sposób ekspansywne. Czasem rozkosz samozadowolenia jest wszechświatem, punktem odniesienia do tego, jak odbiera się samą siebie poza krainą niezwykłych doznań autoerotycznych. Czasami staje się motorem napędowym do takich działań, których nie podjęłoby się bez poczucia, że ta potrzeba narodziła się w ciele. Bohaterki nie zawsze muszą pokonywać poczucie winy, ale w świecie tabuizacji tego, co dla nich oczywiste, doświadczają opresji i albo dają sobie z nią świetnie radę (opowiadanie „Od jednego do dziesięciu”), albo żyją pośród wyrzutów sumienia, że czegoś ważnego nie zrobiły, bo nie wypadało (historia z opowiadania tytułowego). Marta Dzido świetnie pokazuje, że namiętność do samej siebie nie jest ani grzeszna, ani niewłaściwa. Ale poza opisami tego, w jaki sposób kobiece ciało pozwala się odkrywać właścicielkom, są w tej książce również bardzo sugestywne opisy ciała męskiego i niezwykłej harmonii spełnienia, które tworzy się w akcie z wielu powodów niemożliwym do określenia jako miłość (opowiadanie „Kochanek”).

Podoba mi się to, w jaki sposób Dzido portretuje upływ czasu. Silnie łączy go ze zmianami w życiu bohaterek, ale jednocześnie sugeruje, że do pewnych ważnych zdarzeń i emocji wracamy po latach i widzimy je takimi samymi. Dlatego „Sezon na truskawki” to ciepła oraz pełna empatii książka o czasie zatrzymanym dla siebie. Wówczas gdy najważniejsza jest intymna potrzeba, a jej spełnienie wyzwala emocje, które pozostają wciąż żywe i być może ukształtują cały dalszy sposób odbierania rzeczywistości. Mamy tu historie kobiecych przyjaźni, które są już czasem przeszłym („Sezon na truskawki”), i takie, które udowadniają, że upływ czasu oraz wybór innych dróg życiowych nie mają żadnego znaczenia, niczego nie rujnują („Laleczki”). Bliskie relacje idą w parze z bliskością wobec własnego ciała. Czasem jest to podglądane namiętnie ciało przyjaciółki, a niekiedy emocje wywołane tym, że ta druga spogląda inaczej, kusząco. Nie ma w opowiadaniach Marty Dzido żadnej sfery tabu, bo jej historie opowiadają o przestrzeni wewnętrznej wolności. O tym, że kobiecie wolno dotknąć swojego erogennego miejsca, wolno jej fantazjować o seksie w komunikacji miejskiej, wolno w końcu wyrazić siebie przez własną namiętność i dzięki niej. Dla mnie jest to rozpisana na dziewięć rozdziałów opowieść o tym, jak naprawdę kochać siebie, ale również historia kobiecej solidarności, z której na co dzień kobiety niekoniecznie zdają sobie sprawę.

„Sezon na truskawki” to książka ważna również dlatego, że subtelnie nazywa to, co na co dzień nienazwane, lecz potrafi być też śmiała i bezkompromisowa w prezentacji scen, wobec których pruderyjni odbiorcy zachowają dystans. Myślę, że to w dużej mierze książka przede wszystkim dla kobiet, bo opowiada o intymności, która jest częścią tożsamości, a nie czymś niewygodnym, co społeczność czy kultura deprecjonują i o czym najlepiej nie myśleć, jakby wyrzekając się siebie. Ale uważam, że to będzie również pasjonująca podróż dla czytelnika mężczyzny. Opowie kobiece ciało w taki sposób, w jaki być może nie udało się go mężczyźnie dojrzeć. Dzido proponuje obu płciom intensywne spojrzenie wewnątrz siebie i konstruuje teksty, w których nazywać swe potrzeby to rozumieć, że życie polega przede wszystkim na tym, aby szanować, kochać, uwielbiać i adorować samego siebie. I nie ma to nic wspólnego z egocentryzmem. Dlatego „Sezon na truskawki” to ważna rzecz także ze społecznego punktu widzenia i myślę, że autorka ma tego świadomość, kiedy w niektórych akapitach pisze jak reportażystka czy socjolożka.

Dzido intrygująco opisuje też momenty symbolicznego przebudzenia – idzie ono w parze ze zrozumieniem, że ciało wraz ze swoimi potrzebami jest istotne, ale często jest to nagłe wydobycie się z rutyny i próba zdefiniowania, co daje szczęście. O to pyta bohaterkę opowiadania „Czerwone ferrari” jej były chłopak, który odnawia kontakt po dekadach. A wraz z tym działaniem przychodzi moment zgrabnie tu określony onomatopeją „bumbumbum”. Nie tylko w tym tekście bohaterki uświadamiają sobie, że straciły prawdziwy, intymny kontakt ze swoimi potrzebami, a potrzeba zaledwie impulsu, by przypomnieć o tym, co zapomniane. To „bumbumbum” dzieje się tu wielokrotnie i bardzo różnie. Czasem jest to konfrontacja z przeszłością. Niekiedy z atrakcyjnym fizycznie mężczyzną. A czasami dudnienie pojawia się wówczas, kiedy własne ciało pokaże, ile ma do zaoferowania.

Myślę, że Marta Dzido jest w tej książce trochę taką nonszalancką kontestatorką jak bohaterka opowiadania „Od jednego do dziesięciu”. Jednak myślę również, że to pozory. Te opowiadania mają swój buntowniczy wydźwięk, poza tym są pełne czułości i szacunku do każdego portretowanego rodzaju intymności. Pojawia się również miniatura literacka „Pępowina”, która podkreśla, że każda z portretowanych kobiet skądś pochodzi, jakaś inna kobieta obdarowała ją miłością. A miłość do samej siebie oraz ukłon w stronę potrzeb ciała to symboliczne pożegnanie z matczyną pępowiną. Dzido opowiada o dorastaniu i niektóre opowiadania są klasycznie inicjacyjne, ale całość jest narracją o dorosłości, w której spotykają się wszystkie kobiece doświadczenia, doznania, fantazje i oczekiwania. Bardzo inspirująca książka i świetnie przełamująca literackie milczenie na przykład o onanizmie, który wciąż na kartach wielu powieści chowa się ze wstydem.

2021-05-11

„Krew z krwi” Przemysław Piotrowski

 

Wydawca: Czarna Owca

Data wydania: 19 maja 2021

Liczba stron: 400

Oprawa: miękka

Cena det.: 39,99 zł

Tytuł recenzji: Ojciec, pisarz, prowokator

Przemysław Piotrowski z pewnością zaskoczy fanów krwawej trylogii o Igorze Brudnym. W żaden sposób nie można porównać tamtych książek do tej, którą właśnie proponuje nam autor. Nie można też określić, czy „Krew z krwi” to rzecz lepsza, czy gorsza, bo to po prostu zupełnie inna książka. Sam Piotrowski przyznaje, że bardzo osobista. Po bezkompromisowych powieściach, w których dominowały przejaskrawienia, otrzymujemy wręcz kameralną narrację o ojcowskiej miłości. Autor jest tu wyjątkowo czuły. Bliski codzienności. Łagodny i subtelny. Niektóre fragmenty wybrzmiewają naprawdę w sposób szczególny, bo napisać o wielkiej miłości ojca i syna naznaczonej dramatem jest już coraz trudniej, to dość wyeksploatowany literacko temat. A tu jest opowieść wywołująca wzruszenie, jednak nie w ten najprostszy sposób. Bardzo czytelnie zaznacza się nieobecność matki. Relacja między chłopcem a mężczyzną staje się przez to dużo bardziej intymna. Zniuansowane uczucia ojca patrzącego bezradnie na zmagania pięciolatka ze śmiertelną chorobą opowiedziane są w taki sposób, że nawet celowe powtórzenia odnoszące się do tego, co tkwi w sercu najbliższej Leosiowi osoby, za każdym razem prezentują się sugestywnie i ujmująco. Napisać o miłości w taki sposób to sztuka. Zwłaszcza że autor nie konstruuje tutaj scen czy dialogów, które w oczywisty sposób miałyby wzruszać i manipulować emocjami czytelnika.

Ale moment, czy ja naprawdę piszę o prozie Przemysława Piotrowskiego, która w założeniu ma wyciskać łzy z oczu? Nie będzie sentymentalnie, nie będzie ckliwie. To jednak pisarz znany z konkretnego sznytu. Poza wspomnianą historią pojawią się tutaj trupy. A wraz z nimi jeszcze gorsze demony, takie trupy chodzące i działające, czyli żądne krwi media oraz wydawcy wraz z czytelnikami. „Krew z krwi” będzie dynamiczną, pełną świetnej groteski i inteligentnej ironii autotematyczną rozprawą z samym pisaniem. A także świetną historią kryminalną z pazurem, wyjątkową do ostatnich stron i w wyjątkowy sposób również przedstawioną. Zatem radzę zapiąć pasy, bo nie będziemy tu tylko łkać nad niedolą biednego dziecka i jego ojca. Nawet sobie nie wyobrażacie, do czego ten ojciec jest zdolny, aby wyrwać chłopca ze szponów okrutnej choroby.

Fabuła rozwija się błyskawicznie i zaskakuje na każdym kroku. Dość powiedzieć, że Daniel Adamski, główny bohater, poza trudnym ojcostwem realizuje się też pisarsko. Albo do tej pory próbował. Jest dość dobrym pisarzem kryminałów, które niekoniecznie sprzedały się tak, jak chciałby sam Adamski i jego wydawcy. Tymczasem na ulicach Warszawy zaczyna grasować seryjny morderca. I jego czyny okażą się ściśle związane z pisarskimi działaniami Adamskiego. Aby zapobiec kolejnym aktom okrucieństwa, nasz bohater musi zacząć pisać kolejną książkę i drukować ją w odcinkach. Nie trzeba mówić, jaką sensację wzbudza ta narzucona przez zabójcę współpraca. Adamski z dnia na dzień staje się celebrytą, a możliwość pisania może mu przynieść ogromne pieniądze.

Ukazywanie rynku wydawniczego w krzywym zwierciadle to zawsze pisarskie ryzyko. Nie do końca można mieć pewność, czy autor dowcipkuje, czy jednak się żali. Nie jest to tak dosadna rzecz jak „Najlepsza książka na świecie” Petera Stjernströma, ale i tak bawiłem się świetnie. Przemysław Piotrowski podjął ryzykowny temat, lecz rozegrał go po mistrzowsku. Nowa powieść powstaje w tym samym czasie, kiedy czytamy „Krew z krwi”. W tym wątku autor zadał wiele trudnych pytań o kondycję współczesnego autora i możliwości, jakie daje mu rynek książki. Ta historia zwraca uwagę na granice – są takie, których autor nie może przekroczyć, ale również takie, które przekraczać powinien. Piotrowski pyta jeszcze o wiele kwestii, stosując groteskę oraz czarny humor. Kto i na jakich zasadach ustala, o czym pisarz powinien pisać? Co jest tematem, który rewelacyjnie się sprzeda? Czy autorzy szybko piszący powieści to grafomani? I wreszcie ostatnie z ważnych pytań: dlaczego dobrzy pisarze mimo istotnego dorobku wciąż są niezauważani, a ich książki przechodzą bez echa? Przyglądanie się tej powieści jako historii wszechwładzy pisarza, który doświadczył kilku szokujących zbiegów okoliczności, sprawi frajdę zarówno czytelnikom, jak i czytającym Piotrowskiego innym pisarzom. Dlatego mnie „Krew z krwi” spodobała się podwójnie. Prowokuje i intryguje, odsłaniając jednocześnie to, czego w świecie literackim nikt się nie wstydzi, choć może powinien.

Nie można jednak zapomnieć o tym, że czytamy przede wszystkim o perypetiach ojca i syna. Sceny pojawiające się tu w funkcji retardacyjnej, które pozwalają złapać oddech w tym wyjątkowo szybkim tempie akcji, są jednocześnie najbardziej malownicze i zapadające w pamięć. Cierpiące dziecko i ojciec noszący w sobie dwa rodzaje cierpienia – własne oraz tego chłopca, któremu w żaden sposób nie może pomóc. Może z nim tylko być, objaśniać mu świat, starać się wywoływać uśmiech, ale także czujnie obserwować, jak jego malec dojrzewa. Gdyby ktoś chciał zarzucić Piotrowskiemu, że konstruuje postać zbyt świadomego i zbyt dojrzałego pięciolatka, mogę odpowiedzieć z doświadczenia – dzieci w obliczu śmiertelnej choroby dojrzewają błyskawicznie. Roczna praca dydaktyczna przy dziecku walczącym z nowotworem była dla mnie niezwykłą lekcją życia i pokory także dlatego, że ujrzałem wówczas dziecięce świadomość i wrażliwość w innym świetle. Dlatego sportretowane tu relacje między chłopcem, który za wszelką cenę chce cieszyć się życiem, a ojcem na przemian bezradnym, bezsilnym, pełnym wściekłości i zdeterminowanym w działaniu, to najmocniejszy atut tej powieści.

Ale „Krew z krwi” uwrażliwia nie tylko na krzywdę i niesprawiedliwość losu. To książka zadająca pytanie retoryczne o to, czy poświęcenie dla swojego dziecka może być ekstremalne. Szereg działań – tych nawet najbardziej absurdalnych – jakie podejmuje Daniel Adamski, to pokłosie jego bólu i gniewu na to, co ten ból wywołało. A całość prezentuje się naprawdę świetnie. Tym bardziej że bohater trylogii z życia policjantów z Warszawy i Zielonej Góry tym razem mundurowych prezentuje gdzieś w tle. Policjanci są, ale nie mają dostępu do tego, co najważniejsze w tej powieści. Tym razem są gdzieś w innym szańcu, a nawet wręcz robieni w konia przez głównego bohatera. Ciekawe jest przyglądanie się temu, z jaką łatwością i bez utraty literackiej formy Piotrowski przeskakuje w inny rejon oraz rejestr opowiadania historii wciąż kryminalnej. Dlatego „Krew z krwi” to wyróżniający się kryminał z bardzo mocnym tłem społecznym. Historia walki o samych siebie. Od pozornie bezbronnego pięciolatka po ludzi, którzy nie mają z nim w tej fabule niczego wspólnego. Myślę, że ta powieść usatysfakcjonuje bardzo różnych czytelników, i jestem przekonany, iż otworzy Przemysławowi Piotrowskiemu drogę do tych, którzy nie znali jego wcześniejszej twórczości. Inteligencja, brawura i nietuzinkowe pomysły. „Krew z krwi” to dynamiczna i zaskakująca książka.

2021-05-07

„Kąkol” Zośka Papużanka

 

Wydawca: Marginesy

Data wydania: 19 maja 2021

Liczba stron: 320

Oprawa: twarda

Cena det.: 44,90 zł

Tytuł recenzji: Przestrzeń i pamięć

Zośka Papużanka nie próżnuje w pandemii. Rok po ukazaniu się powieści „Przez” otrzymujemy kolejną. „Kąkol” udowadnia, że nie ma chyba we współczesnej literaturze polskiej pisarki ani pisarza, którzy tworzyliby tak dobrą literaturę z tego, co się podsłucha czy podejrzy. Iskrząca fraza tej książki inna jest od zmetaforyzowania „Przez” i dużo bardziej ciekawa niż w powieści „On”, przy której przez chwilę zacząłem wątpić w to, że Papużanka jest pisarką i lingwistką pierwszego szeregu. Ale przede wszystkim baczną obserwatorką życia, która każdy moment, nawet ten najmniej znaczący, i każde powiedzenie, nawet to padające bez kontekstu i przypadkiem, ukoronuje w swojej prozie i pokaże, że mają znaczenie. Mają być zapisane. Gdyby zacytować bohaterkę książki, można by o „Kąkolu” wspomnieć następująco: „Trzeba mieć coś ładnego w brzydkich czasach”. Nie chodzi mi tylko o wspaniałą szatę graficzną tej opowieści. Chodzi również o to, co ona daje, jak wiele pozostawia. Bo to jedna z cieplejszych i radośniejszych książek o tym, jak do życia wdzierają się smutek, melancholia, niespełnienie, żal i wiele innych uczuć. Tych charakteryzowanych przez dorosły świat. Papużanka w „Kąkolu” opowie o tym, jak dziecko ten świat widzi. A także o tym, jak cudownie nieprzystawalne mogą być perspektywy dziecka i dorosłego widzących to samo albo uczestniczących w tym samym.

Być dzieckiem w literaturze to dla autora wielka sztuka. Zwłaszcza gdy powieść ma być spójna i wiarygodna na kilku setkach stron. Tutaj te dziecięce opowieści przełamywane są przez różne „ekshibicjonizmy”, „adwersarzy” czy „epigonów”, więc szkoda, że tak szybko traci się frajdę z przekonania, iż narratorką rzeczywiście jest piątoklasistka, która jak co roku udaje się z rodzicami na wieś, by przez dwa miesiące odczuwać i przeżywać świat w innych kategoriach. Bo na wsi nawet deszcz pada inaczej. Miejskie dzieci przybywają do krainy zderzeń i zdumień, ale bardzo szybko wchodzą w tę wiejską symbiozę z życiem poza czasem, z dala od przestrzeni miasta. Tyle że ta wieś nie jest sielska ani wakacyjnie pozbawiona punktów odniesień w postaci rzeczy koniecznych do zrobienia. Papużanka zabierze nas do miejsca, w którym dziecko przygląda się temu, co stworzyli wokół siebie i w sobie dorośli. Najbardziej podoba mi się wydzielanie narracyjnych proporcji między tym, co ważne i nieważne dla dojrzałych ludzi, oraz tym, w jaki sposób sprawy klasyfikują w hierarchii ważności dziecięce wyobraźnia i wrażliwość.

Świetne są te dziecięce asocjacje. Doceniam umiejętność płynnego przechodzenia między nimi. Ważne staje się zarówno to, co robi ładna mama będąca punktem odniesienia do wszystkiego, jak i niemożność oddania moczu w nocy. Istotne staje się wszystko to, co na co dzień uznalibyśmy za nieistniejący dla nas, bo nieistotny element świata, którego nie chcemy rozumieć głębiej. Autorka w bardzo udany sposób pokazuje, że dziecięca pamięć oraz dziecięce refleksje tylko pozornie są czymś chwilowym. Nie zdajemy sobie sprawy z tego, jak wiele pamięta dziecko, dopóki po latach nie skonfrontujemy się z tym, co z tego dziecka pozostało w nas samych. Idylliczny czas dziecięcego wypoczynku między trudami piątej i szóstej klasy urasta tutaj do rangi czasu o szczególnym znaczeniu. Dlaczego? Bo w opisywanej wyobraźni bohaterki rzeczywistość stawać się będzie raz bajką, raz baśnią, niekiedy przypowieścią, a czasami mitem. Są też partie narracyjne rozpisane jak dramat. Forma opowieści idzie w parze z jej niezwykłością. Zośka Papużanka jest kronikarką bylejakości, która staje się skarbem, i ponurej codzienności nabierającej pod jej piórem znamion pełnej atrakcji i witalności opowieści.

Co jeszcze ujmuje w „Kąkolu”? Komizm słowny i sytuacyjny, nad którymi autorka doskonale panuje. Wydobywa go również stamtąd, gdzie pozornie on nie istnieje. Albo po prostu nie zostaje odpowiednio opowiedziany. To jest książka wywołująca uśmiech nawet wówczas, gdy opowiada o rzeczach trudnych i ponurych. Wtedy, gdy do dziecięcej percepcji docierają jakieś fragmenty mroku niesionego przez dorosłych, którzy nie chcą się tym dzielić z dziećmi. Bo dzieciaki będą radośnie spędzać czas bez poczucia jego upływu, ale w radosnym odkrywaniu nowych rzeczy i emocji skryły się samobójstwo, druga wojna światowa czy sąsiedzka nienawiść. I tu warto wspomnieć o tym, w jaki sposób Papużanka przełamuje pozornie sielankowy klimat swojej powieści. Coś jest nie tak w opisywanych relacjach. Coś jest nie do końca nazwane, ale wciąż napięte. Ciekawie prezentuje się tu symbolika wyrywania z ziemi czegoś, co napęczniałe, nabrzmiałe, gotowe do wydostania się, nieświadome przyszłości. Są tu rodzicielskie szepty pełne wzajemnych pretensji. Jest męska oschłość i surowość – dziedziczona z pokolenia na pokolenie, uwierająca młodziutką bohaterkę bezradną wobec tego i w każdej sytuacji szukającą bliskości z ojcem, bo on nawet wtedy, gdy bije, jest wystarczająco blisko choć przez chwilę.

Wieś to miejsce będące punktem odniesienia dla wszystkiego. Ludzie wsi żyją w rytmie porządkowanym przez powtórzenia. A w życiu dziewczynki przybywającej na wakacje do dziadków nie ma miejsca na żadną rutynę ani na coś, co za jakiś czas byłoby takie samo. Dlatego śledzenie tego, co rozgrywa się wokół niej, jest równie pasjonujące jak zgłębianie specyficznej wrażliwości tej małej zbieraczki, która zaczyna od liści, a kończy na opowieściach. „Kąkol” to również powieść o swoistym wyobcowaniu – dyskretnie tu zaznaczanym w portrecie postaci głównej bohaterki i bardziej widocznym, gdy mowa o ładnej mamie. Można uznać, że jest to barwna książka o pamiętaniu oraz porządkowaniu pamięci, ale Papużanka również, a może przede wszystkim opowiada nam tutaj o tym, że pamięć boli, choć podsuwa nam obrazy pozornie dalekie od tego, co miałoby wywoływać ból.

W świecie, w którym niepodzielnie rządzi dziadek Antoni, miejscowy demiurg i autokrata, jest przestrzeń na to, by uciec od narzuconych poglądów czy działań. Dziecięce ucieczki są wdzięczne, a jednocześnie pokazywane jako drogi ku zapominaniu o tym, o czym nie chce się pamiętać. Patriarchalny porządek wsi zderzy się też ze znaczącym buntem opisanym w zakończeniu. Dziecko obserwuje świat gotowy, oswojony, zabezpieczony rytuałami i nawykami oraz naznaczony specyficzną mentalnością. Ale to świat, z którego rusza ono w życiową drogę. Szkoła życia skuteczniejsza i ciekawsza niż kolejne dziesięć miesięcy poza wsią, w szkolnej ławie. Zośka Papużanka fantazjuje o świecie, który chętnie zamykamy w sobie, bo jest prawdopodobnie ostatnią skuteczną próbą odpierania bezkompromisowości reszty świata. Dodatkowo jest to powieść soczysta językowo, bardzo dynamiczna. Opisy nie pełnią tu funkcji retardacyjnej. Czytać się będzie z zachwytem przedstawianie tego zwyczajnego, a przecież niezwykłego świata w najdrobniejszych detalach. Piękna książka.

2021-05-05

„Miasto duchów” Ben Creed

 

Wydawca: REBIS

Data wydania: 4 maja 2021

Liczba stron: 360

Przekład: Radosław Kot

Oprawa: miękka

Cena det.: 39,90 zł

Tytuł recenzji: Mrok Leningradu

To interesująca rzecz, jeśli chce się złapać oddech od współczesnych kryminalnych historii. Nad tą powieścią duch Fiodora Dostojewskiego unosi się przez cały czas. Widać to zarówno w strukturze formalnej, sposobie portretowania różnych środowisk i niuansowania emocji głównych bohaterów, jak i w tym od początku wyczuwalnym fatalizmie opisującym rosyjską duszę. Ben Creed portretuje system, który jest w stanie pokonać każdego. Nawet największego psychopatę. A dodatkowo znakomicie oddane realia 1951 roku rezonują dzięki sugestywnym opisom różnych miejsc. Znajdziemy się na milicyjnym posterunku, w daczy bogacza, w zaciszu monasteru i w siedzibie największego leningradzkiego gangstera. Trafimy również do gabinetu Berii. Wszystko zaś skute dosłownym i symbolicznym lodem, dzięki czemu intensywniej ujawniają się tutaj przeżycia bohaterów. A także dylematy moralne przypominające te nakreślane już w antycznych tragediach. Tu Creed do drobiazgowych opisów realiów stalinowskiej Rosji dołoży jeszcze ponurą opowieść o życiu w strachu. „Miasto duchów” znakomicie się prezentuje jako powieść obrazująca osoby tkwiące w matni lęku, niepewne swojego losu. A także ludzi uwikłanych w polityczne gry. Egzystencjalnie samotnych i pozornie pozbawionych sił, by mierzyć się z totalitarnym systemem tak łatwo eliminującym wskazywanych wszędzie wrogów.

Poza świetnym tłem społecznym i ciekawymi wizerunkami postaci historycznych Ben Creed proponuje również mroczną podróż w głąb umysłu szaleńca. Kogoś, kto pewnej mroźnej nocy podrzuca na tory kolejowe pięć bestialsko okaleczonych ofiar, układając je w specyficzny sposób. To wyreżyserowany spektakl skierowany do jednego odbiorcy. Nieprędko dowiemy się, kim on jest. Skala zbrodni wymyka się nawet kategoriom okrucieństwa wyznaczonym przez system tortur i psychicznej opresji. Te pięć śmierci to coś więcej niż codzienny socjalistyczny terror powodujący, że tkwiący w nim zaczynają przypominać duchy. Ludzie odnalezieni nad ranem w gęstym śniegu i okrutnym mrozie przez leningradzkich milicjantów, doświadczyli przed śmiercią mąk piekielnych. I cały świat, w którym odsłaniać się będzie zagadka tego rytualnego zabójstwa, okaże się kolejnymi kręgami piekła. Rzeczywistością Rosji, która po zakończeniu faktycznej wojny rozpoczęła wojnę z własnymi obywatelami. I ten system opresji jest równie precyzyjny jak umysł psychopaty, który ułożył na torach pięć okaleczonych ciał. Trudno złapać oddech, kiedy z jednej strony jest się przerażonym zagadką umarłych, z drugiej zaś – podąża po coraz mroczniejszych ścieżkach żywych starających się odkryć, co stoi za tym morderczym spektaklem.

Porucznik Rewol Rossel to postać przedstawiona z dużą wrażliwością wobec każdego aspektu jego osobowości. Nic nie jest tu zaniedbane. Może tylko enigmatyczne relacje z zaginioną siostrą domagałyby się rozwinięcia. Ale Rossel jest nakreślony bardzo wyraźną kreską. To człowiek, który niesie w sobie historię na miarę wspomnianego już Dostojewskiego. Leningradzki milicjant, który nie będzie mieć żadnej autonomii. Jego życie zawodowe to umiejętność rozgrywania taktycznych ruchów. Tkwi między rozkazami przełożonych, które często są sprzeczne. Sam może stać się ofiarą opresji i równie szybko przypominać jednego z trupów ułożonych na torach. Rossel stał się milicjantem nieprzypadkowo, ale to nie był wynik jego postanowienia. W portretowanym świecie nic nie wynika ze świadomej decyzji. W tym kraju nie ma czegoś takiego jak wolność wyboru. Główny bohater Creeda jest jedynie tym, co zostało mentalnie z dramatycznych zderzeń w równie dramatycznych zbiegach okoliczności. Miał być skrzypkiem, kochał muzykę, miał talent i mógł mieć perspektywy. Pozostały okaleczone dłonie skrywane pod rękawiczkami oraz znamię pod uchem. A także świadomość tego, że kiedyś ktoś pokładał w nim nadzieję na to, że w stalinowskiej Rosji można być tym, kim się chce.

Rewol Rossel, straumatyzowany mężczyzna usiłujący wciąż na nowo stawiać czoła niegodziwemu światu, myśli o otaczającej go rzeczywistości w następujący sposób: „Umarli są godniejsi zaufania niż żywi”. W Leningradzie 1951 roku nikomu i nigdy nie można ufać. Ale czy na pewno umarli są pewniejsi niż otaczający go skrywający się pod maskami i pośród dwuznaczności żywi? Kryminalna zagadka obszerniej odsłoni nam skomplikowaną osobowość Rossela, niż udzieli odpowiedzi na pytanie, kto i dlaczego zabija. Oczywiście dowiemy się tego, jednak w moim odczuciu dużo ciekawiej „Miasto duchów” prezentuje się jako powieść o ludziach umierających za życia. Niegotowych do tego, by tkwić w marazmie, hipokryzji i wiecznym lęku. Z drugiej strony – to panoramiczna opowieść o mieście, które symbolicznie wciąż jest oblężone i zniewolone.

Powracający tu temat wojennego oblężenia Leningradu będzie istotny nie tylko z punktu widzenia intrygi kryminalnej, ale również socjologicznego tła tej powieści. U Creeda jest bezkompromisowo. I duszno mimo mrozu, który jest wszechobecny i dodaje niezwykłości portretowanej przestrzeni. Razem z głównym bohaterem odwiedzamy miejsca i poznajemy ludzi opowiadających miasto w naprawdę sugestywny sposób. Leningrad jest pełen różnorodności, jednak przy tym podporządkowany terrorowi systemu, w którym każdy może być podejrzany i nikt nie przygląda się uważnie dowodom winy. Mroźny Leningrad to również miejsce, w którym ożywają wspomnienia. Retrospekcje z życia Rossela dynamizują fabułę, pokazując konsekwencję i skuteczność autora w budowaniu powieści dojrzałego realizmu połączonej z wyjątkowo mrocznym kryminałem. Traumatyczna przeszłość miasta nie odeszła. To ona określa jego obecną tożsamość. Podobnie zresztą dzieje się z Rewolem Rosselem. Prawdopodobnie wszystko, co miało go uczynić takim, jaki jest obecnie, już się wydarzyło. Z tłem głodu i upokorzenia miasta połączy się motyw wyobcowania i duchowego ograbienia z czegoś cennego. Dlatego Rossel to wyjątkowo pełnokrwisty bohater literacki.

Podoba mi się również, że Ben Creed nie eksperymentuje z materiałem historycznym. Nie próbuje udziwnić historii i spowodować, że znawcy realiów wojennego i powojennego Leningradu będą się przyglądać fabule jako ekscentrycznemu nowatorstwu. Wszystko jest tu takie, jakie było w historii, ale najmocniejszym punktem jest ukazywanie mroku kryjącego się w elementach otoczenia. A także w duszach bohaterów. Można tu walczyć o przyzwoitość, ale ze świadomością, że jest się samotnym wilkiem. „Miasto duchów” to powieść o niemocy i jednoczesnej sile determinacji do działania. To również fantazja o tym, co znaczy być wyjątkowym w państwie nieznoszącym żadnej wyjątkowości. A także przejmująca rzecz o niezrealizowanych ambicjach oraz patologii tego niezrealizowania. Przykuwa uwagę niczym więżący myśli i emocje leningradzki mróz.

2021-05-03

„Oneiron” Laura Lindstedt

 

Wydawca: Wydawnictwo Poznańskie

Data wydania: 5 maja 2021

Liczba stron: 478

Przekład: Sebastian Musielak

Oprawa: twarda

Cena det.: 49,90 zł

Tytuł recenzji: Między życiem a śmiercią

Nordyckie literackie monologi zmarłych kobiet wybrzmiewają wyjątkowo przejmująco. Po wstrząsającej „Antarktyce miłości” Sary Stridsberg polski czytelnik otrzymuje powieść równie dobrą, choć zupełnie inną formalnie. Laura Lindstedt w przeciwieństwie do swojej szwedzkiej koleżanki po piórze nie postawi na kameralność intymnego wyznania wydobywającego się z bliżej nieokreślonej, metafizycznej przestrzeni uwięzienia między życiem a śmiercią. W „Oneironie” będzie się wypowiadać wiele kobiet. Stridsberg kameralnym monologiem osiąga ten sam efekt co polifoniczna Lindstedt. Obie te książki – szwedzka i fińska – w podobny sposób opowiadają o niemożności wzięcia odpowiedzialności za swoje życie i jednocześnie o tym, że to życie w każdym swoim przejawie było niezwykle intensywne. Być kobietą to w „Oneironie” być ontologiczną zagadką. Ale również być ofiarą opresji i przemocy, o której Lindstedt opowiada bardzo wyraźnie i z bardzo dużym gniewem. Bohaterki tej książki, która z różnych powodów może być czytelniczym wyzwaniem, są wyrazicielkami prywatnych lęków, wstydów, bolączek i neuroz, ale razem są jednocześnie odpowiedzialne za inny, uniwersalny przekaz tej historii. Powieści świetnej także formalnie, w której strumień świadomości może spotkać się z baśnią, prasowym sprawozdaniem czy odniesieniami do dalekowschodnich filozofii.

Zachwyca nie tylko bogata wyobraźnia autorki, która ujawnia czułość do najmniejszego nawet detalu definiującego kobiecą płeć. Zachwyca, a może bardziej budzi podziw to, jaką różnorodność tematyczną proponuje nam „Oneiron”. W zakończeniu Laura Lindstedt dziękuje bardzo różnym osobom, bez konsultacji których ta imponująca powieść po prostu by nie powstała. Jest częściowo socjologicznym traktatem, a częściowo ponurym moralitetem o życiowej niesprawiedliwości. Baśnią z wyjątkowo mrocznymi zwrotami akcji, ale również bardzo surową narracją przypominającą momentami reportaż. Wszystko skoncentrowane wokół opowieści kobiet, które niczego już nie mogą w swoim życiu zmienić. Mogą jedynie to życie nazwać, próbować określić swoją życiową rolę, lecz nade wszystko – po raz ostatni zbliżyć się solidarnie do pokrzywdzonych w równym stopniu. Ale „Oneiron” nie będzie mówiącą o kobiecej krzywdzie powieścią, po której się łka i wciąż na nowo przeżywa traumy.

Nie, jest to książka, którą oczywiście można bardzo skrzywdzić, nazywając w uproszczeniu manifestem kobiecej determinacji. To nie o tym, nie tylko o tym. Spektrum tematyczne narracji Lindstedt jest ogromne. Dla mnie najbardziej atrakcyjne jest tutaj to, że fińska autorka odwołuje się do najbardziej enigmatycznego ludzkiego doświadczenia, proponując swoim bohaterkom czas i przestrzeń na spowiedź, ale niepokojąc jednocześnie tym, jak wykreowane zostało miejsce kobiecych opowieści oraz czym one tak naprawdę mają być. Bo że nie są próbą zbyt prostej i oczywistej autoterapii – to niemal pewne.

Zaczyna się intrygująco. Młoda Austriaczka po śmierci doświadcza najwspanialszej rozkoszy cielesnej, jaka tylko mogła być jej dana. Wizyjność erotyki tej sceny idzie w parze z wizyjnością bardzo wielu, czasami naprawdę spektakularnie rozpisanych scen. Lindstedt pozwala swojej młodej bohaterce na doświadczenie intymne i niepowtarzalne. Potem okazuje się, że siedem kobiet przebywających w jakiejś niezidentyfikowanej dla nich przestrzeni czeka na ostateczny koniec. Albo na to, co się nim stanie, kiedy wybrzmią wszystkie ich opowieści.

Kiedy czyta się w „Oneironie” o przemocy doświadczanej przez kobiety i przemocy jako sile sprawczej wielu wydarzeń w ich życiu, nie sposób chłonąć te niezwykłe opowieści bez emocji. Mnie najbardziej zapadła w pamięć ta, w której życie mężczyzn staje się cenniejsze, bo można z nich zrobić zakładników, a życie kobiety zostaje brutalnie zakończone na pustyni. Męskość ma swoją wartość, kobiecość jest wykorzystana i zbrukana. Ale Laura Lindstedt nie ukazuje swoich bohaterek jako ofiar. Szczególną rolę odgrywa tutaj Shlomith, jedna z kobiet sprawująca jakby funkcję prowodyrki i opiekunki pozostałych bohaterek. Z niej biją siła i pewność siebie, które oddziałują na pozostałe kobiety. Shlomith – której zresztą pisarka poświęca najwięcej uwagi i treści – stoi w pewnej opozycji do nieśmiałości, wycofania albo autoagresji. Jest też najstarsza ze wszystkich kobiet, a jej życie było sprawą publiczną w przeciwieństwie do osobistych perypetii pozostałych postaci. Shlomith – doskonała prowokatorka, świadoma swojej wartości i pewna działań artystka? Czy może kobieta, której judaizm wyrządził największą krzywdę, a ona sama zaczęła krzywdzić swój organizm, odbierając mu moc życia? To z pewnością postać, wokół której buduje się dodatkowe znaczenie tej powieści. Shlomith jest nie tylko artystyczną wyrazicielką prowokacyjnych idei, ona sama odbija się ideologicznie i emocjonalnie w tym, co próbują nazywać inne kobiety w tej narracji. Nieprzypadkowo to Shlomith właśnie parafrazuje Satre’a, mówiąc do towarzyszek: „Wy jesteście moim piekłem, a ja jestem waszym”.

„Oneiron” buduje napięcie także wokół zagadek śmierci. Wszystkie bohaterki pożegnały się z życiem i nawet kiedy o nim dokładnie opowiadają, chwila ostatecznego odejścia skrywa się gdzieś we mgle. Dowiadując się, co naprawdę się stało z kobietami Lindstedt, odkrywamy dodatkowe znaczenia książki; jesteśmy w stanie dostrzec te przejawy fatalizmu, które przez pewien czas na pewno nie nasuwały się nam na myśl. Śmierć staje się tu końcem pewnej udręki. Jest czymś oczekiwanym – jak w przypadku zmagającej się z nowotworem Wlbgis – ale bywa również niespodziewanym zwrotem akcji, po którym pozostaje tylko zaskoczenie. Tak odchodzi ta, która trafia do grupy jako ostatnia. Nastoletnia Ulrike, której buntowniczość nabierze nowego znaczenia, kiedy uda się czytelnikom ujrzeć „Oneiron” w całej jego kontestacyjnej krasie.

Bohaterki starają się pokazać, że chcą być solidarne i zależy im na stworzeniu wspólnoty – jakkolwiek niepewna dla nich byłaby przestrzeń, w której wszystkie się znajdują. Te zbliżenia będą tu zderzone z licznymi emocjonalnymi spięciami. Można zastanawiać się nad tym, czy „Oneiron” jest rzeczą o zbiorowej pamięci jednej płci, czy historią stygmatyzowania wspomnień przez to, kim się z powodu płci było i czego doświadczyło. Jedno jest pewne: kobiecość u Lindstedt to siła i zagadka. Wieloznaczność opowiadanych historii zderza się często z prostolinijnym dramatem, bo w dużej mierze właśnie tym były znaczne fragmenty życia bohaterek. Ta fińska powieść jest intrygująca także dlatego, że formalnie do końca nie jesteśmy pewni, ku czemu zmierza. Ale wydaje mi się, że jest tu mowa również o tym, czym ma być egzystencjalny koniec. Przecież to, co mówią oraz jak działają bohaterki, jest kompulsywnym, pełnym zasadniczego gniewu, ale i trochę bezradnym buntem wobec tego, co ostateczne. Ostateczne okazują się tu jednak emocje. I portretując je, Laura Lindstedt jest naprawdę znakomita.