Kolejna powieść Łukasza Gołębiewskiego nie wychodzi poza spektrum tematyczne jego dotychczasowej twórczości. Nihil novi – chciałoby się rzec z przekorą i nawrzucać trochę autorowi, że ciągle o tym samym, ciągle w tej samej konwencji, wciąż podobnie i przewidywalnie. Chociaż „Bomba w windzie” stara się być nieprzewidywalna i zaskakujący zwrot akcji ma tę nieprzewidywalność podkreślić, ta dość niepozorna książka nie jest niczym odkrywczym i nie można się do niej przywiązać, bo zwyczajnie skupia na sobie uwagę krótko i też na bardzo krótko pozostaje w pamięci. Ponieważ lubię twórczość Gołębiewskiego, napiszę przede wszystkim o tym, co mnie osobiście w jego nowej książce zainteresowało. „Bomba w windzie” to utworek fikcyjny, ale też uderzający prawdą i oczywistością pewnych sądów. To bardziej rozbudowane opowiadanie niż powieść. Średnio warte uwagi. Jednak przeczytałem, zatem słów parę napiszę.
Chociaż główny bohater przypomina na przykład Krzysztofa ze „Złam prawo”, jest mimo wszystko postacią oryginalną. To Richard Burton, który raczy nam się przedstawić dopiero na 79 stronie. Od pierwszych stron natomiast widzimy, że mężczyzna znalazł się w nie lada tarapatach. Samotny w szybie windy, którą uszkodził wybuch bomby, prawdopodobnie jakiś zamach terrorystyczny. Richard, zatrzymana na 17:26 godzina w jego zegarku, przejmująca samotność, lęk i żadnego pomysłu na to, jak wydostać się z matni. „Jestem tu jak więzień wrzucony do ciemnego lochu, któremu nie podano długości odbywanej kary”. W takich oto warunkach Burton rozmyśla o swym dotychczasowym życiu, pełnym rozczarowań, porażek i bliskości śmierci, o którą teraz ponownie się ociera. Przed naszymi oczami otwiera się obraz zmęczonego życiem outsidera, dla którego upadek w szybie windy jest początkiem końca.
Jak można polubić bohatera, który mówi o sobie następująco? „Nie jestem normalny. Nie zasypiam bez proszków uspokajających. Mam wrażliwość dwunastolatka. Nie umiem tworzyć związków. Nie umiem czerpać satysfakcji z pracy. Nie mam też satysfakcji z seksu, ale to może być winą partnerki. Piłem i brałem narkotyki. Mój umysł jest przeciążony”. Myślę, że Burton nie jest postacią stworzoną po to, by go lubić. Także nie po to, by mu współczuć. To wyraziciel pewnej idei, człowiek-przesłanie, fantastyczny byt w realnym otoczeniu. Kim jest Richard Burton? Czym są jego zapiski? Czy to tylko strumień świadomości byłego krytyka literackiego, który po wielu latach poznawania światów literackich innych ludzi postanowił mocno i wyraźnie odczuć, czym jest świat jego samego otaczający? Warto zwrócić uwagę, że przebywanie w szybie windy jest dla niego swoistym czyśćcem, w którym ten obrzydliwy w gruncie rzeczy egocentryk musi zmierzyć się ze swymi wspomnieniami i samym sobą bez uspokajaczy – bez proszków, alkoholu, bez punkrockowej muzyki łagodzącej stany lękowe i bez niczyjej pomocy. Ten ateista z protestanckiej rodziny dopiero teraz odczuwa naprawdę, czym jest pustka i zmuszony jest w tej pustce do konfrontacji z demonami, jakie kryją się w jego duszy.
„Bomba w windzie” jest przegadana i w zakończeniu po prostu przekombinowana. Niby wiemy, o co autorowi chodzi. Szerzej otwieramy oczy, kiedy kończy się opowieść Burtona, a zaczyna zaskakująca narracja finałowa. Wydaje się, że wszystko, co opisuje autor, gdzieś i kiedyś już przez niego zostało opisane. Nie ratuje tej książki ani angielska sceneria, ani koncept z szybem windy. Gdybym miał poznawać twórczość Gołębiewskiego od tej pozycji, raczej bym się doń zraził. Nie pozostaje mi zatem nic innego, jak przestrzec przed rozczarowaniem. Mnie „Bomba w windzie” zaintrygowała na chwilę, by chyba na zawsze pozostawić jedynie czytelniczy niedosyt.
Wydawnictwo Jirafa Roja, 2011
Nie określiłbym powieści Austina Wrighta mianem „arcydzieła”, a taka etykieta znajduje się na okładce książki. Nie dołączę do peanów na jej cześć, które można przeczytać tym razem na okładce tylnej, bowiem „Tony i Susan” bynajmniej nie jest powieścią ani piękną, ani cudownie napisaną. Myślę, że to dość dobrze skrojony dramat obyczajowy o specyficznej formie – mierzymy się bowiem, wraz z główną bohaterką Susan Morrow z książką, którą przesyła jej ni stąd ni zowąd były małżonek. Książka w książce, dwie fabuły, dwie pozornie różne historie, którym już na samym początku nadany jest wspólny mianownik, zatem zmusza ona czytającego do takiej, a nie innej interpretacji. Susan ma zostać bowiem dotknięta przez powieść autorstwa mężczyzny, którego kiedyś utrzymywała i któremu wierzyła, iż potrzebuje natchnienia i spokoju, by pisać, a w gruncie rzeczy nie miał do tego ani predyspozycji, ani też nie wiedział, o czym pisać. Tymczasem wiele lat po rozstaniu nagle znajduje temat i maszynopisem ma zadać Susan bolesny cios. To wszystko wiemy już z pierwszych stron tej powieści, czy trzeba zatem czytać ją dalej?
Może warto spojrzeć na tę książkę nieco inaczej. Może jest tu mowa o wzajemnej ekspiacji, oczyszczeniu się z demonów przeszłości i stawianiu czoła temu, od czego wcześniej uciekano. Tak, z pewnością „Tony i Susan” to książka rozliczeniowa. Edward bowiem rozlicza się w swej kryminalno-obyczajowej powieści z samym sobą i Susan, ona zaś przytłoczona twórczością swego ex, tak silnie wdzierającą się do jej wnętrza, próbuje z perspektywy czasu spojrzeć na swój nieudany związek z Edwardem i zrozumieć błędy, jakie popełniała oraz to, kiedy i w jaki sposób go raniła. Dociera do niej także fakt, iż nie jest szczęśliwa w obecnym związku.
To, co przesyła do przeczytania Edward, jest mroczną powieścią o zemście. Główny bohater, Tony Hastings, jest świadkiem tego, jak trzech zbirów na autostradzie rozdziela go z ukochaną żoną i córką, by potem je zgwałcić i zamordować. Poniżenie Tony’ego stanie się jednocześnie jego zemstą. Bohater próbuje zdefiniować swoją męskość i udowodnić przede wszystkim sobie to, iż był męski w konfrontacji z nocnymi kierowcami, którzy najpierw ścigali się z jego rodziną, by później zatrzymać ich samochód i skazać na piekło, jakiego końca potem nigdy już nie można było zobaczyć. Zamknięty w sobie, brzydzący się przemocą Tony, początkowo kiepsko współpracuje z policją i jest tak, jakby policjantom bardziej zależało na schwytaniu przestępców niż jemu samemu. Nie podejrzewa, że z czasem wejdzie w swoistą grę, w której trudno mu będzie się odnaleźć. Grę, której reguły ustali pewien ambitny policjant śledczy…
Susan odnajduje wiele wspólnego z powieściowym Tonym. Dramatyczna opowieść Edwarda – jak to zaznaczono na początku opowieści i we wstępie tej recenzji – przenika ją na wskroś i powoduje, iż coraz trudniej jest jej odciąć się od niezwykłej fabuły, jaką raczy ją ex. Dochodzimy tutaj do kwestii autora i czytelnika oraz wzajemnych między nimi zależności. Wright napisał książkę o istocie pisania, o kreacji twórczej za pomocą słów, która ma oddziaływać na wyobraźnię odbiorcy i poruszać go na tyle, by wszedł w interakcję ze słowami budującymi czytaną przez niego fabułę. Edward to modelowy typ niespełnionego pisarza, Susan zaś jest wymagającą czytelniczką. Autor pokazuje szereg napięć, jakie rodzi kontakt między nimi za pomocą słowa pisanego. I to ostatecznie przekonało mnie do tego, by nie krytykować tej powieści. Austin Wright bowiem stopniuje napięcie i gra z czytelnikiem. Do tego potrafi go wyprowadzić w pole i zaskoczyć, a taka sztuka nie każdemu się udaje. Plus zatem za inteligencję autora, minus za ckliwą i w gruncie rzeczy przesłodzoną opowieść, w której zemsta ma lepki smak i nie ma w niej ani odrobiny cierpkości.
Wydawnictwo MUZA, 2011
Czy wspomnienia Krystyny Chiger spisane z punktu widzenia oszołomionej traumą wojennych doświadczeń dziewczynki czegoś nie przypominają? Pod względem formy jej książka powiela schemat pisarstwa Romy Ligockiej. Oto dziesięć lat po ukazaniu się w Polsce „Dziewczynki w czerwonym płaszczyku” możemy przeczytać „Dziewczynkę w zielonym sweterku”. Czy to jakiś prosty zabieg polegający na połączeniu dziewczynki z kolorem fragmentu jej garderoby, by ściągnąć uwagę czytelnika? Ligocka pisała wiarygodnie, nie odbieram tej wiarygodności Krystynie Chiger. Odrobinę mnie tylko niepokoją te dwa tytuły, bo nasuwają skojarzenia z jakąś marketingową grą o czytającego. Przyznam, iż „Dziewczynka w zielonym sweterku” to książka przejmująca w równym stopniu, co większość literackich świadectw Holokaustu. Tyle że tym razem to nie obóz zagłady stanie się miejscem rozwoju świadomości małego dziecka, lecz… kanały pod pięknym Lwowem, do których pewnego dnia trafia rodzina Krystyny Chiger.
Autorka rozpoczyna od szczęśliwych wspomnień; opisuje okres tuż sprzed wojny, sielski żywot dorastającej dziewczynki w klimatycznym Lwowie, gdzie Czas i Historia wydają się nie istnieć. Początek drugiej wojny światowej jest jednocześnie początkiem końca dla wielu żydowskich rodzin. Szybko okaże się, że Chigerowie będą zmuszeni do tego, by zejść do podziemnego świata, albowiem ten oświetlony promieniami słońca jest dla nich piekłem na ziemi. Zejście do kanałów Lwowa – decyzja dramatyczna i przerażająca jednocześnie – poprzedzone jest opisem tego, jak Lwów zmieniał swe oblicze i zamieniał życie swych żydowskich mieszkańców w koszmar, który opisywano już wielokrotnie i za każdym razem przejmująco. To, że Chigerowie ostatecznie znajdą się w kanałach, jest wynikiem przede wszystkim niezwykłego sprytu i siły przetrwania głowy rodziny. To bowiem Ignacy najpierw konstruuje misterne schowki i skrytki, by w końcu zabrać żonę z dwójką dzieci pod ziemię, bo tylko tam mogą być bezpieczni.
Zaskakującą i mocno zapadającą w pamięć postacią ze wspomnień Krystyny Chiger jest niejaki Leopold Socha. Ten człowiek pomaga ukrytym w kanałach Żydom przez długie czternaście miesięcy. To postać będąca łącznikiem między światem zewnętrznym a ponurymi wnętrzami, w jakich zmuszeni są egzystować najbliżsi Krystyny wraz z nią samą. Socha nie pomaga bezinteresownie, ale szybko możemy się zorientować, iż nie traktuje tego, co robi li tylko jako pracy zarobkowej. Między Chigerami a Sochą nawiązuje się specyficzna więź. Autorka książki przedstawi tego mężczyznę w bardzo różnym świetle, ale chyba w każdym zdaniu o nim dostrzec będzie można ogromne przywiązanie, jakie z czasem się w niej narodziło. Leopold Socha stawał się stopniowo dla Chigerów kimś najbliższym. Przewodnikiem, któremu można zaufać. Kimś, kto zrozumie, jakim piekłem jest życie w kanałach, wśród szczurów i wszy, w wiecznym mroku i strachu przed tym, by nadmiar wody w rurach nie zakończył marnej egzystencji ukrywających się tam przed Niemcami Żydów.
Chiger szczegółowo i precyzyjnie odtwarza czas życiowej traumy. Jej dzieciństwo zawsze będzie się kojarzyć z brudem, smrodem i nieszczęściem, jakiego zaznawała ona i jej rodzina. Autorka stara się być obiektywna w tym, co opisuje, ale niejednokrotnie widać, iż nie można zwyczajnie przedstawiać suchych faktów, kiedy było się narażonym na tak wiele krańcowo od siebie różnych emocji oraz przeżyć. Chiger w zielonym sweterku pomaga przetrwać wyobraźnia (niczym Sarze Crewe z klasyki literatury dziecięcej, „Małej księżniczki” Frances H. Burnett) oraz jej wymyślony przyjaciel Melek. Pomaga także to, iż czuje się odpowiedzialna za młodszego brata i że nie może upadać na duchu, skoro jej rodzice nigdy nie upadali – nawet w sytuacjach najbardziej beznadziejnych. Jednocześnie autorka opowiada o przeżyciach dziecka, których niemal nie można sobie wyobrazić. Terror strachu, patrzenie na śmierć bliskich z rodziny, głód, skrajne wykończenie, nawet zalążek dziecięcej depresji odegnanej precz przez Leopolda Sochę i dzięki odrobinie słonecznego światła. Niezwykłe to świadectwo dramatu życia i siły przetrwania. Przejmujące tym bardziej, że nie oszczędza czytelnika, każąc mu przeżyć najtrudniejsze chwile razem z bohaterami.
Przed nami premiera ekranizacji tej książki w reżyserii Agnieszki Holland. Filmowa kamera zejdzie do mrocznych kanałów i uczyni ze świadectwa Krystyny Chiger z pewnością poruszający obraz. Do tego czasu warto zapoznać się z książką i przyjrzeć temu, w jaki sposób o niewyobrażalnym cierpieniu autorka pisze w tak plastyczny i prosty sposób…
Wydawnictwo Naukowe PWN, 2011
Nowa powieść Dona DeLillo traktuje przede wszystkim o ludzkiej świadomości. Dokładnie chodzi o zanik owej świadomości, jej unicestwienie oraz o próby walki z tym, by nie dojść do tytułowego Punktu Omega. Co tam jest? „Świadomość się wyczerpała. Pora wrócić do materii organicznej”. Jeśli dodamy do tego jak zawsze skomplikowaną znaczeniowo, choć pozornie prostą fabułę charakteryzującą pisarstwo DeLillo i niespokojny klimat, w jakim rozgrywają się opisane zdarzenia, otrzymamy powieść-zagadkę, czyli coś, do czego autor „Performerki” zdążył nas już przyzwyczaić.
To właśnie performance rozpoczyna opowieść. Mroczna instalacja prezentuje „Psychozę” Hitchcocka bez dźwięku, rozciągając film klatka po klatce tak, by można go oglądać przez 24 godziny. Odwiedzający nie spędzają przy niej tak długiego czasu. Jest jednak tajemniczy mężczyzna, który patrzy na to wszystko w urzeczeniu, tworząc swoją własną wykładnię tego niemego filmu. Kadr po kadrze, scena po scenie – jest bliżej światowego arcydzieła filmowego tylko wtedy, gdy uważnie się w nie wpatruje. O czym informuje narrator? „Chciał zapomnieć pierwotną wersję filmu albo przynajmniej sprowadzić ją do roli odległego, nienarzucającego się punktu odniesienia”. Tym samym wyznacza sobie nowy Punkt. Staje się świadomym (sic!) odbiorcą tego obrazu filmowego.
Z sali muzealnej przeniesiemy się na pustynię. Gdzieś z dala od cywilizacji spędzają ze sobą czas dwaj mężczyźni. Elster to wolnomyśliciel, filozof, bezbronny wobec przemocy i przerażony nią. Ale to właśnie on brał udział w rządowych projektach wojennych związanych z atakiem na Irak. „Haiku nie znaczy nic oprócz tego, czym jest. (…) Odpowiedź na wszystkie pytania, sformułowana w ustalonej liczbie wersów o przepisowym układzie sylab. Chciałem wojny w stylu haiku”. Co otrzymał? Gorycz porażki i świadomość (!), iż musi żyć dalej. Z dala od ludzi, na pustkowiu. Zaprasza do siebie młodego reżysera Finleya, który stara się skłonić Elstera do zwierzeń, jakie osadzone w surowym tle, będą fascynującym – założeniu autora – dokumentem, mającym przynieść mu sławę. Obaj dyskutują na tematy tak skrajnie od siebie różne, że czytamy tak naprawdę scenariusz filmu. Filmu, którego jednak nie będzie. I to nie tylko dlatego, że Elster niechętnie chce opowiadać o sobie, bo dla niego to poświęcanie się innym niemal na pożarcie. Zdarzenia na pustyni potoczą się mało przewidywalnie, kiedy do dwóch mężczyzn dołączy tajemnicza córka Elstera, Jessie…
Tę skromną powieść zamyka klamrowo powrót do mężczyzny oglądającego „Psychozę”. Tym razem nie jest sam, u jego boku pojawia się kobieta. Dla niej obraz ten jest niejasny i niezrozumiały. Czy tajemniczym podglądaczem filmu jest niejaki Dennis, a w finale rozmawia z nim Jessie?
Don DeLillo tworzy coraz bardziej mroczną prozę. Delikatnie używa materii słownej i stara się za wszelką cenę pisać tak, by nie było to jednoznaczne. „Punkt Omega” to książka zmuszająca do refleksji nad tym, czy nasza świadomość jest w stanie ogarnąć wszystko. Tezy Elstera, tak wyraziste i klarowne na samym początku, rozsypią się gdzieś i pozbawią go chęci do działania, życia. Dlaczego tak się stanie? Jakie powiązania ma ze sobą instalacja Douglasa Gordona z fikcją literacką Dona DeLillo? Warto zwrócić uwagę na to, iż być może teraz pisarz amerykański przekracza swój własny Punkt Omega, a jego proza staje się świadectwem dojrzałego i nadal świadomego spojrzenia na otaczającą nas rzeczywistość.
Oficyna Literacka Noir sur Blanc, 2011
To dopiero reportaż! Pokłosie odwiedzin Stambułu w 2006 roku oraz licznych lektur, dzięki którym Geert Mak, holenderski pisarz i historyk, przygotował się wcześniej do tych odwiedzin. Miejscem, które zwróciło jego szczególną uwagę, jest most spinający dwa brzegi Stambułu, dwa kontynenty, dwie cywilizacje, dwa różniące się od siebie światy. Most Galata – wieloznaczny w swej wymowie, pięciokrotnie „zmartwychwstały”, mogący o historii Turcji opowiedzieć więcej niż niejedna encyklopedia. Czego dowiemy się z książki Maka?
Zaczyna się tak niewinnie i bez wyrazu! „Właściwie most wcale nie jest ładny. Betonowa konstrukcja, długa na ponad pół kilometra, szeroka na cztery pasma jezdni i linię tramwajową. Pośrodku wznosi się instalacja do podnoszenia mostu, a wokół podjazdów i pod nimi znajdują się tunele i galerie handlowe”. Mak rozmawia z tymi, którzy na moście handlują i są z nim w jakiś sposób związani. Poznamy zatem opowieści wędkarzy, sprzedawcy herbaty, niewidomego flecisty czy handlarza książkami. Wszyscy oni znaleźli się na moście, bo tam, skąd pochodzą, nie byli w stanie sobie poradzić. Most ogniskuje w sobie nędzę Turcji czy jej koloryt? „Tu dzieje się wszystko, czego Bóg zabrania: kradzieże, kieszonkowcy, a hazardziści oszukują nawet siebie nawzajem”. Geert Mak nie przechodzi obok tego obojętnie. Rozmawiając z ludźmi, snuje jednocześnie własne rozważania. Inspirowany opowieściami prostych ludzi, tworzy wcale niełatwą historię, w której upadek Imperium Osmańskiego i narodziny Turcji odegrają bardzo ważną rolę i spróbują pomóc odpowiedzieć na pytanie, co obecnie Stambuł łączy z Zachodem, a co go odeń oddziela.
Zwraca uwagę erudycja autora i fakt, iż własne spostrzeżenia stale konfrontuje z sądami innych na temat Mostu Galata i wszystkiego, co się z nim wiąże. Mak sięga do zapisków kronikarzy tureckich, ale także w ciekawy sposób nawiązuje między innymi do de Amicisa, Brodskiego, Pamuka, Lottiego czy Hikmeta. To tylko kilka nazwisk. Historia mostu jest jednocześnie historią państwowości, o jakiej nie dowiemy się, przemierzając go z przewodnikiem. Mak pisze o sprawach trudnych. Wskazuje mroczne punkty na mapie obecnej Turcji, rozważa istotę pojęcia tureckiego honoru, zastanawia się – wraz z Elif Şafak – nad tym, jak wygląda wyzwolenie tureckich kobiet oraz próbuje dotknąć złożonego problemu zderzenia kultur i religii. Zachód konfrontowany ze Wschodem, chrześcijaństwo z islamem. Czyż jest lepsze miejsce, by o tym porozmyślać niż Most Galata?
Most owiewają różne wiatry. One to przywiewają kolejne opowieści do niepozornej w gruncie rzeczy książki, której wartość jest przecież bardzo duża. Geert Mak dotyka problemów kraju kulturowo zupełnie innego niż Holandia, a przecież czyni to z tak ogromnym zaangażowaniem, że nawet potrafi trafnie zestawić ze sobą specyfikę Amsterdamu i Stambułu. Teoretycznie nie rusza się z miejsca (pomijając kroczenie po moście), tak naprawdę wędruje po historii od średniowiecza poprzez erę nowożytną do współczesności i do tego, z czym Turcja mierzyć się będzie w przyszłości jako kraj pragnący stać się częścią Unii Europejskiej.
Warto przeczytać „Most” choćby z tego powodu, by doświadczyć oswajania inności. Autor doświadcza i analizuje, wnioski jednak pozostawia czytelnikom. Warto przez chwilę stanąć między Europą a Azją i pomyśleć, czy faktycznie aż tak wiele je dzieli.
Wydawnictwo Czarne, 2011
Pofantazjujmy przez chwilę. Wyobraźmy sobie ogromne przestrzenie skryte w mroku. Pomieszczenia mieszkalne i użytkowe, korytarze, tunele – wszystko pośród ciemności, tworzące wielki dom. W tym domu od czasu do czasu można zajrzeć nie tam, gdzie należy i zniknąć. Wewnątrz mamy dom w domu – to jądro zwane Centrum. Do Centrum wiedzie droga tylko w jedną stronę, a rolę przewoźnika przejmuje mroczny wózek, do którego trafiają pechowcy. W ciemnym domu nie ma miejsca na spokój. W tym domu panuje terror strachu i niewola. Zniewolone są ciała, ale przede wszystkim umysły. Dom jest wypaczony. Tak samo jak wypaczone są zajęcia jego mieszkańców czy lśniące strzałki wskazujące przerażającą drogę ku Centrum. Witamy w piekle Tarjeia Vesaasa, w iście Kafkowskim klimacie. Witamy w świecie, w którym piekło na ziemi stwarzają dla siebie ludzie.
„Dom w ciemności” to powieść wiekowa. Wydana w 1945 roku do dzisiaj nie utraciła aktualności, zyska za to polskich czytelników dzięki uprzejmości Państwowego Instytutu Wydawniczego. Anna Marciniakówna, tłumaczka książki, zamieszcza wiele informacji zarówno o samym autorze, jak i jego dziele, w związku z tym postaram się nie powielać tego, co znajduje się w posłowiu, lecz napisać przede wszystkim o wrażeniach czytelniczych, a tych „Dom w ciemności” dostarcza bardzo wiele.
To, co zwraca natychmiast uwagę to teatralność tej prozy. Poszczególne sceny, dialogi i rozmyślania bohaterów – to wszystko wręcz prosi się o kreację sceniczną i to niekoniecznie jako całość. Norweski pisarz bowiem u schyłku II wojny światowej napisał coś na kształt alegorii totalitaryzmu i nie sposób tego nie zauważyć już od pierwszych stron. Nieokreślona z jednej strony, a przecież tak bardzo wyrazista przestrzeń domu, w którym panują ciemności, to czytelny sygnał interpretacyjny. Vesaas w swej literackiej teatralności nie koncentruje się jednak na budowaniu wizerunku władzy totalnej czy też wyjaśnianiu mechanizmów taką władzą rządzących. Oczywiście jest mowa o strachu jako o narzędziu najważniejszym do budowy struktury zła, ale „Dom w ciemności” opisuje przede wszystkim to, w jaki sposób wobec Zła zachowują się prości ludzie. Z ich losów można by stworzyć kilka wybornych monodramów.
Mamy grupę sprawnych kolaborantów pod dowództwem niejakiego Stiga. Mężczyzna wykazuje się wielką siłą oraz odwagą, nic nie jest w stanie odwieść go od walki z tym wszystkim, co kryje w sobie Centrum i co zniewala innych. Stig to człowiek czynu, który nie myśli o tym, co przyniesie zmiana zastanego porządku. Nad tym zaś zastanawia się kapłan, z którym to Stig toczy ideowe dyskusje na temat bierności względem terroru mroku. Droga Stiga jest jasna i klarowna, drogi jego towarzyszy potem się rozchodzą… Mamy zatem kluczową dla fabuły powieści postać buntownika całkowicie przekonanego o słuszności swych życiowych wyborów. Obok niego niejednoznaczni Peter, Johan i Henrik. Zwłaszcza ten ostatni przykuje uwagę czytelnika pod koniec książki. W mrocznym domu poznamy także Czyściciela Strzałek, który otrzymuje ostrzeżenie, a potem donosi, by w finale powieści przyjąć wszelkie konsekwencje takiego działania. Obok wskazanych już postaci zachowawczy Martin, dla którego najważniejsza jest praca i skupiając się na niej, próbuje za wszelką cenę zrzucić ze swoich barków odpowiedzialność za to, że przez brak oporu i lęk świat domu ogarniają ciemności.
Dość o postaciach, zbyt dokładna ich charakterystyka zniechęci do lektury. Warto jedynie zwrócić uwagę na wizerunki kobiet – nijakie, pozbawione wiedzy o tym, co przeżywa ich mąż, partner, oddalone od głównego nurtu narracji… Vesaas próbuje ukazać napięcie, jakie towarzyszy człowiekowi w zderzeniu z obcą mu siłą, która nie dość, że przerasta, to jeszcze nakazuje postępować wbrew sobie i niewoli bardziej niż cokolwiek innego.
„Dom w ciemności” to proza niezwykle plastyczna. Vesaas nie oszukuje; on naprawdę wie, o czym chce napisać i doskonale dobiera środki artystycznego wyrazu. Totalitaryzmy były, są i prawdopodobnie będą. Norweski dramaturg i prozaik już w 1945 roku wskazał, jak ludzie się z nimi mierzą. Zrobił coś podobnego, co Orwell, ale w Polsce dopiero teraz możemy się o tym w pełni przekonać. Zajrzyjcie do piekła Vesaasa, może stamtąd wyjdziecie…
Państwowy Instytut Wydawniczy, 2011
Libia, Trypolis, gorące lato 1979 roku. Inne być nie może w kraju mężczyzn, zielonej flagi, w kraju zagarniętym przez al-Kaddafiego i w miejscu, skąd nie sposób się wydostać. Tam też poznamy bliżej pewną rodzinę, bo książka Hishama Matara to historia dorastania, zbyt wczesnego dojrzewania młodego Sulejmana, który będzie opowiadał o swoim życiu i opisywał tych, którzy w tym życiu coś znaczą. „W kraju mężczyzn” zatem jest powieścią inicjacyjną i w dużej mierze autobiograficzną. Powieścią, która odsłania prawdziwe oblicze Libii, libijską codzienność, mentalność i kulturę. Wartościowa pozycja, bo ma charakter poznawczy. Istotna, gdyż ukazuje mechanizmy buntu i jego skutki w kraju, gdzie jakakolwiek forma wolności natychmiast jest niewolona.
Matar stworzył coś interesującego także z punktu widzenia kreacji narratora. Czyniąc nim dziecko, każdy twórca utrudnia sobie zadanie. Taka książka musi się wówczas obronić i stanąć gdzieś między dziecięcym infantylizmem a powagą sądów i opinii, jakie autor chce przemycić. Matarowi udaje się znaleźć tę równowagę, a jego Sulejman to barwna i zapadająca w pamięć postać. Postać, wokół której koncentrują się najważniejsze wydarzenia, chociaż tak naprawdę dzieją się gdzieś daleko poza jego domem.
Najważniejszy dla Sulejmana jest ojciec, baba. Chłopiec wciąż odczuwa niedosyt obecności baby w domu. Jednocześnie o wiele silniej myśli o nim, gdy go nie ma. ”Kiedy był w domu, wydawał się daleki. Kiedy wyjeżdżał, wydawał się jakiś bliższy, bardziej żywy w moich myślach”. Co robi, gdy opuszcza Sulejmana i jego matkę? Gdzie bywa? Co ukrywa przed rodziną? Tajemnice te rozwiewane są dosyć szybko; wiemy, jakie książki czyta baba i możemy sobie wyobrazić, w jakim stanie wraca po przesłuchaniach władz reżimu. Baba jest dysydentem, ale Sulejman poznaje losy innego, sąsiada. W telewizji transmitowane jest przesłuchanie, a następnie wieszanie politycznego wroga, czemu małe dziecko przygląda się z trwogą, ale i z zainteresowaniem.
No właśnie, ono jest z punktu widzenia Sulejmana najważniejsze. „Zainteresowanie. Tego chyba pragnąłem. Ciepłej, stałej, niezmiennej troski i zainteresowania. W okresie krwi i łez, w Libii pełnej posiniaczonych i obsikanych mężczyzn, rozpalonych pragnieniem i złaknionych wytchnienia, ja, śmieszne dziecko, pragnąłem czyjejś uwagi, zainteresowania”. Na co dzień stara się zdobyć uwagę u matki, kolegów z podwórka. Każdy jednak wydaje się jednocześnie bliski i daleki Sulejmanowi. Jego matka, Nadżwa, urodziła chłopca w wieku piętnastu lat; rok po tym, kiedy zmuszono ją do ślubu. Jest bardzo zachowawcza, trzeźwo patrzy na zdarzenia toczące się w Libii i jest przeciwna działaniom antypaństwowym. Ona chce po prostu emigracji, baba rewolucji. A Sulejman? Tego, żeby go zauważono.
Matar napisał książkę o zbyt wczesnym dojrzewaniu do męskości. Główny bohater, chłopiec, zadaje sobie wiele pytań o tę męskość. Czy oznacza ono intensywność (życia i zapachu), czy też stawanie się niezależnym. Czy męskość to faktyczna dominanta libijskiego społeczeństwa i czy warto być taki jak baba, buntować się i sprzeciwiać, by dojrzewać i naprawdę w męskość wrastać?
„W kraju mężczyzn” to rzecz, którą warto znać. Specyficzny styl, ciekawa dygresyjność, niezwykły dar opowiadania (niczym Szeherezada, o której przecież kilka razy jest w powieści mowa), klarowność i piękno. Proza, której szybko się nie zapomina. A gorące libijskie lato 1979 roku pozostaje z nami na zawsze…
Wydawnictwo Smak Słowa, 2011
Dawno lub niedawno temu w Danii matka lekomanka i alkoholiczka urodziła trzech synów. Dwóch przeżyło, trzeci zmarł zaraz po urodzeniu. Ten trzeci miał najwięcej szczęścia. Jeśli już to stwierdzenie powoduje, że jeży ci się włos, nie czytaj „Submarino”. Jeżeli natomiast masz ochotę zejść w otchłań ludzkiego piekła na ziemi, uważaj. „Submarino” jest jak narkotyk, bo i o narkotykach między innymi traktuje. Nigdy nie wiesz, kiedy uzależnisz się od Bengtssona i jego prozy. A wtedy będzie już za późno, bo po pochłonięciu tej rewelacyjnej powieści, nie przestaniesz myśleć o obrazach, jakie wytworzyła twa wyobraźnia podczas lektury.
Opowieść o braciach, którzy przeżyli rozpoczynają perypetie Nicka. Mężczyzna jest cynikiem, a wyjście z więzienia, dokąd trafił za ciężkie pobicie, czyni z jego życia fatalny ciąg picia alkoholu, uprawiania seksu, deprecjonowania wszystkiego i wszystkich oraz trwania gdzieś na krawędzi snu i jawy. Nick nawiązuje bardzo bliską znajomość z Sofie, współlokatorką w „komunie” niejakiej Tove. Sofie cierpi, bo nie jest jej dane przebywanie z ukochanym synem. Namiastkę spokoju odnajduje w ramionach Nicka. Wszystko zmieni się wówczas, gdy ramiona kochanka zastąpią niezdecydowane ręce Ivana, którego Nick chce uczynić mężczyzną i poddać inicjacji seksualnej…
Brat Nicka wydaje się nie mieć imienia. Jest ono tak samo zbędne, jak zbędny czuje się sam bohater. „Codziennie jestem bliski śmierci. Bliski zrobienia błędnego kroku. Bliski utraty równowagi”. Od szaleństwa odwodzi go jedynie syn, którego wychowuje samotnie. Mały Martin jednak nie zdaje sobie sprawy, że jego ojciec to wytrawny heroinista. Przerażające są opisy scen, kiedy ojciec zamyka się z działką narkotyku w łazience, a syna pozostawia w pokoju przed telewizorem. Koszmarne jest czytanie o szpitalnym dylemacie, gdy mały Martin przypadkowo połyka narkotyk, a ojciec nie jest w stanie wydusić, by podali mu nań antidotum, bo wie, że go straci. O ile Nick żyje w jakimś bliżej nieokreślonym niebycie, o tyle życie jego brata jest piekłem. „Wiem, że piekło nie pojawia się po śmierci, że piekłem wcale nie są inni. Prawdziwe piekło jest wtedy, kiedy się patrzy na pustą torebkę, a mały synek śpi w sąsiednim pokoju”. Kiedy brat Nicka wdaje się w regularny handel narkotykami na ulicach Kopenhagi, łatwo się zorientować, że to równia pochyła i wszystko zmierza ku tragedii…
Tytułowe „submarino” polega na takim torturowaniu człowieka, by pod wodą go utopić. Obaj bracia torturowani są przez życie. Przez wspomnienia o zmarłej już matce, której nadal nienawidzą. Przez życie, które dało im jedynie powody do wściekłości i rozczarowania. Obaj stają się groźni dla innych i dla siebie. Ale przecież – jak twierdzi Nick - „Nikt z nas nie jest niegroźny. Niektórzy po prostu nie mieli szansy na skrzywdzenie innych”. Relacje braci odzwierciedlają to, co działo się przed laty w ich domu. Nie mogą wyjść poza traumę rodzinnych wspomnień i dziwnym trafem wpadają w niemoc, z którą żaden z nich nie potrafi sobie poradzić.
Zwraca się uwagę na to, że autor portretuje mroczną stronę Kopenhagi. Myślę, że akcja książki mogłaby dziać się w każdym dużym mieście. Doświadczamy upokorzeń żebrających o działkę narkomanów, desperacji młodych prostytutek, przyglądamy się światkowi przestępczemu i chcemy się stamtąd jak najszybciej wydostać, ale „Submarino” na to łatwo nie pozwala.
Powieść dojrzała i przemyślana. Intrygujący prolog i epilog. Świetna, dwuczęściowa konstrukcja, która pozostawia pewien niedosyt, choć wydaje się, że ostatnie zdanie i ostatnia kropka w każdej opowieści o braciach są we właściwym miejscu. „Submarino” to historia samotnych ludzi, jakim trudno jest przełamać samotność i szukają zastępczych środków, by jakoś sobie z nimi poradzić. Mocna i wartościowa rzecz. Zdecydowanie warta uwagi!
Wydawnictwo Czarne, 2011
Debiutancka książka Magdaleny Zych wpisuje się w nurt współczesnej literatury homoerotycznej, w której po Witkowskim czy Żurawieckim chyba niewiele nowego można napisać. A jednak! Interesujące „Siedem szklanek” porusza nie tylko problem tożsamości i jej związków z seksualnością, ale w symboliczny sposób ukazuje zderzenie heteronormatywnego świata z innością, której nie sposób ogarnąć.
Główni bohaterowie powieści to Kuba i Emil. Kuba jest w gruncie rzeczy nijaki, Emil samym sobą stanowi pewną jakość. Spotkanie tych dwóch skrajnie różnych od siebie mężczyzn zaowocuje mnóstwem zwrotów akcji, ale przede wszystkim zmusi do myślenia nad istotą ich znajomości i nad tym, że w gruncie rzeczy się przyciągają.
Emil to szalony kontestator. Artysta wciąż ocierający się o kobiecość, choć bardzo silnie osadzony w męskości (o tym świadczą m.in. wygłaszane przez niego poglądy). Znawca literatury i sztuki, a także wzorowa niańka. Ucieka od samotności i wie, że jedynym sposobem na to jest bycie słuchanym i adorowanym. Kubie trudno zrozumieć zachowania Emila. Z jednej strony to klasyczna „ciotka”, przebierająca się w kobiece fatałaszki i robiąca stylowe makijaże na twarzy. Z drugiej strony dość bezkompromisowy i twardy facet, który wie, czego chce w życiu i potrafi realizować swoje plany. Jaka jest zatem orientacja seksualna Emila? Kiedy się ją kwestionuje, bohater przeżywa to jak największą zniewagę. Jednocześnie wygłasza takie sądy: „W zasadzie to uważam, że na świecie w ogóle nie ma heteryków. Są tylko źle podrywani biseksualiści”. Jest o tym tak przekonany, że nawet Kuba, którego Emil początkowo mierzi i do którego odnosić się może z cynizmem, zaczyna zastanawiać się nad kwestią własnej (i nie tylko) seksualności.
Kuba zostaje przez Emila dość szybko przemianowany na Kubusia. Kubuś jakby tracił swą dotychczasową tożsamość, ale nie jest mu z tym źle, bo taka niepewność może być inspirująca. Po jakimś czasie Emil zaczyna definiować Kubę, zastępuje mu Boga, a ich znajomość przeradza się w coś, co psychicznie Kubusia męczy. Emil zaś sprawia wrażenie bardzo zadowolonego w takim układzie.
Warto zwrócić uwagę, że Emil adorowany jest nie tylko przez mężczyzn, ale także przez kobiety z najbliższego otoczenia. Imponuje innym tym, iż jest tak bardzo pewny siebie. Czy na pewno? Emil uosabia zarówno poglądy homoseksualnej mniejszości, jak i wypowiada się w imieniu tych, dla których homoseksualizm jest czymś nie do zaakceptowania. Magdalena Zych prowadzi tutaj dwuznaczny dialog z czytelnikiem. Nie zdradza tak naprawdę, jakie motywy kierują zachowaniami Kuby ani Emila, stoi jakby obok i spisuje to, co mówią bohaterowie oraz opisuje ich zachowania.
Tytuł sięga do klasyki literatury dziecięcej. W „Akademii pana Kleksa” Adaś Niezgódka śni sen o siedmiu szklankach. Surrealistyczny i zaskakujący. Opowieść o Emilu i Kubie przeplatana jest lirycznymi marzeniami sennymi tego drugiego. Czyżby Emil jako Kleks wprowadzał niezdarnego Niezgódkę-Kubę w tajniki prawdziwego życia?
„Siedem szklanek” opowiada o tym, w jaki sposób na co dzień gubimy się wśród schematów, metek i ograniczeń wywoływanych opiniami innych o nas samych. To także książka opisująca, jak wielką zagadką może być ludzka seksualność. To również dość dobrze skrojona opowieść obyczajowa, w której znajdą coś dla siebie także zwolennicy opowieści o miłości, przywiązaniu, rozczarowaniach i smutku. Miejmy nadzieję, że Magdalena Zych będzie próbowała wyjść poza swe zainteresowania teorią queer i w przyszłości napisze opowieść o ludzkim dramacie niemożności bycia sobą do końca, bo ten problem w jej debiucie został jedynie delikatnie nakreślony.
Wydawnictwo Prószyński i Spółka, 2011
Cory Doctorow pozwolił sobie pofantazjować i w „Małym Bracie” pokazał możliwe scenariusze zdarzeń po atakach terrorystycznych z 11 września 2001 roku. W błędzie jest jednak ten, który uzna, iż autor skupia się na opisie podobnego ataku, jaki będzie mieć miejsce w San Francisco (zostaje wysadzony most, giną ludzie, kalifornijskie miasto jest w panice). W moim odczuciu to przede wszystkim tanie sensacyjne czytadełko, ale chyba nie jest nim jednak do końca, skoro kazało mi się zastanowić nad kilkoma kwestiami.
Przede wszystkim nad szeroko rozpatrywaną kwestią wolności. Główny bohater, siedemnastoletni Marcus, wraz z przyjaciółmi zostaje aresztowany po zamachu terrorystycznym i zmuszany przez Departament Bezpieczeństwa Wewnętrznego, by ujawnił to, czego ujawnić nie chce. A Marcus to nie byle jaki nastolatek, tylko tęga hackerska głowa i młodociany rewolucjonista, który po łaskawym przez DBW wypuszczeniu, planuje serię akcji wśród młodych ludzi, których celem jest przede wszystkim egzekwowanie różnie rozumianej wolności. Chodzi naturalnie o wolność poglądów, ale nie tylko. Marcus bowiem, równie dobry gracz internetowy, co wielki patriota (ze świecą teraz szukać takiego wśród polskich siedemnastolatków), na lekcjach wiedzy o społeczeństwie wdaje się w burzliwe dyskusje z nauczycielami na temat elementarnych praw, jakie łamie się i atakuje obywateli w kraju, który jednocześnie po raz kolejny jest atakowany przez niezidentyfikowanego jeszcze wroga.
Krajobraz pięknego San Francisco zmienia się diametralnie po zamachu i zniszczeniu mostu. „Przez to wszystko miasto zdawało się jakieś przygaszone, jakby zatrzaśnięte w windzie, skrępowane dokładną inwigilacją sąsiadów i wszechobecnością kamer”. Tam to właśnie młodzi ludzie pokroju Marcusa przełączają się na xnet, zaszyfrowaną alternatywę Internetu, będący miejscem swobodnej wymiany poglądów i azylem dla wszystkich represjonowanych przez system. System bowiem jest zły. Jego egzemplifikacją są tortury DBW oraz świat zamknięcia na Treasure Island i względem tego wszystkiego należy się buntować. Kontestacja młodych bohaterów książki odbywa się w środowisku dla nich naturalnym, czyli pośród wszelkiego rodzaju mniej lub bardziej technologicznie skomplikowanych sprzętów służących głównie komunikacji.
Tutaj zaczyna się „bajeczkowość” tej książki. Marcus przybiera cybernetyczne imię M1k3y i rozpoczyna walkę z systemem. W międzyczasie zakochuje się z wzajemnością i stara się za wszelką cenę uwolnić pozostałego w sidłach Departamentu przyjaciela. Nowoczesne modele komunikacji i młodzi bohaterowie – to wszystko mogłoby wskazywać docelowego odbiorcę książki. Myślę jednak, że Doctorow przy jej pisaniu po prostu dobrze się bawił i bynajmniej nie przerazi mnie po lekturze wciskanie klawisza enter ani też świadomość tego, iż każde zabezpieczenie, jakie stosuję w moim życiu, można złamać. Tak na marginesie pojawiać się może na twarzy uśmiech, kiedy bohater wypowiada zdania typu „Wystarczy sflashować firmware na czytniku RFID za dziesięć dolców i gotowe”, a tłumaczka w pewnym momencie wyjaśnia w przypisie, czym jest skrót LOL.
„Mały Brat” to połączenie czegoś bardzo realnego, a mianowicie ludzkich tęsknot za sprawiedliwością, wolnością i poczuciem bezpieczeństwa z cyberprzestrzenią skierowaną na ideologiczne boje. Tym bardziej nieprzekonujące, że toczą je papierowe postacie, a niestety Marcus i inni jego koledzy właśnie tacy są. Można sobie o ich perypetiach poczytać, ale nie jest to konieczne. Rozumiem, że Amerykanie określają tę powieść fenomenem, ale Amerykanom iskrzą także oczy na filmie „2012”, więc pozwolę sobie uznać, że to po prostu… tylko niezła sensacyjna powiastka.
Wydawnictwo Otwarte, 2011
Nie sposób nie uznać racji tych, którzy nazywają Hiromi Kawakami pisarką nieistniejącego i ledwie odczuwalnego; pisarką zmuszającą wszystkie zmysły do ciężkiej pracy, a w rezultacie autorką całkiem oryginalnych historii. Taką jest i ta opisana w „Manazuru”.
Kei żyje w szczęśliwym małżeństwie z Rei. Los daje im córkę, wszystko przypomina typową rodzinną sielankę. W pewnym momencie –Momo jest już trzyletnią dziewczynką – Rei znika. Motyw tajemniczego zniknięcia z biegu przykuwa do lektury, ale to nie to będzie tak nas hipnotyzowało u Kawakami. Bo w jej odczuciu nie ma czegoś takiego, jak całkowite zniknięcie męża „Odejść w przeszłość może tylko to, co teraz jest. To, czego nie ma, nie może stać się przeszłością. Nie może też całkiem zniknąć. Choć nieobecne, pozostanie na zawsze”. Kei żyje zatem w zawieszeniu, gdzieś między tym, co było, a tym, co będzie. To, co właśnie trwa, jest najtrudniejsze do zdefiniowania. Tym bardziej, że kobieta jak w amoku wędruje trasą kolejową Tokio-Manazuru i sama nie wie, gdzie jest początek, a gdzie koniec wędrówki. Przed szaleństwem chroni ją Seiji, partner bohaterki. Co może zrobić ona sama, wiedząc o jakiejś tajemniczej godzinie 21:00 i nie rozumiejąc motywów zniknięcia męża?
Ścisłe i trwałe więzy międzyludzkie budują społeczną potęgę Japonii. Tymczasem to Japonka próbuje tę potęgę rozbijać. Nie wiemy, czy jej poszukiwania to działania stęsknionej żony czy też może morderczyni, która musi odnaleźć ciało? Poza tym bardzo interesująco nakreślone są relacje między Kei a jej dorastającą córką (od zaginięcia mija kilkanaście lat). Kei ma do Momo ambiwalentny stosunek. Kocha ją i chwilami nie chciałaby jej mieć. Jest dla niej cenna, ale nie niezbędna. Czy w gruncie rzeczy ktokolwiek z najbliższego otoczenia Kei mógłby tak o sobie powiedzieć?
Autorka wyraźnie wraca do stylistyki "Nadepnęłam na węża" w momencie, w którymi wędrującej Kei zaczyna towarzyszyć kobieta. Widzi ją sama Kei, kobieta wydaje się być obca, by za chwilę czuć wszystko to, co czuje Kei. Obie odbywają wiele wędrówek, nie tylko tych do Manazuru i obie próbują oczyścić się z cierpień, jakie doznawały.
Podkreślić też należy, iż jest to książka reprezentatywna dla literatury japońskiej nie tylko przez swój chłód i wyjątkowo rozważnie dobierane słowa, ale także np. przedstawienie aktu seksualnego ujawnia się charakterystycznie, kiedy autorka niespełniona po stosunku, musi „wyciszyć” podniecenie. Kwestia macierzyństwa, jego sensu i końcowego bólu wymieszanego z rozczarowaniem, to też dość zaskakujący zabieg orientalny. Sama Kei mówi do siebie, że ma żal do Reia za to, że odszedł. Japońska kultura uznaje takie słowo za mocne, toteż Kei nieco się z nim męczy, ale uznaje ostatecznie, że przecież ma prawo tak się czuć.
„Manazuru” ma moc. Nie sposób tej mocy nie doświadczyć, ale lojalnie ostrzegam, że u Hiromi Kawakami nie wszystko da nam zrozumieć. Tych, którzy lubią linearny porządek i dobrze zarysowane sylwetki postaci, zapraszam do innej lektury, bo „Manazuru” ma dziać się w naszej wyobraźni i wtedy, gdy pracuje.
Wydawnictwo Karakter, 2011
Drobne zamieszanie mamy z najnowszą publikacją Dubravki Ugresić, wszak powinna nosić tytuł „Baba Jaga zniosła jajo”, czyli taki, jaki nosił wydany przed laty zbiór opowiadań autorki. Czyżby świadectwo tego, iż motyw starej wiedźmy pożerającej dzieci bądź ludzi w ogóle, mieszkającej samotnie i w samotności planującej kolejne zemsty na tych, którzy burzą jej spokój, nie daje Ugresić spokoju? Mityczny motyw Baby Jagi jest przez nią rozpatrzony wieloaspektowo przede wszystkim w trzeciej części „Życie jest bajką”; najbardziej chyba dwuznacznej, mylącej tropy, robiącej czytelnikowi zamieszanie w głowie i stawiającej pytanie o istotę kobiecości starzejącej się, ale też opowiadającej o starych jak świat obrazach wiedźm, mających tak wiele oblicz.
„Starość jest rodzajem naturalnego środka uspokajającego, może dlatego, że sama jest nieszczęściem”. Ugresić bynajmniej nie stara się pokazać, jak podeszły wiek jej bohaterek je uspokaja. Wręcz przeciwnie – im starsze, tym bardziej żywotne. Gderliwe, uprzykrzające życie innym, ekstrawaganckie i niezwykłe w swym szaleństwie wieku starczego. Takie są bohaterki tej niesamowicie ciepłej, inteligentnej i niejednoznacznej książki.
Część pierwsza to taka słodko-gorzka narracja o skomplikowanych relacjach autorki z własną matką. Z jednakowym pietyzmem i dokładnością opisane są i cierpienia staruszki, i jej obsesje, przede wszystkim ta dotycząca sprzątania. Ugresić nie wstydzi się pisać o ofiarowaniu jedynie czegoś na kształt substytutów uczuć, bo z ich pełnym okazywaniem ma ogromne problemy. W opowieść o starszej pani wplata się niepostrzeżenie historia sentymentalnego wyjazdu autorki do Bułgarii, gdzie spędza czas ze studentką folklorystyki Abą. Początkowa irytacja dziewczyną zmieni się tak, jak zmieni się kształt całej książki, kiedy Ugresić podejmie się drugiej, przezabawnej i niesamowicie ciepłej opowieści o … trzech starych dziewczynach. Aba natomiast powróci i to w zupełnie innej roli. Cicha i speszona dziewczyna dokona odważnej interpretacji dwóch poprzedzających jej rozprawkę naukową tekstów.
Najciekawsza jest ukryta wewnątrz opowieść o starzejących się kobietach. Każda z nich przybywa do czeskiego Grand Hotelu N., by uciec od przeszłości. Każda może mieć w sobie rys specyficznej czarownicy; wiedźmy zmieniającej rzeczywistość i potrafiącej dopiec tym, którym dopiec trzeba. Na pierwszy plan wysuwają się jednak relacje przyjaciółek i ich wzajemne powiązania. Oto jak Dubravka Ugresić potrafi połączyć ich bagaże doświadczeń: „Każda z tych trzech kobiet, Lala, Beba i Kukla, miała swoje życie, każda po drodze zgromadziła sporo życiowego bagażu i każda dźwigała na plecach swoje brzemię. I oto teraz, ten bagaż, zrzucony na jedną stertę, zawalił się pod własnym ciężarem, walizki się pootwierały i stare szmaty ujrzały światło dzienne…”. Okazuje się, iż pobyt w czeskim uzdrowisku ma być dla jednej z przyjaciółek miejscem pożegnania się z życiem, a dla dwóch z nich rozpoczęciem życia na nowo u boku małej dziewczynki, pojawiającej się nie tyle niespodziewanie, co niemal fantastycznie, a przecież ukryta w gąszczu mitycznych i regionalnych znaczeń historia sama w sobie jest przecież czymś całkowicie niemożliwym do wyobrażenia.
Dubravka Ugresić to pisarka wiarygodna. Jej dotychczasowe utwory świadczą o tym, że wie, jak pisać i do kogo się zwracać. Myślę, że „Życie jest bajką” to lektura wskazana dla mężczyzn. Choćby po to, by spojrzeli na męskie wizerunki w tej książce, o których celowo nie napisałem ani słowa. To naturalnie także kobieca literatura. Można czytać z nadzieją, że starość nie oznacza klęski, a jesień życia może kryć więcej zagadek i przyjemności niż całe dotychczasowe.
Wydawnictwo Znak, 2011