2018-12-31

„Ziemia jałowa. Opowieść o Zagłębiu” Magdalena Okraska


Wydawca: Trzecia Strona

Data wydania: 20 listopada 2018

Liczba stron: 264

Oprawa: miękka

Cena det.: 34,90 zł

Tytuł recenzji: Z miłości i gniewu

Przyznam, że czytałem tę książkę z dużą przyjemnością i uwagą, bo Magdalena Okraska proponuje nam reportaż bardzo subiektywny. Nie dość, że wyraża w nim własne zdanie, to często jest ono dosadne. Jak choćby wówczas, gdy o sytuacji Zagłębia Dąbrowskiego, która będzie tematem tej publikacji, wyraża się wprost – „zbrodnia transformacji”. Cały czas byłem ciekaw, czy materiał źródłowy oraz fakty nie ugną się przed publicystycznym tonem, bo to byłaby porażka „Ziemi jałowej”. Jednak tak się nie dzieje. Dzięki temu czytamy reportaż inny, emocjonalny – bardzo osobisty, ale trzymający właściwy dystans wobec opisywanych zjawisk. Tych jest bardzo wiele, bo autorka chce zmierzyć się z czasem minionym i sięga aż do XIX wieku, aby opowiedzieć o tożsamości miejsca, z którego pochodzi. Portretuje czas rozkwitu przedsiębiorczości, uporządkowane życie społeczne tak nierozerwalnie związane z zatrudnieniem, w końcu dramatyczny koniec fabryk, kopalni i hut. Okraska koncentruje się na tym, jak przemiany ustrojowe wygasiły życie w miejscach, z których nie udało się uciec ludziom. Bo oni wciąż żyją i muszą jakoś funkcjonować. To im poświęcony jest ten reportaż.

Ujmuje dedykacja dla tych, o których w każdym aspekcie zapomniano. Domaga się to jednak obecności ludzi na kartach książki. Przez pewien czas byłem rozczarowany tym, że przedmiotem opisu stają się miejsca, lecz nie mamy tu prawdziwych ludzi z krwi i kości, rzeczywistych bohaterów tej historii. Uznałem jednak, że jest to celowe, a jeżeli tak, Okraska dodatkowo zyskuje w moich oczach, bo ma do opowiedzenia historię, ale również znajduje na to opowiedzenie niebanalny pomysł. Skoro jest to historia o cmentarzyskach po dynamicznym kiedyś życiu zawodowym i społecznym, pozostaje w niej milczenie. Czy chciałoby się wejść do domów niewykwalifikowanych robotników, którym odebrano zakład pracy i jakiekolwiek możliwości rozwoju? Pewnie tak, ale co wówczas usłyszelibyśmy poza zasadniczym utyskiwaniem i smutnymi wspomnieniami? Ziemia jałowa” pozostawia ludzi, dla których pamięci powstała, w pewnym mrocznym milczeniu. Pojawiają się tylko pojedyncze głosy, krótkie i rwane frazy, komentarze – te uliczne czy internetowe. Reszta pozostaje smutnym domysłem. I tak, bardzo mi się podoba takie rozwiązanie. Także to, że Magdalena Okraska jest w tej książce samotnym wędrowcem po miejscach, do których nikt już nie zagląda, nikt nie chce o nich pamiętać.

Ślady po tych wędrówkach to kapitalne zdjęcia, dzięki którym reportaż nabiera dodatkowego znaczenia. Autorka penetruje obszary blisko swego miejsca zamieszkania. Patrzy na to, co pozostało z przeszłości, w której prężnie pracowały wielkie zakłady pracy i dynamicznie rozwijało się życie społeczne w zadowolonej z tego życia wspólnocie. Dzisiaj śladów czegoś wspólnego już nie ma. Zagłębie Dąbrowskie – ze swą wyjątkowością i pewną osobnością na mapie administracyjnej i mentalnej – jest już tylko miejscem, o którym najlepiej milczeć. Niesamowite są ujęcia fotograficzne portretujące pustkę, której autorka nadaje znaczenia. Swoją empatią i sercem. Swym niepowtarzalnym językiem opisów, ale także językiem wyrażanego gniewu. Stało się coś, co na zawsze zmieniło bliskie jej tereny w przygnębiające pustynie upadku. Co stało się z ludźmi? W jaki sposób mieszkańcy portretowanych Zawiercia, Sosnowca czy Dąbrowy Górniczej funkcjonują dzisiaj, kiedy ustalony latami przez etos pracy porządek poddał się chaosowi przemian? A później zapomnieniu, w którym utknął region?

Ten reportaż jest niezwykle smutny, ale także dosadny, otwierający oczy, wskazujący problemy mało dyskutowane, znikające gdzieś w poczuciu, że zmiany w regionie były czymś koniecznym. Pozostają bylejakość, taniość, tymczasowość, żenujące sposoby na zwyczajne przetrwanie. Ludzie utracili godność w czasie, w którym region został odarty z tożsamości. Ale Okraska nie tylko punktuje, dużo sugeruje, jest wnikliwa i umie zadawać dyskusyjne pytania retoryczne. Najbardziej urzeka mnie ten motyw wędrowania z aparatem w ręku – po cmentarzach życia i przedsiębiorczości, wokół których gromadzą się także opowieści z przeszłości. Nie sądziłem, że piękne może być przekazanie emocji po przechadzaniu się pośród bylejakości i pustki. A jednak jest. Widać tu serce autorki włożone w to, by choć na chwilę ożywić miejsca, które jeśli jeszcze wykazują jakąkolwiek formę witalizmu, robią to we wstydzie i gdzieś na uboczu. Bo życie toczy się już gdzie indziej. Zagłębie Dąbrowskie to przecież przestrzeń miast, które się wysiedlają, i rozpadających się śladów po świetnie prosperujących kiedyś zakładach pracy. To przestrzeń zachowawczości, bo dzisiaj żyje się w biedzie i pośród wielu deficytów. Można to kochać? Można. I można również świetnie na ten temat napisać!

„Ziemia jałowa” portretuje topografię niebytu, ale bardzo zasadniczo podkreśla, że wszystkie miejsca, które miały się rozpaść i zostać unicestwione, zasiedlają ci, dla których koniec prosperity nie był końcem życia. Okraska sugeruje, gdzie tli się życie, mimo że uznano, iż zostało ono już wygaszone. Jest świadkiem niemocy i chce ją opowiedzieć. Pokazując także, które momenty w historii były dla zwykłego mieszkańca regionu nie do uniesienia. Portretuje absurdy, ale i bardzo groźne momenty, gdy zapominano o ludzkiej godności i właściwie nie myślano też o specyfice regionu. Dlatego jest to książka w uzasadniony sposób sięgająca w przeszłość, ale wciąż pozostająca na tej granicy między życiem a nieistnieniem, na której stoi między innymi Zawiercie – miasto wyjątkowo czule i dokładnie tutaj sportretowane.

Jest w tym reportażu spory dynamizm, bo mam wrażenie, że książka powstała ze złości, ale także z bezsilności. Jest świadectwem miejsca, które wypierane ze świadomości, nie przestaje przecież walczyć o przetrwanie każdego kolejnego dnia. „Ziemia jałowa” to bardzo smutna historia. Wielowątkowa, niektóre wątki zostały jedynie nakreślone, kilka ścieżek interpretacyjnych ledwie zaznaczonych. Duża to jednak przyjemność czytać rzecz tak mocno zaangażowaną w prawdziwą opowieść. Opowieść o regionie, który już nie umie siebie opowiedzieć. Jeden z oryginalniejszych reportaży, jakie czytałem w ostatnim czasie.

2018-12-27

„Ogród świateł” Anna Klejzerowicz


Wydawca: Edipresse Książki

Data wydania: 14 listopada 2018

Liczba stron: 266

Oprawa: miękka

Cena det.: 39,90 zł

Tytuł recenzji: Pamięć i zapomnienie

„Ogród świateł” to kontynuacja perypetii dziennikarki Felicji Stefańskiej znanej już z kart „Królowej Śniegu” i tutaj jeszcze bardziej dosadnie zaprezentowanej jako osoba kierująca się kodeksem moralnym, ale także silnymi emocjami, za którymi idzie pewna konsekwencja w działaniu. Można czytać tę historię osobno, choć uważam, że „Królowa Śniegu” wnosi nieco więcej w wizerunek psychologiczny głównej postaci. Jest on po prostu pogłębiony, a autorka nie musi tego wszystkiego zbyt dokładnie opisywać. Ponownie znajdujemy się w Kryszewie, w które Stefańska już wrosła, i ponownie przyglądać się będziemy bliskiej relacji dziennikarki z miejscową radną Gretą, w tej powieści wyrastającej na bohaterkę pierwszego planu. Tym razem Anna Klejzerowicz nie popełnia błędu nadmiernej wielowątkowości, a to, co łączy obie powieści, to sprytne mylenie czytelniczych tropów. W „Ogrodzie świateł” jest to dużo bardziej widoczne. Odnosi się wrażenie, że w refleksjach i opisach mentalności małomiasteczkowej społeczności autorka zwyczajnie się powtarza i nie ma do zaproponowania jakiejś świeżej, oryginalnej historii. A jednak ma, choć konstrukcyjnie powieść nieco się chwieje z powodu niepotrzebnych moim zdaniem i trochę sztucznych monologów bohaterów – można byłoby to opowiadać w normalnej narracji trzecioosobowej – które rozrywają fabułę i robią jej krzywdę. Klejzerowicz opowie o tym, czego nie chcemy z różnych powodów pamiętać, ale także o stygmacie i obsesyjności pamiętania. Pomiędzy obojętnością i żądzą nienawistnego odwetu ustawi wszystkich swoich znanych już bohaterów w obliczu zła, jakiego nie mogliby się spodziewać…

W 1990 roku miejscowymi wstrząsa wybuch. A wcześniej jeszcze jedno krwawe wydarzenie. Blisko trzydzieści lat później w wiosce nieopodal Kryszewa dochodzi do brutalnego zabójstwa. Ginie cała rodzina – czworo dzieci i ich rodzice. Ludzie, którzy izolowali się od lokalnej społeczności, nie ciesząc jej sympatią. Lecz nikt nie chciałby dla nich śmierci, a ta jednak przychodzi. Wtedy, gdy gasną światła w pięknie oświetlonym na co dzień ogrodzie, z którego tak dumny był denat. Kto zawinił? Czy rodzina zginęła z rąk głowy rodu, która później popełnia samobójstwo? Otwarcie jest spektakularne. Także sugestia, o której warto pamiętać, zaznaczona już na wstępie powieści. Ktoś reżyseruje spektakl. Kim będą jego aktorzy?

Felicja Stefańska jest dynamiczna i uważna. Jej relacje z przyjaciółką Gretą Klejzerowicz opisuje z wyraźnym zaznaczeniem traum, o których kobiety zapominają, obcując ze sobą. To powieść o kobiecej solidarności, umiejętności wspierania się w trudnych chwilach i takim rodzaju empatii, dzięki któremu można budować dobrą, szczerą przyjaźń po szeregu toksycznych relacji, jakie mogłyby zaburzać budowanie nowych w życiu. Ale jest jedna mroczna karta z przeszłości, o której Greta nie opowiedziała Felicji. Być może utknęła w mrocznym milczeniu społeczności. Może chciała wyprzeć coś, czego nie da się zapomnieć. Dziennikarka będzie postawiona nie tylko przed zagadką śledztwa, ale także enigmatycznością swojej przyjaciółki. Zderzy się także ze świadomością odejścia kogoś, kto w Kryszewie zaczął dla niej znaczyć bardzo dużo.

Kiedy obserwujemy, w którą stronę zmierza cała intryga, możemy odnieść wrażenie, że – jak wspomniałem na wstępie – Anna Klejzerowicz jest wtórna i wtapia nas w problemy oraz dylematy moralne głównej bohaterki, które umiejętnie zbudowały sieć intryg w „Królowej Śniegu”, ale tutaj są już nieco nużącymi powtórzeniami. Nikt jednak nie jest w stanie przewidzieć, ku jakiemu rozwiązaniu fabularnemu zmierza ta powieść. Opowie o pokładach człowieczego mroku i zła w zupełnie innym znaczeniu, niż można je odczytywać z fabuły. Zgrabnie skierowanej na zupełnie nieprzewidywalny tor. Bo Klejzerowicz wie, jak zaskoczyć czytelnika – nawet kosztem tego, że może go najpierw nieco znudzić. „Ogród świateł” to opowieść o ludzkiej bezkompromisowości, która ukazuje mroczny obraz przedsiębiorczości w latach dziewięćdziesiątych ubiegłego stulecia oraz konsekwencje podejmowanych wówczas działań. W bardzo kameralnym aspekcie. A jednocześnie szeroko, bo ta książka będzie o zbiorowym wypieraniu z pamięci traum naznaczających społeczność na zawsze. I o kimś, kto tej traumy nie uniesie. Zostanie mu tylko zemsta…

Podoba mi się zarówno lokalność zaznaczona w tej powieści, jak i jej wymiar bardziej ogólny, jednak konsekwentnie portretujący polską mentalność, działania ludzi, sposób ich myślenia i kategoryzowania innych. Nic to, że chwilami ociera się to o banał, a bohaterowie nie mówią nam o klasycznym Polaku więcej, niż sami wiemy. Bezpieczne jest również osadzenie dziennikarki w roli tropiącej zagadki. „Ogród świateł” nie jest zatem do końca rasowym kryminałem, ale autorka zachowuje wiarygodność w tym, jak kroczy po wytyczonej ścieżce literatury tego gatunku. Najważniejsza jest jednak perspektywa opisu. Ważna funkcja retrospekcji, dzięki którym rozumiemy postępowanie bohaterów dzisiaj. Nic nowego, a jednak zabieg wykorzystany bardzo dobrze, bo są w powieści elementy zaskoczenia i przez chwilę nic nie jest tym, czym się wydaje.

Klejzerowicz wraca także do ulubionych baśni i dzięki temu symbolika tytułu niesie w sobie taką trochę dziecięcą tajemnicę, wobec której zachowujemy ciekawość młodego umysłu. A jednocześnie stajemy wobec mroku ludzkiej duszy, której nie chcemy zrozumieć. O ile zbędny jest wykład autorki dołączony do powieści, o tyle doskonale w zawieszeniu i bez komentarza pozostawione jest zaskakujące zakończenie. Dzięki temu „Ogród świateł” bardzo zyskuje. Szkoda jedynie, że w tej wartkiej prozie odnajduje się ślady błędów redakcyjnych. Literówki może nie są liczne, ale pojawiają się na tyle często, że przyjemność dynamicznej lektury zostaje zaburzona. Powieść Anny Klejzerowicz jest zatem książką, wobec której można mieć nieco zarzutów, ale całość to naprawdę intrygująca narracja o sprawach, o których często boimy się myśleć, a już na pewno nie chcemy ich zrozumieć. Opowiadająca o specyficznej potrzebie wzięcia odwetu za krzywdy. Także o krzywdach niezawinionych i o tym, w jaki sposób jako społeczeństwo potrafimy być zobojętniali wobec zbrodni.

2018-12-25

„Wyroby. Pomysłowość wokół nas” Olga Drenda


Wydawca: Karakter

Data wydania: 13 listopada 2018

Liczba stron: 240

Oprawa: twarda

Cena det.: 49 zł

Tytuł recenzji: Wykład o przedmiotach

To nieco rozczarowująca książka ze sporym potencjałem. Liczyłem na to, że w tej opowieści o przedmiotach oraz ich gromadzeniu one same w symboliczny sposób przemówią. Otrzymałem mało dynamiczny wykład. Uwzględniający ważne odniesienia do Barthes’a, Reinfussa czy Hasiora, które sugerują, że jest to w pewnym stopniu popis erudycji. „Wyroby” mogłyby być książką o naszych upodobaniach i nawet interesująco analizować naszą tożsamość, jednak skupienie autorki tylko na rzeczach jest tu z jednej strony świadectwem specyficznej czułości w przyglądaniu się im i badaniu genezy, z drugiej jednak – na dłuższą metę tworzy bardzo statyczną narrację, którą ożywiają jedynie oleje Marka Rachwalika. Sama historia większych emocji nie wzbudza. Jest analityczna i bardzo skupiona na przedmiocie rozważań. Poza tym oferuje niewiele. Żadnych fantazji. I ludzi, którzy gromadzą durnostojki, krasnale ogrodowe, „gównidełka”, monidła, bibeloty…

Olga Drenda rozmawia jedynie z Korą Kowalską, zbieraczką wszystkiego, a także z Maciejem Pietrukańcem, w którego towarzystwie ogląda metalowe elementy świadczące o fantazji właścicieli albo jej braku. Autorka sugeruje, że interesują ją cechy dystynktywne opisywanych przedmiotów, takie jak amatorstwo, niedoskonałość, a nade wszystko pomysłowość wykonania. Szkoda, że nie idą w ślad za tym rozmowy z ludźmi, którzy otaczają się tytułowymi wyrobami, bo przecież mogłaby to być świetna książka o tym, co przedmioty mówią. Także o różnorodności ludzkich poszukiwań, by odnaleźć jakiś element zupełnie nieprzydatnego drobiazgu uznanego za świetną dekorację. Nie ma w „Wyrobach” czytelnych sugestii, dlaczego przedmioty nieużytkowe stają się ważne, co za tym stoi i skąd bierze się ludzka przedsiębiorczość, by otoczyć się czymś, co u innych może wywołać zdziwienie. Jest tu zdziwienie badacza, widoczne skupienie na temacie, ale brak przyjrzenia się wynalazcom, dumnym właścicielom, ludziom decydującym się na taki, a nie inny sposób zaznaczenia swego otoczenia, gustu, przekonania. Godne podziwu jest to, jak Drenda portretuje różnorodność rzeczy wydobytych z deficytów. Brakuje jednak ukazania ich wyjątkowości. Nie wiem, skąd i dlaczego wzięły się dane upodobanie lub moda. Poza tymi, które są bezrefleksyjnymi kopiami wzorów z zewnątrz, ale i za tym musi się kryć jakaś oryginalna myśl, istotna emocja. Bo przedmiot w roli ozdoby to pewien sygnał tego, jak myśli i odbiera rzeczywistość jego właściciel. Tutaj mamy uporządkowany ciąg wniosków dobrych do przedstawienia na branżowym wystąpieniu. Nie wiem, czy ta książka dotrze do zwykłego czytelnika, a przede wszystkim – czy naprawdę go zainteresuje. A przecież każdy z nas w mniejszym lub większym stopniu otacza się przedmiotami, więc powinna to być rzecz dla wszystkich.

Ciekawie funkcjonuje tytuł. Przykuwa uwagę równie silnie jak doskonale dobrana okładka. „To właśnie tam, gdzie pomysłowość i dobre chęci zderzają się z oporem niedoskonałego materiału, toporną techniką, z czasem z brakami warsztatowymi, powstaje prawdziwy wyrób”. Olga Drenda nie decyduje się na subiektywny czy nawet naznaczony chaosem przegląd rozmaitości w domach i ogrodach Polaków. Koncentruje się na rzeczach, które wytworzył człowiek, ale również na okolicznościach, w jakich dany przedmiot się znalazł. Sportretowana różnorodność tytułowych wyrobów jest skontrastowana z pewną jednolitością i brakiem oryginalnych rozwiązań w przypadku dekorowania swego otoczenia w XXI wieku. Drenda jest trochę etnologiem badającym uwarunkowania do stworzenia rzeczy wymyślnych i jednocześnie prostych, ale nie jest już socjologiem, bo w niewielkim stopniu daje do zrozumienia, jaka mentalność lub emocjonalna potrzeba kryją się za projektem oryginalnego wyrobu.

Autorka zaczyna od modelowego przykładu wytworzenia czegoś w warunkach podwórkowych. Ale wstęp odnosi się do rzeczy, którą ukrywa się przed innymi. Tymczasem stajemy wobec analizy – i fotografii – przedmiotów, których unikalność niesie w sobie pytanie o to, czym były dla właściciela i czym stawały się pod wpływem mijającego czasu. Przyjrzymy się temu, jaką funkcję pełnią między innymi ogrodowe łabędzie, oleodruki, metalowe ogrodzenia czy fantazyjne pocztówki dźwiękowe. Drenda zasygnalizuje też, co stoi za przedsiębiorczością innowacyjnych spadkobierców programu Adama Słodowego, ale koncentruje się na gotowym materiale. Punktuje, diagnozuje, śledzi i porównuje. Pracuje cały czas na przedmiotach i z przedmiotami. Nie mogę tu odnaleźć ścieżki, którą ma wytyczać podtytuł książki. Niewiele się dowiaduję o istocie ludzkiej pomysłowości – poza tym, że wszędzie ma miejsce i nigdy nie ustaje.

„Wyroby” to też książka o naszych sentymentach, choć sama w sobie nie jest sentymentalna. Nie sugeruje, jak wiele niezwykłych historii może stać za przedmiotami tak dokładnie wypunktowanymi i przeanalizowanymi. Autorka skupia się na momentach przemian dziejowych, które w Polsce zaznaczały zwrot ku określonym upodobaniom w dekorowaniu i otaczaniu się przedmiotami. Sygnalizuje oryginalność ludzkiej potrzeby porządkowania najbliższego otoczenia, ale nie wchodzi w istotę tej oryginalności. Tworzy solidny przegląd tego, czym i w jakim stopniu się otaczaliśmy, zwracając także uwagę na to, że przedmioty może i są trwałe, ale przywiązanie do nich już niekoniecznie. Ta książka to ciekawy dowód zainteresowania niecodzienną inwencją twórczą, ale jednocześnie punktowany wykład o wyjątkowo martwych w tej narracji przedmiotach. Dlatego też uważam, że interesujący potencjał nietuzinkowej opowieści niekoniecznie trafia tutaj w formę. Drenda momentami jest nużąca. Jej przedmioty stają się naprawdę nieciekawe. Są obiektami do analizowania. Rekwizytami, wokół których nie powstaje jakaś porywająca historia. Wyroby” stwarzają wrażenie muzealnego przewodnika, a ich ton przypomina młodzieńczy lęk przed tym, czy założyło się filcowe kapcie i czy niczego przypadkiem nie dotknęło. Interesujący pomysł, mniej interesująca jego realizacja. Choć oczywiście trzeba pochylić czoła przed tym, w jak poważny sposób Olga Drenda podchodzi do tematu. A może zasadniczą wadą tej książki jest to, że przedmiot (sic!) rozważań został potraktowany za bardzo poważnie?

2018-12-22

„Teoria pandy” Pascal Garnier


Wydawca: Claroscuro

Data wydania: 30 listopada 2018

Liczba stron: 196

Przekład: Gabriela Hałat

Oprawa: miękka ze skrzydełkami

Cena det.: 33 zł

Tytuł recenzji: Wokół rozpaczy

Jakiś czas temu uznałem, że moim dyżurnym polskim pisarzem od smutku i melancholii jest Jarosław Maślanek. Gdybym był Francuzem, z pewnością wskazałbym Pascala Garniera. Nieżyjącego już pisarza, który w unikalny i bardzo niepokojący sposób rozprawia się z tą oczywistą dychotomią życia i śmierci, ukazując jednocześnie, że między jednym a drugim nie ma niczego oczywistego, a już na pewno niczego, co mogłoby ukoić egzystencjalne lęki. Teoria pandy”, druga wydana w Polsce powieść francuskiego prozaika, to rzecz bardzo nieoczywista i chyba dużo bardziej niebezpieczna w swej dwuznaczności niż „Jak się ma twój ból?”, ostatnia powieść Garniera, wydana przed czterema laty. W niej rozgrywała się niezwykła konfrontacja dwóch mężczyzn, w „Teorii pandy” z mężczyzną zderzona jest różnorodność świata. Ludzie, którzy opowiadają o swoich lękach, smutkach, pragnieniach, oczekiwaniach i idiosynkrazjach. Ludzie, dla których szczęście jest jeszcze do osiągnięcia, ale oddalają ich od niego okoliczności. W tychże pojawia się postać tajemniczego samotnego wędrowca, który nadzwyczaj łatwo zjednuje sobie mieszkańców pewnego bretońskiego miasteczka. Nie zdają sobie sprawy z tego, że znajdą się w pułapce. Czytelnik zaś od początku wie, że Garnier rozegra tu kameralną, ale wyjątkowo przejmującą psychodramę.

„Jak się ma twój ból?” to była powieść rozbudowanej symboliki i mrocznych dwuznaczności. Finałowy efekt warsztatu wypracowanego przez Pascala Garniera. Wcześniejsza w jego dorobku „Teoria pandy” to książka w podobnej konwencji, jednakże nieco inaczej skonstruowana. Nie ma w niej takiej zasadniczości i autorskiej pewności siebie, choć widzimy i czujemy od samego początku, że Garnier jest absolutnym panem tej pełnej napięcia prozy. Na każdej stronie pozornie sielankowej opowieści czają się groza i przeświadczenie o tym, że będzie to książka o ludzkim cierpieniu. Nie tylko odnosząca się do niego za pomocą symboli, ale także nazywająca je wprost. Pokazująca zróżnicowanie, ale również drapieżny charakter cierpień, które można nieść ze sobą przez całe życie, choć nikt nie dostrzega ich śladu. A ludzie z miasteczka w książce chcą wierzyć, że cierpienie każdego z nich jest unikalne. I że można od niego uciec w pozornie sympatyczną, bezpretensjonalną i niezobowiązującą relację z nieznajomym.

„Niewiele trzeba, by sprawić ludziom przyjemność”. Gabriel wie o tym doskonale i zdaje sobie sprawę, że wystarczy być miłym, a znajdzie się wdzięcznego słuchacza, kompana do rozmowy. Przybysz znikąd, który pojawia się na chwilę i zdajemy sobie sprawę, że jest tymczasowy. Człowiek, którego historię poznajemy w retrospekcjach. Ale nie ma w nich niczego oczywistego, to tylko takie dosadne punktowanie i zmuszanie czytelnika do opowiedzenia sobie reszty. Gabriel zbiera historie ludzkich udręk i tęsknot, ale sam nie daje niczego w zamian. To nie przeszkadza jego rozmówcom. Człowieka podejść jest bardzo łatwo, ale zrozumieć? To już bywa niemożliwe. Posługując się figurą radosnego pluszaka, Pascal Garnier przewrotnie opowie o tym, czym jest fasadowa otwartość, ale przede wszystkim o tym, co nas przyciąga do innych, jak żyjemy pośród złudzeń i w jak łatwy sposób dajemy się zmanipulować. Manipuluje percepcją sam tytuł książki. Bo przecież wszyscy są w różnym stopniu samotni i każdy chciałby znaleźć dobry kontakt z nowo poznaną bratnią duszą. Co kryje w swojej duszy Gabriel? Dla kogo opisane konfrontacje będą niebezpieczne? I czy tu naprawdę o taką interpretację chodzi?

Ta narracja o enigmatycznym kolekcjonerze ludzkich doświadczeń znad krawędzi ujmuje tym, że jest bardzo ekscentryczna, mocno teatralna, opowiada nieoczywistą historię i zmusza do zatrzymywania się przy poszczególnych scenach, bo nie można mieć pewności, że którakolwiek jest mniej ważna, nie wpisuje się w przesłanie tej książki. Wszystko zmierza ku czemuś, co niemożliwe, a z drugiej strony boleśnie prawdopodobne. Ale przede wszystkim mamy tutaj do czynienia z czułym zaprezentowaniem ludzkiego wyobcowania. Form komunikacji usiłujących to wyobcowanie zniszczyć, ale też kalekich prób zbliżenia się do straumatyzowanego człowieka, do którego dostęp ma już tylko rozpacz. „Teoria pandy” w groteskowy sposób przedstawia pewnego wieszcza apokalipsy globalnej po to tylko, by zasugerować, że ta apokalipsa prywatna przychodzi zupełnie niespodziewanie, nie można się do niej przygotować i jest najbardziej rujnująca. Zwłaszcza gdy odbiera serce i empatię. A Gabriel jest wyrazicielem tego, co może zaistnieć jako postapokaliptyczna boleść. Garnier prowokuje nieoczywistą konstrukcją protagonisty, do którego nawet przez moment nie mamy dostępu. A jednak bohater ten staje się duszą towarzystwa i lgną do niego ci, którzy nie spodziewają się niczego złego. Pulchna i sympatyczna panda jest maskotką, którą można od razu pokochać. Gabriel jest kimś, do kogo można przylgnąć jak do bezpretensjonalnej pandy. Ale wszystko, co wydaje się proste, może być początkiem przerażającej gry…

Garnier jest niebywale smutny, gdy nakreśla nam różne sposoby życia w nieustannym cieniu śmierci. Od samego początku mamy poczucie, że choć odnajdujemy się w relacjach żywych ludzi, wszystkie elementy świata przedstawionego są upiornie turpistyczne. Kogoś brakuje, ktoś odszedł, ktoś był świadkiem czyjejś śmierci i pozostał wobec niej obojętny. Wszyscy mają gdzieś z tyłu głowy ten potworny lęk przed unicestwieniem. Ale także sporo sił, by walczyć z prywatnymi demonami i nieszczęściem. Nie poddają się. A może wydaje im się, że są w stanie zwalczyć egzystencjalny mrok. Bo za Gabrielem już próba ostateczna. On już zdecydował, kim się stał i ku czemu zmierza. Pascal Garnier w swej nieco sensacyjnej intrydze umieści dwa ważne pytania. O to, czym jest rozpacz i jak rozpaczliwie (!) kształtuje się jej rewers. O to, co niesiemy w sobie przez życie, jeśli zmuszono nas do konfrontacji ze śmiercią w tak bezceremonialny, gwałtowny i okrutny sposób. Teoria pandy” to inteligentna i wieloznaczna rozprawa o tym, że życie to jedynie tymczasowość oczekiwania na śmierć, która jeszcze nas nie przyjęła. Ale Garnier nie jest do końca mroczny, bo ta książka mimo przygnębienia i rosnącego w siłę fatalizmu przyciąga też nietuzinkowymi konstrukcjami psychicznymi bohaterów i ich wiarygodnością psychologiczną, a o nią francuski pisarz dba tu w każdym detalu. Lektura pozostawiająca po sobie ślad. Filozoficzna, przewrotna, inteligentna i manipulująca czytelnikiem. Coś zdecydowanie innego, oryginalnego i ukazującego mrok egzystencji w niebanalnych kontekstach.

2018-12-20

„Zielone sari” Ananda Devi


Wydawca: Wydawnictwo w Podwórku

Data wydania: 25 października 2018

Liczba stron: 240

Przekład: Krzysztof Jarosz

Oprawa: miękka z obwolutą

Cena det.: 38 zł

Tytuł recenzji: Przemoc płci

Powieść Anandy Devi można czytać równocześnie i uzupełniająco z esejami Rebeki Solnit „Mężczyźni objaśniają mi świat”. O ile Solnit rozprawia się ze zjawiskiem przemocy płci w ironicznych i różnorodnych kontekstach, o tyle dosadna i posługująca się hiperbolizacją książka maurytyjskiej pisarki mniej zwraca uwagę na konteksty, bardziej na intymną historię. Poprzez zestawienie obu tych publikacji możemy dokładnie ujrzeć zarzuty postawione mężczyznom chcącym zdominować drugą płeć. U Devi będziemy mieli nie tylko mroczną rozprawę z różnymi rodzajami kameralnej, ale wyjątkowo dotkliwej przemocy. „Zielone sari” – ze świetnie dobranym, brzmiącym doskonale w kilku metaforach tytułem – to świadectwo deprecjonowania kobiety w najbardziej prymitywnym wymiarze. A jednocześnie jest to książka o tym, jak uprzedmiotowiona zostaje męskość. Paradoksalnie ta męskość, która zawsze była przyczyną i tłumaczeniem bezwzględności w postępowaniu z żoną, córką, wnuczką. Devi ukazuje mężczyznę usiłującego rozpaczliwie trzymać gardę tuż przed śmiercią, pragnącego za wszelką cenę zachować swoją podmiotowość, być do końca wyraźnym. W tej mrocznej wiwisekcji nie chodzi tylko o egocentryzm. Głównie o powody zgorzknienia umierającego bohatera. Ale także o stojący za nim szowinizm, o strukturę mentalnej nienawiści i o to, że tuż przed śmiercią role się odwracają, a tyran staje się zabawką w wyrafinowanej grze zemsty.

Bissam to imię lęku. Tego, który wzbudzał we wszystkich kobietach w swojej rodzinie, i tego egzystencjalnego, który dopada go, gdy widzi, jak organizm odmawia mu posłuszeństwa, gdy zmuszony jest przyjmować na swoje nagie genitalia triumfujące spojrzenia dawnych ofiar. Gdy zdaje sobie sprawę z tego, że naprawdę odchodzi, bo to – abstrahując od naczelnego motywu przemocy i nienawiści – symboliczna opowieść o tym, jak tracimy godność w momencie rozrachunku z życiem. A Bissam ma dużo do przemyślenia, jeśli chodzi o jego życie. Devi kontrastuje jego poglądy i przekonania z profesją, jaką się parał. Egocentryczny, małostkowy, złośliwy do samego końca i przekonany o swej wyższości mąż, ojciec i dziadek był lekarzem, ale nie takim w służbie naprawdę potrzebującym, lecz wyrachowanym cynikiem i materialistą. Jest jednoznacznie zły? A jednak pochyla się z czułością nad krową w agonii. Jednak potrafi wypowiedzieć się z troską o jedynej kobiecie swojego życia, która – jak twierdzi – cokolwiek mu dała. Ananda Devi każe swego narratora od razu znienawidzić, ale jednocześnie daje czytelnikowi ten margines niepewności: czy nienawidzimy tu człowieka, czy też jego ukształtowanych przez różne okoliczności poglądów?

Bissam umiera i jest zależny od kobiet, które kiedyś uzależniały całą swoją wolę od niego, narzucającego rytm i formę życia, nieustannie roszczeniowego, gotowego siłą pięści porządkować mir domowy. Wszak – jak tłumaczy to sobie sam mężczyzna – „przemoc to łaska”. A jego nieżyjąca żona zaznała jej ponoć bardzo wiele. Bohater „Zielonego sari” jest rozpaczliwie trzymającym się twardych zasad człowiekiem, który sam sobie wyznaczył granice i definicję człowieczeństwa. Obcesowy od samego początku, pogardza ludźmi sympatycznymi czy uśmiechniętymi. Wykonując zawód powiązany z empatią, nie okazuje jej nikomu, z kim przyjdzie mu obcować zawodowo. Ale także żonie. Ofierze najbardziej tragicznej, bo nieobecnej, niemającej już głosu. Niemożliwa jest zatem konfrontacja, do której gotowe są córka i wnuczka. A może tylko myślą, że są w stanie wziąć odwet za życie w poniżeniu i pogardzie.

To straumatyzowana rodzina, w której nie ma już miejsca na ekspiację. Nie ma żadnej możliwości porozumienia, bo porządek ustanawiały twarde męskie prawa, a każdy rodzaj przemocy i dominacji wpisany był w codzienność oddalających się od tyrana kobiet. Dziś córka Kitty nie jest gotowa na to, co chciałaby zrobić albo co od ojca usłyszeć. Wspierająca ją Marika uświadamia matce, iż można się zmierzyć ze statusem ofiary i można wziąć odwet za wszystkie doświadczane cierpienia. Jest gotowa pokazać dziadkowi na łożu śmierci, co znaczy odwzajemniona nienawiść. Podejmuje odważną próbę, ale czy pojawia się coś więcej?

Bissam wydaje się absolutnym triumfatorem. To on jest mistrzem tej statycznej i monotonnej wręcz psychodramy, ale tak świetnie rozpisanej na role przez Devi, że słowa tną jak sztylety, pozostając między bohaterami, lecz raniąc również czytelnika. Marika mówi do Bissama: „(…) jesteś chory na samego siebie”. I widzimy, w jak dramatyczny sposób cierpienie fizyczne bohatera łączy się z każdym rodzajem cierpienia, jakie zadał w życiu. Przeszłość to już zamknięty czas, ale zaczyna coraz bardziej uwierać. Napięcie przy łóżku umierającego staje się nie do zniesienia. Skrzywdzone kobiety nie mogą pojąć, w jaki sposób mężczyzna w stanie agonalnym wydobywa z siebie jeszcze tak wiele jadowitych słów. Jak jest dwulicowy i zdeterminowany, by krzywdzić do ostatnich dni swojego życia.

„Zielone sari” to też interesująca, bo egzotyczna dla nas, rozprawa z kulturą Mauritiusa i jej bezkompromisowością. Zarysowane tło społeczne i historyczne wyspy, na której status męskości Bissama został kilka razy zakwestionowany, dodatkowo ubarwia tę hipnotyzującą narrację i wskazuje, że cały zestaw symboli ma tutaj także lokalne zakorzenienie. Devi pisze o tym, czym jest człowieczeństwo i jak groteskowe może być, skoro z sytuacji wstydu można wykuć swoją wielkość, uznać się za bohatera, sankcjonować wyższość i lepszość, która pozwala na to, by krzywdzić – odnajdując w tym masochistyczną przyjemność. Niezwykle wyraźny bohater tej powieści uosabia w sobie to, co w ludzkości najgorsze, ale definiuje to wszystko poprzez płeć. Bo kobiety nie mogą być silniejsze niż mężczyźni, skoro zdane są na instynkt, nie na racjonalny ogląd rzeczywistości. Wszystko, co widzi i ocenia Bissam, jest przefiltrowane przez jego irracjonalną osobowość – tak pewną siebie, że niedostrzegającą absurdów własnej słabości. Ale wówczas przychodzi konfrontacja ze śmiercią. I z kobietami, które będą żyły. Może nawet lepiej i inaczej, jeżeli uda im się wydobyć z traumy rodzinnej. O ile uda im się kiedykolwiek z niej wydobyć…

Wstrząsająca i działająca na wyobraźnię powieść o ludzkim okrucieństwie, ale także o bezradności i o wstydzie, z którego nie wydobywa się nic poza złością na świat. Powieść o tęsknotach, utratach, niemożności wydobycia się z przemocy, ale i o tym, jak może nas zniszczyć nienawiść. O nienawiści jako słabości. O toksycznych relacjach rodzinnych, dla których nigdy nie było okoliczności, by stały się inne…

2018-12-18

„Turysta polski w ZSRR” Juliusz Strachota


Wydawca: Korporacja Ha!art

Data wydania: 26 listopada 2018

Liczba stron: 224

Oprawa: miękka ze skrzydełkami

Cena det.: 33,90 zł

Tytuł recenzji: Odwyk i podróże

Literatura koncentrująca się na ego swojego autora nigdy na dłuższą metę nie ma się dobrze. „Turysta polski w ZSRR” jest tego bardzo dobrym przykładem. Juliusz Strachota przed trzema laty wydał niezłą powieść o swoich uzależnieniach. „Relaks amerykański” nie ogniskował się tylko na sferze subiektywnych przeżyć autora, ale próbował kreślić kilka diagnoz, osadzał rozważania w szerszym kontekście. W najnowszej książce Strachota znowu powraca do tego, od czego był uzależniony, bo jest mu to potrzebne, aby otworzyć strukturę nowej narracji. O swych perypetiach w szponach nałogu oraz o pobytach w szpitalach i na terapiach opowiada z taką nonszalancją i dezynwolturą słowną, że odnieść można wrażenie, iż ta opowieść jest samograjem, lecz tylko w oczach autora. Czytelnik z tej intymnej spowiedzi poszerzonej o motyw przemierzania przestrzeni i konfrontowania z nowym etapem życia wolnego od używek niestety niewiele weźmie dla siebie. Nie mam pojęcia, o czym jest ta książka. O autorskich fascynacjach? Próbach ujmowania w słowa ulotnych nastrojów? O filozofii podróżowania? Może o tym, jak wiele luźnych dygresji wywołuje samo przemieszczanie się? Może ostatecznie o saturatorach do wody sodowej? Ta męcząca niepewność towarzyszy czytelnikowi od początku do końca lektury. Książki przesyconej mieliznami narracyjnymi, błahymi refleksjami. Z narzuconym tempem, z którego nic nie wynika. Odniosłem wrażenie, że straciłem czas i niczego się nie dowiedziałem. Co więcej, zraziłem do podróży na Wschód, bo to książka trochę o tym, co Andrzej Stasiuk przeżył i opisał, a Juliusz Strachota wokół tego pofantazjował, by przebiec wszystkie miejsca i być dumnym z tego, że je zaliczył.

Wszystko zaczyna się od kłamstwa siedmiolatka, który przekonuje kolegę, że był za granicą. Potem będzie już mowa tylko o tym, jak kłamstwo i fantazja pozwalają odkryć coś nowego, wznieść się ponad utarte koleiny życia, zrealizować być może jedyne marzenie. Strachota obrazuje, w jaki sposób zaburzenia percepcji będą się z zachłannym zdobywaniem kolejnych krajów Wschodu. Po to tylko, by w oddaleniu zrozumieć to, co dość oczywiste i podkreślone w stwierdzeniu, że „życie nigdy nie jest gdzie indziej”. Było takie przez lata korzystania z używek i odcinania się od rzeczywistości. Teraz rzeczywistością mają być podróże. Inspirowane lekturą przewodnika o turystyce i rekreacji w ZSRR, dzięki któremu chce się odwiedzić te miejsca, które ogląda się przez pryzmat ich przeszłości. Byłe republiki Sojuza są trochę jak dawne stany świadomości Strachoty. Uwarunkowane dawkami przyjmowanych używek, nierealne, jednak cały czas istniejące w świadomości. Narrator chce przemierzyć przestrzenie mające kiedyś inny status i zmierzyć się z tym, kim kiedyś się stawał. Bo nie wie, jak wyglądać będzie jego życie dzisiaj, na trzeźwo, bez wspomagania, bez chemii i wywoływanych przez nią konfabulacji.

„Turysta polski w ZSRR” to też książka opowiadająca o wiecznym chłopcu i niemożności pożegnania dzieciństwa z jego niefrasobliwością, a przede wszystkim możliwością niebrania odpowiedzialności za samego siebie. W tym aspekcie byłaby to narracja całkiem udana, jednak taka nie jest. Autor nie przestaje być mentalnie zagubionym dzieckiem, ale wspomina także czasy, gdy jako chłopiec mógł odkrywać nieznany świat, a także na ten świat wpływać siłą swojej wyobraźni. Dzisiaj pozostają realne i wyobrażone podróże. Fascynacja Wschodem, której tutaj w ogóle nie można poczuć. Suche relacje, opisy warunków podróżowania. Chaos i zbędność zdań, które niczego w sobie nie niosą, stanowią w tej książce zwyczajną watę słowną. Nie ma u Strachoty niczego nowego, o wszystkim już opowiedział, siebie samego również opowiedział. Komponowanie egocentrycznych rozważań w nową formułę podróżowania i odkrywania jest nie tyle koncepcją ryzykowną, ile mało uzasadnioną – bo to ani książka o podróżowaniu, ani też historia inicjacyjna. Strachota chciałby może opowiedzieć o przełamywaniu swoich uprzedzeń i lęków, o stawaniu się na nowo, o istocie świadomego człowieczeństwa i o tym, jak metafora podróży opowiada o zmianach w ludzkim życiu. Mało jednak frapujące to wszystko jak na tak poważny kaliber tematyczny. „Turysta polski w ZSRR” to takie gawędzenie dla zabicia czasu. Z niezrozumiałych dla mnie powodów przeniesione w formę książki. Ta wiwisekcja duszy jest chwilami trudna do zniesienia, bo albo ociera się o truizmy, albo też proponuje nazbyt oczywistą opowieść o tym, że to mimo wszystko nie miejsca nas kształtują, lecz nasze o nich wyobrażenia. I o nas będących obserwatorami czegoś nowego. Eksperymentatorami siebie w innych niż codzienne warunkach. Nie wynika z tego jakaś czytelna konkluzja. Niewiele z tego wszystkiego w ogóle wynika.

Juliusz Strachota opowiada o wstydzie, którego się jednak nie wstydzi. O odwiedzaniu nowych miejsc, do których tak naprawdę nie docieramy, bo nie wiemy nic więcej poza tym, w jakich warunkach się je zwiedzało. O konfrontacji z nowym życiem, choć to stare, pełne mrocznych wspomnień, wciąż ma się doskonale i stale daje o sobie znać. O tym, że życie łatwo można przegapić, ale jeśli znajdzie się pasję oraz jakieś punkty odniesienia – np. gotowość do wejścia w łaski inteligentnej dziewczyny – na pewno uda się mu nadać sens i zrozumieć, kim chce się być w przyszłości. Jest w tej książce sporo uproszczeń, ale także pewna maniera autorska, by wszystko, co wewnątrz niego, przekazywać z wymuszoną nieco lekkością i niefrasobliwością. Stąd też trudno w tej narracji znaleźć jakieś miejsce dla siebie. Trudno określić, dla kogo i w jakim celu została napisana. A fascynacje, rozczarowania, zdziwienia i euforie będące treścią dzienników podróży brzmią mało autentycznie. Są zaledwie nakreślane, punktowane, przez to cały czas znajdujemy się w jakimś mrocznym cieniu i nie za bardzo możemy być pewni, co autor chciałby nam przekazać tak naprawdę.

„Turysta polski w ZSRR” obrazuje pewną męską niegotowość do wzięcia odpowiedzialności za siebie. Chce opowiedzieć o tym, jak to jest wydobywać się ze zgliszcz i ruin zmarnowanego czasu przeszłego, z którego wydobyć się muszą w nowej formie miejsca, do jakich autor z taką ochotą zmierza. Mam jednak wrażenie, że na temat swojej kondycji egzystencjalnej Strachota opowiedział nam już wszystko. Ta książka nie jest uzupełnieniem, lecz trochę uciążliwym apendyksem. Dotychczas z dużą ciekawością czytałem narracje tego autora. Ta wydaje się eksperymentem i stworzona została chyba głównie dla satysfakcji jego samego. I nie pomagają interesujące miejsca jako punkty odniesienia czy sama w sobie ciekawa figura konfabulacji.

2018-12-15

„Żona” Meg Wolitzer


Wydawca: W.A.B.

Data wydania: 5 września 2018

Liczba stron: 256

Przekład: Paweł Laskowicz

Oprawa: miękka ze skrzydełkami

Cena det.: 34,99 zł

Tytuł recenzji: W cieniu

Powieść Meg Wolitzer jest przejmująco smutna. Wówczas, gdy opowiada o samotności w związku, ale także wtedy, gdy porusza kwestię niezrealizowanych marzeń – tych, których nie możemy samodzielnie spełnić. Powieść Meg Wolitzer jest wyjątkowo zabawna. W swej przewrotności, satyryczności i portretowaniu płycizn tak zwanego splendoru, do którego lgną spragnieni potwierdzenia bycia wyjątkowymi ci, dla których życie to walka o nieustanną uwagę. Powieść Meg Wolitzer jest wyjątkowo inteligentna. Operując schematami i czytelnie odwołując się do stereotypów, ironicznie je kwestionuje, podejmuje się krytyki nie tylko fasadowości życia małżeńskiego, ale uwarunkowań społecznych i spojrzenia na role poprzez płeć, które warunkują funkcjonowanie społeczności. Żona” jest więc lekturą zaskakującą i taką, w której odnajdzie się każdy. Na pewno jednak najważniejsza staje się figura tytułowa, zza której Wolitzer wytoczy działa krytyki zachowawczości oraz kontekstów, z których się ona wydobywa.

Już początek obiecuje wiele. Joan w podróży z USA do Finlandii podejmuje decyzję o odejściu od męża. Ma 64 lata i zdaje sobie sprawę, że jedynym słusznym posunięciem, do którego musi zebrać odwagę, jest zakończenie związku ze znanym pisarzem lecącym właśnie do kraju nordyckiego (nie skandynawskiego, jak wciąż błędnie zaznacza bohaterka), by odebrać prestiżową nagrodę literacką. Narracja Joan to szereg istotnych dla zrozumienia jej sytuacji retrospekcji. Od momentu, w którym fascynuje się swym obecnym mężem jako studentka, do czasu, gdy odkrywane są przed nami wszystkie karty i poznajemy zagadkę tego specyficznego związku.

Wolitzer portretuje bohaterkę z jednej strony udręczoną i przynależną do człowieka osiągającego szeroko pojęty sukces. Z drugiej jednak strony bardzo świadomą i czujną osobę podejmującą się specyficznej gry. Żona" to sprytnie napisana opowieść o tym, czym są kobiece duma, inteligencja oraz pokora. Ale także obraz amerykańskiej obyczajowości w tak zwanych znanych domach – tam, gdzie każdy chce zajrzeć choć na chwilę, i tam, skąd wydobywają się sygnały sugerujące oczekiwany porządek. Lecz wewnątrz kłębią się złe emocje. Czy Joan uznaje się za złą żonę? Przede wszystkim za kobietę, która nigdy nie wyszła z narzuconej jej roli. Poślubiła mężczyznę, dla którego on sam był punktem odniesienia. Przyglądała się światu, gdzie Joe – wielki pisarz, odgrywał role oczekiwane przez czytelników, krytyków, społeczność i konteksty funkcjonowania w roli twórcy.

Powieść Meg Wolitzer w doskonałych proporcjach ironii i sarkazmu obrazuje świat literacki, „gdzie mężczyźni są królami, a kobiety najwyżej gejszami”. Joan przyjmuje role ustalone przez swego męża. Publicznie funkcjonuje bardzo fasadowo, w związku jest jednak stroną przejmującą inicjatywę. Teraz jej inicjatywą jest skończyć z tym, co budowało iluzję wiernej i oddanej pisarzowi kobiety. Kobiety, która dzięki swemu związkowi mogła przyjrzeć się bliżej temu, jak funkcjonuje mikrospołeczność literatów i ludzi zajmujących się literaturą. Wolitzer stawia na wyolbrzymienia. Na przykład proponuje groteskową scenę bójki dwóch pisarzy, która stanowi jeden z najlepszych fragmentów tej powieści. Ale cały czas jesteśmy w sferze pewnego marginesu, bo Joan bacznie obserwuje, nie dostępując jednak zaszczytu uczestniczenia w życiu wspomnianej grupy naprawdę.

Kiedy autorka opowiada o kobiecej tożsamości, jest już wieloznaczna i odchodzi od posługiwania się stereotypami, dzięki któremu ta powieść jest tak drapieżna i krytyczna. Status egzystencjalny głównej bohaterki to suma nagromadzonych traum i bolesnych doświadczeń, w których zawsze musiała jakoś żyć do wewnątrz. Bo rola żony to rola pokornego cienia. Brak mu odwagi, a jednocześnie jest zdeterminowany, by bronić fasady odważnego związku. Joan przyjmuje na siebie świadomie część zobowiązań, by wyjść naprzeciw oczekiwaniom społecznym. Ale jej relacja z mężem nie jest już taka oczywista. Wolitzer stara się niuansować odczucia małżonków, dając oczywiście dostęp przede wszystkim do sfery emocji bohaterki. I dowiadujemy się, jak to naprawdę bywa w związku, o którym mówią, że jest idealny, bo widzieć i oceniać to coś innego niż współuczestniczyć w emocjonalnej batalii, jakiej doświadcza Joan.

„Żona” to opowieść o pewnego rodzaju niewidzialności, w którym kumuluje się złość, a następnie determinacja, by przerwać doskonale zaplanowany ciąg dalszy szczęśliwego życia. Wolitzer odwołuje się do kulturowych archetypów związanych z płciowością, by zakwestionować je nie tylko z powodu ich hipokryzji, ale przede wszystkim destrukcyjnej roli uprzedmiotowiania. Płeć warunkuje styl życia, myślenie, sposób działania i wchodzenie w relacje z innymi. W tej powieści płciowość to narzędzie służące do wiecznych starć. Ale w tym wszystkim chodzi głównie o umiejętność samostanowienia. Meg Wolitzer opowiada o fałszu tak zwanego publicznego życia i odsłania kameralne dramaty w związku. Pisze także o potrzebie rozwoju swojego talentu oraz dramacie tuszowania tego, że się go nie ma. Joan zawsze znała swoje miejsce w życiu, ale czy początek jej życia małżeńskiego nie stał się przypadkiem początkiem toksycznego układu?

Bo przecież układ ten – emocjonalny przede wszystkim – rozpoczyna się od kłamstwa. Ten ważny moment naznacza portretowaną relację pewną dozą dwuznaczności, jednak dalej jesteśmy świadkami tego, że porozumienie i czułość są możliwe do wypracowania. Nawet w świecie, w którym jemu wolno wszystko, a ona ma się kontrolować i ograniczać. Nawet w związku, którego najsilniejszym spoiwem okazuje się coś, co zostanie odsłonięte w rewelacyjnym zakończeniu powieści. Żona” to książka o uprzedzeniach, toksycznych zależnościach, ale też o przywiązaniu. Poza tym świetna autotematyczna rozprawa o tym, czym jest pisanie, czym jest dobra powieść, jaka jest kondycja autora i kto odpowiada za to, że czytelnicy ulegają iluzji. Intrygująca i zajmująca do samego końca. Złośliwa, czuła i ironiczna. Świetnie skrojona powieść z interesująco zarysowanymi także postaciami drugiego planu.

2018-12-12

„Powrót” Romuald „Aldek” Roman


Wydawca: Stapis

Data wydania: 6 grudnia 2018

Liczba stron: 286

Oprawa: miękka

Cena det.: 39,90 zł

Tytuł recenzji: Konfrontacja ze sobą

Główny bohater tej książki już na samym początku zadaje sobie pytanie o to, ile w życiu zależy od nas samych. I ta dość przewrotna powieść – prosta w swej konstrukcji, ale niejednoznaczna w przesłaniu – zasugeruje, że mimo wszystkich przeciwności losu sami możemy być jego kowalami. To wymaga czujności, uważności oraz pewnego rodzaju czułości dla samego siebie. Wiemy, jak o siebie zadbać, gdy jesteśmy dojrzali. Potrafimy wypunktować swoje błędy. Umiemy je nazwać, ale przede wszystkim rozumiemy, co w przeszłości moglibyśmy zmienić, by nie działo się tak, jak się działo, a co dziś spędza nam sen z powiek. Romuald „Aldek” Roman pozwoli swojemu bohaterowi na komfort doświadczenia, które nikomu z nas nie będzie dane. W tej prostolinijnej, ale także melancholijnej książce opowie o tym, kiedy tak naprawdę rozumiemy samych siebie, swoją rolę w życiu. Kiedy potrafimy zdefiniować naszą tożsamość. I co chcielibyśmy zmienić w przeszłości, by nasze życie tu i teraz było dużo lepsze.

Antoni Samborski ma za sobą 55 lat życia. Przemieszcza się wygodnym samochodem, zmierza ku kolejnemu dobrze płatnemu zleceniu, ma komfort zgromadzenia i posiadania wszystkiego, co pozornie daje w życiu szczęście, a przynajmniej poczucie bezpieczeństwa. Bilans jego życia wydaje się zatem bardzo dobry, ale szybko dostrzeżemy, że profesora toksykologii przemysłowej z Filadelfii dręczą wyrzuty sumienia. Także poczucie, że zbyt wiele stracił, za mało zyskał. Antoni dostrzega, że jego kręgosłup moralny zaczyna coś uwierać. Mężczyzna robi coś, z czego kiedyś nie byłby dumny. Sankcjonuje gdzieś w świadomości fakt, że postępuje być może nieetycznie, niewłaściwie. Że dawny Antek by się tak nie zachował. A dawny Antek to dorastanie w komunistycznej Polsce, w cieniu majestatycznych Tatr, ale również wielu egzystencjalnych trosk. Bohater pochodzi z Zakopanego, w którym ukształtował się w opozycji do świata. Niegdyś zamknięty w sobie i wycofany nastolatek dzisiaj wzbudza podziw i szacunek w środowisku uniwersyteckim. Dokonała się niebywała przemiana. Ujrzymy jednak życie Antoniego w tylko dwóch okresach. Kontrastując je ze sobą, autor podkreśla, że warto w pewnym momencie uświadomić sobie, przed czym się ucieka, a co jest czymś nowym, nieoswojonym, wartym zaakceptowania i zainwestowania w to.

Roman portretuje naszego bohatera w sytuacji pewnego kryzysu. Profesor jest po rozstaniu, nie oswoił się ze swą samotnością. Myśli i działa w taki sposób, że dopadają go dylematy, czy postąpił słusznie. Jest na życiowym rozdrożu. Z jednej strony osiągnął wszystko, czego synonimem byłoby słowo „sukces”. Z drugiej – ma świadomość tego, że wydobył się z rodzinnego miasta pośród gór razem ze wszystkimi traumami i bolesnymi doświadczeniami, które być może zawsze chciał w sobie skryć. W wyniku zaskakującej wolty narracyjnej znajdziemy się wraz z Antonim w miejscu, w którym się wychował. Tam wychowały się także jego kompleksy i uprzedzenia. Jego specyficzne wyobcowanie. Wszystko, z czym bohater skonfrontuje się na nowo.

Atutem tej książki jest zakopiańska topografia i wskazywanie miejsc, które być może już nie istnieją. Także Tatry jako punkt odniesienia do wielu rozważań zakopiańskiej młodzieży – dzieci ceprów i górali, które dowiadują się, że świat to nie tylko przestrzeń w cieniu wysokich zboczy. Wędrujemy po Zakopanem innymi ścieżkami niż te wytyczane przez masową turystykę. Odkrywamy czar Tatr przez pryzmat opowieści o nich snutych przez wszystkich tych ludzi, którzy mieli szczęście żyć w bliskości tych gór. Tak jak Antek. Samotny niczym Giewont, który przesłania perspektywę tego, co za nim. Osobny i zakompleksiony, wychowywany przez kobiety, w silnym związku emocjonalnym z matką i walczący z idiosynkrazją względem ojca. Uczciwy i poczciwy, ale pośród rówieśników skazany na smutny margines. Antek dorasta z przeświadczeniem, że jego życiowy start jest gorszy. Dojrzały Antoni u szczytu kariery naukowej widzi siebie prawdziwego właśnie w tym młodym Antku sprzed wielu lat.

To, jak Romuald „Aldek” Roman połączy opowieść o pragmatyzmie dojrzałego życia z perypetiami wyrostka usiłującego nadać sobie i swojej rodzinie istotne znaczenie, niech pozostanie tajemnicą, bo „Powrót” to książka zaskakująca – mimo że formalnie nie jest skomplikowana. Także w języku opowieści odnajdziemy tę czułość do fraz z dnia codziennego, ale zaprezentowanych ze specyficzną czułością. W taki nieoczywisty sposób. Skrywający w sobie kilka ważnych pytań egzystencjalnych. Bohater skonfrontuje się z tym, co go przerażało, co wpędzało w niemoc i przez co musiał się wstydzić. Tytułowy powrót będzie próbą specyficznej igraszki z czasem, ale przede wszystkim konfrontacją z tym okresem przeszłości, w którym najpełniej i najodważniej kreują się ludzkie decyzje, śmiałe gesty i deklaracje. Z czasem, gdy system wartości dopiero się kształtuje, a apetyt na życie rośnie. Co wyniknie z tego zderzenia światów? I w jaki sposób do niego dojdzie?

Cenię sobie książki, które wydobyły się z jakiegoś takiego skrywanego lęku przed zapomnieniem samego siebie. Przed umiejętnością stanięcia przed tym, kim się było dawniej. Przed zetknięciem stabilności tak zwanego uporządkowanego życia z tym, co tym życiem wciąż na nowo szarpie i je komplikuje – z emocjami. Dużo jest emocjonalnego tonu w tej powieści, ale skrywa się w nim także specyficzny rodzaj nostalgii. „Powrót” mówi bowiem o tym, że wszyscy skądś się wydobyliśmy i zawsze możemy odnaleźć drogę do świata, który nas ukształtował. Roman jest dowcipny, ale momentami także snuje gorzką refleksję o tym, że mimo wszystko za mało mamy czasu na tym świecie i za każdym wspomnieniem może kryć się pragnienie zmiany tego, co było. Czy dzięki takiej zmianie możemy być inni, lepsi dla siebie? Ta opowieść o zakopiańskim świecie, który odszedł na zawsze, interesująco udzieli odpowiedzi na to pytanie. Pokrzepiająca lektura.

2018-12-07

„Dom z dwiema wieżami” Maciej Zaremba Bielawski


Wydawca: Karakter

Data wydania: 28 listopada 2018

Liczba stron: 320

Przekład: Mariusz Kalinowski

Oprawa: twarda

Cena det.: 45 zł

Tytuł recenzji: Stygmaty wyobcowania

To chyba najbardziej wstrząsająca książka o antysemityzmie, jaką udało mi się przeczytać. Skonstruowana jak intymna opowieść o losach rodziny, ale naznaczona bolesnym wyrzutem sumienia – z powodu wyobcowania i smutku, które Zaremba zabrał z Polski jako siedemnastolatek. Także z powodu bólu, niepokoju i gniewu jego matki. Osoby, która w milczeniu niosła przez życie swoje straszne tajemnice. Takie zrozumiałe i możliwe do opisania przez syna dopiero po wielu dekadach. Z charakterystyczną od początku do końca goryczą, że stygmatyzowanie na zawsze pozostawia piętno. Bo ta książka to nie tylko ujmujące w swej delikatności rozliczenie z okrucieństwami doświadczonymi przez rodzinę. To głos w sprawie poczucia wyobcowania we własnym kraju. Rzecz opowiadająca o tym, jak kształtowało się pojęcie obcego, jak wdzierało się w codzienny tok myślenia, ale przede wszystkim jaką agresję wywoływało i ile krzywd wyrządzało ofiarom samym funkcjonowaniem w umysłach uprzedzonych katów. Zaremba wypowiada się także jako ktoś chcący wyrazić wyobcowanie swoich rodziców. Bo to o nich w gruncie rzeczy jest ta piękna książka o strasznych sprawach. Głęboka i humanistyczna rozprawa z niesprawiedliwym losem oraz hołd dla ludzi, którzy musieli się z tym losem borykać, przenosząc swoje problemy na dzieci, ale przede wszystkim żyjąc w wiecznej czujności, by nie przyzwyczajać się do dobrego i spokojnego życia.

„Wszystko w tej książce jest prawdziwe, ale w nic nie trzeba wierzyć”. Bo z uwierzeniem jest bardzo wygodnie. To, co uwiera i nie mieści się w zawężonym osądzie moralnym, można uznać za konfabulację albo zupełnie zignorować. Maciej Zaremba Bielawski opowie o tym, w co w Polsce nie chce się wierzyć. O tym, jak uprzedzenia kształtują świadomość oprawcy. O opresyjnym systemie kraju, z którego autor jako siedemnastolatek musiał wyjechać. Wydarzenia 1968 roku to pewien fundament historii będącej oskarżeniem. Ale także istotny punkt wyjścia do rozważań o tym, czym jest uciekanie w życiu człowieka. Autor decyduje się napisać rzeczy niewygodne i bolesne. Oskarżyć, ale jednocześnie pokazać mechanizmy tak kształtujące świadomość społeczną, że wypierające z nich poczucie, iż cokolwiek może być opresyjne. Matka Zaremby Bielawskiego w czasie wojny musiała znieść niewyobrażalnie wielką traumę. Po to, by po wojnie skryć ją w milczeniu, a potem doczekać się momentu, w którym jej żydowskie pochodzenie ponownie będzie powodem nagonki i opresji. Nieopisane jest cierpienie kobiety, za którą po latach zdecydował się mówić syn. W tej intymnej retrospekcji kryje się także czytelna niezgoda na każdą postać antysemityzmu. Ale autor mówi o jeszcze innych formach uprzedzenia. Portretuje ludzi, którzy podejmowali szereg decyzji, by stać się niewidzialnymi, znikać za życia. Dzisiaj naprawdę ich nie ma. Jednak siła tego utworu jest ogromna – jego skrupulatność w śledzeniu przeszłości, drobiazgowość w jej opisie, ale także odnoszenie bolesnych doświadczeń rodziców do tego, jak kształtowała się tożsamość introwertycznego dziecka. A potem mężczyzny, który stał się uchodźcą z własnego kraju.

„Dom z dwiema wieżami” to publikacja nieoczywista, która niczego nie ułatwia. „Szukam metafor, które ranią”. To nie przejaw emocjonalnego masochizmu autora. To konieczność, by zobrazować trudne życie swoich rodziców i mentalny spadek po nich. Zaremba Bielawski stara się po latach zrozumieć, dlaczego ojciec był tak surowy i oddalony, dlaczego matka męczyła swoją nadopiekuńczością. Dlaczego w ogóle byli ze sobą i co z tego związku przenieśli na syna. Autor zaznacza, że aby zrozumieć swój los, zwłaszcza ten po 1968 roku, koniecznie musi zrozumieć, kim była i jak funkcjonowała w życiu matka. Ale także zadać pytania o jej demony, które mimowolnie Zaremba zabrał do Szwecji i które go nie opuściły – łącznie z pytaniami bez odpowiedzi, z którymi dzięki tej książce chce nareszcie skończyć.

To opowieść o tym, jak mocno ludzie i zdarzenia czynią nas tym, kim jesteśmy, ale także historia dorastania pośród niedopowiedzeń zabranych ze sobą w dorosłe życie. To nie tylko rozliczenie z rodziną. To może efekt pierwszego prawdziwego z nią spotkania. Wiele lat po tym, jak poznali się rodzice – już po wojnie, a jednak wciąż z jej okrucieństwem, niesionym pod skórą strachem i poczuciem, że życie może ponownie skrzywdzić. Że ludzie będą tylko źródłami opresji oraz agresji. Zaremba portretuje trudny związek i postacie, które być może nigdy nie weszły w kontakt z tymi wszystkimi emocjami, jakie tworzą tę niezwykłą opowieść o przemianach dziejowych, emigracji, ale przede wszystkim o rodzinie, w której tak wiele się ukrywało. Milczenie dla dobra codzienności. Unikanie konfrontacji z cierpieniem, któremu nigdy nie zadośćuczyniono. Ale i konfrontacja z systemem wymuszającym czujność. Z krajem, który wyprasza. Z ludźmi ponownie jawiącymi się jako wrogowie. Z mentalnością uciekiniera.

Zaremba Bielawski koncentruje się na antysemityzmie, bo choć nie dotknął on go tak jak rodziców, został przez niego zabrany w życiową podróż, wciąż na nowo zaskakujący, stale bezkompromisowy i doskonale odradzający się po latach. Antysemityzm jest tu wieczną goryczą i niegojącą się raną. Wisi jak mroczne fatum nad tą opowieścią, jednak skłania też do rozmaitych refleksji, nie tylko potępiania. Autor pokazuje, co wpłynęło na życiowe milczenie jego matki. Jak bardzo opresyjny jest mechanizm niepozwalający rozliczyć się z cierpieniem, zwerbalizować doznanych krzywd. Jak często ofiara prześladowania zostanie nią już za zawsze, także czyniąc samej sobie wyrzuty. Dom z dwiema wieżami” jest opowieścią o wnikaniu w umysły najbliższych, którzy bali się konfrontacji ze sobą. A może zostali zmuszeni przez okoliczności, by nie wchodzić w kontakt z tym, co niszczyło życie i destrukcyjnie wpływało na związek. Ta opowieść to dowód na to, że miłość do rodziców sprawia, iż chciałoby się umożliwić im rozgrzeszenie oraz ekspiację, na które nie mieli szans. Ale także to czuła historia nazywania i określania tego, co nie pojawiało się nawet w myślach. Mocna i wyrazista książka o niezgodzie na uprzedzenia oraz przemoc. Zaprezentowana jako kameralna całość, w której trzeba opowiedzieć o rodzicach i za rodziców, by zrozumieć własną tożsamość. Z jednej strony narracja bardzo wstrząsająca i uczciwie opowiadająca o tym danse macabre lęku i uprzedzeń. Z drugiej jednak – tak intymna, że chwilami ma się wrażenie przekraczania dozwolonych granic. Specyficzna opowieść o życiowych inicjacjach i dręczących wciąż pytaniach. O miłości, dzięki której wciąż na nowo pojawia się odwaga, by pytać. Maciej Zaremba Bielawski wstrząsa, ujmuje i udowadnia, że rozrachunek z samym sobą oraz miejscem, do którego się przynależy, można podjąć wówczas, gdy zrozumie się losy oraz motywacje działania swoich najbliższych.