Wydawca: Wydawnictwo Relacja
Data wydania: 17 lipca 2024
Przekład: Jowita Maksymowicz-Hamann
Liczba stron: 432
Oprawa: twarda
Cena det.: 54,90 zł
Tytuł recenzji: Między życiem i śmiercią
Gdy czytałem tę intrygującą powieść o tym, jak zwyczajne może być coś określane jako niezwykłe, stale był ze mną znany wiersz Czesława Miłosza. John Ironmonger fantazjuje o tym, czym ma być dla ludzkości moment końca ostatecznego, co na jego temat się antycypuje, czego się spodziewa, a co naprawdę następuje. Bo „Wieloryb i koniec świata” to historia, której konstrukcja jest bardzo inteligentnie oparta na kontrastach i opozycjach. Życie łączy się ze śmiercią, początek z końcem. W bardzo wielu znaczeniach. I w przepięknych przyrodniczych dekoracjach, kiedy tłem zdarzeń staje się urokliwa kornwalijska wieś. Miejsce, do którego – co częste w literaturze – przybywa ktoś z zewnątrz i to przybycie ma oczywiście swoje konsekwencje. Ironmonger opowiada o tym, jak skomplikowana i jednocześnie prosta jest struktura świata, w którym schyłek nadchodzi każdego dnia, ma banalny wygląd i przebieg. To zawsze nasza śmierć wyznacza tę ostateczną granicę. Jednakże świat to przede wszystkim życie w wielu przejawach. Życie, któremu nie zagroziła dotąd żadna katastrofa.
Morze wyrzuca na brzeg mężczyznę i wieloryba. Społeczność wioski ratuje obu. Zupełnie inaczej jednak wygląda to, jak są ratowani, jak również to, z czym ten ratunek będzie się później wiązał. Nie wiem, co jest ciekawsze w symbolicznej sferze tej powieści: człowiek czy zwierzę. Outsider, którego tendencje ucieczkowe będą zdradzane w retrospekcjach, czy też potężne cielsko płetwala, które w zaistniałych okolicznościach jest bezradne i tym samym staje się swego rodzaju symbolem człowieczeństwa. Mężczyzna, którego wyrzuca morze, jest nagi. Wieloryb też odsłania wszystko, rozpaczliwie walcząc o powrót do naturalnego środowiska. Mężczyzna stanie na nogi i zacznie nowe życie. Wieloryb pojawi się w książce ponownie i warto będzie się wówczas zastanowić nad tym, jakie znaczenie ma ratowanie zwierzęcia przed śmiercią (to zresztą jedna z najciekawszych i najbardziej sugestywnych scen tej narracji). I co dzieje się ze społecznością skonfrontowaną z dwukrotnym ratowaniem życia – a może dwukrotnym zmienianiem wyroku losu.
Następuje za to wiele interesujących zdarzeń, w których centrum znajduje się Joe. Człowiek, o którego charyzmie Ironmonger opowiada za pomocą ciekawej techniki. Każdy mieszkaniec kornwalijskiej wioski widzi niezwykłość głównego bohatera na swój własny sposób. Joe wchodzi w skomplikowane relacje, czasem bardzo trudne. „Wieloryb i koniec świata” to także po prostu powieść o miłości, choć bliska relacja rozwija się tutaj pośród grobów. Bo doświadczenie odchodzenia będzie zarówno metaforyczne, jak i niezwykle konkretne. Główny bohater i zwierzę, które oddano morskim falom, są postaciami odchodzącymi i powracającymi jednocześnie. Ponadto jest to książka o tym, jak wspólnota oparta na trwałych, od zawsze niezmiennych zasadach przyjmuje kogoś, kto wprowadza niepokój i nienaturalny rytm życia. Ale także ciekawość. Bo wraz z przybyciem obcego mężczyzny odchodzi coś, co od zawsze nadawało wiosce stałą tożsamość.
Warto zaznaczyć, że powieść Johna Ironmongera opublikowana została blisko dekadę temu. Można bowiem odnieść wrażenie, iż jest to jedna z tych książek, w których pojawiają się ślady pandemii z 2020 roku. Nic bardziej mylnego. Miejscowość, która doświadcza zaskakujących zdarzeń, zderzy się z katastrofą rzeczywistą. Odcięciem od świata w wyniku epidemii grypy. Wszystko przebiega w fantazji autora tak, jak mniej więcej przebiegało wtedy, gdy świat walczył z covidem. Nietrudno jest oczywiście wszystko to sobie wyobrazić i ciekawie przedstawić literacko, natomiast cenniejsze jest zderzenie rozmyślań o katastrofie z tym, jak realnie może ona wyglądać. Tutaj przyjmuje postać grypy, która zabija. Ale oczywiście chodzi jedynie o podkreślenie współistnienia fantazji z rzeczywistością. Czasami boimy się bardziej wyobrażenia o czymś niż tego, czym to coś jest rzeczywiście. Autor stawia swoich bohaterów w sytuacji kryzysowej po tym, gdy poznamy kilka mrocznych fantazji na temat kryzysu oraz idącej za nim apokalipsy.
Jeśli przyjrzeć się tej książce przez pryzmat oczywistej paraleli z Jonaszem w brzuchu wieloryba, jest to ciekawe odczytanie biblijnej opowieści o ekspiacji. W gruncie rzeczy jest to przecież historia o tym, co można zbudować i odbudować, a dopiero potem o tym, co można stracić. Podoba mi się przede wszystkim to, że „Wieloryb i koniec świata” opowiada uniwersalne prawdy o istocie ludzkości, koncentrując się na małej społeczności, która odsłania swój wizerunek dopiero przez konfrontację z czymś lub kimś, co przybywa z zewnątrz. Ironmonger pokazuje, jak bardzo subiektywnie rozpoznajemy otaczający nas świat i jak mocno skoncentrowani możemy być na lękach i neurozach, choć jako wspólnota (na przykład ta ratująca wieloryba) funkcjonujemy znakomicie jak jeden organizm. Wspominając wcześniej o opozycjach, miałem na myśli również zestawienie uporządkowania oraz chaosu. Zderzenia jednego z drugim. Zasad i ustaleń z tym, co nieokreślone, dynamiczne i nieprzewidywalne. Dlatego ta książka tak bardzo przyciąga uwagę przez cały czas – trudno jednoznacznie określić, który problem zasygnalizowany w tej historii jest najważniejszy. Na pewno to intrygująca historia tego, jakie możliwości mamy jako ludzkość, by ocalić świat przed jego końcem, który przecież jeszcze nie nastał.
Można się zastanawiać nad tym, czy jest to powieść filozoficzna (z czytelnymi nawiązaniami nie tylko do Leibnitza), czy może coś z pogranicza katastroficznego thrillera, choć autor nie nosi się z zamiarem podnoszenia poziomu adrenaliny u czytającego, bo mimo niepokojącej i niejednoznacznej atmosfery jest to jednak powieść obyczajowa napisana w taki sposób, że czujemy się jednak w tym świecie przedstawionym bezpieczni. Ale czym jest poczucie bezpieczeństwa dla ludzi, którzy będą musieli zmagać się z przerażającymi skutkami epidemii? Czy główny bohater kiedykolwiek zdefiniował, co daje mu poczucie bezpieczeństwa? Czy przed nim ucieka, czy też go szuka? Jedno z ciekawszych pytań tej książki dotyczy także tego, w jaki sposób reagujemy na sytuację zagrożenia. I co dzieje się wówczas, gdy zagrażamy samym sobie.
John Ironmonger rozpoczyna
nieco prowokacyjnie cytatem z „Lewiatana” Hobbesa, do którego to dzieła zresztą
potem wraca. Proponuje ideową rozprawę z tym, co znajduje się pomiędzy byciem
dla siebie bliskim a byciem wrogiem. Jak wygląda człowiek gdzieś pośrodku,
między byciem jednym i drugim. Joe przyjęty zostaje
serdecznie, jednakże wciąż wyczuwalny jest dystans, jaki zachowuje wobec
społeczności. Kto lub co będzie wrogiem ludzi, którzy od lat żyją w odciętym od
cywilizacji miejscu, gdzie nie ma zasięgu telefonii komórkowej i nigdy nie było
potrzeby podążania za tym, co nowoczesne? Warto zwrócić również uwagę na
perspektywę czasową, którą autor operuje, opowiadając swoją historię. Bo to nie
tylko rzecz o początku i końcu, życiu i śmierci, bliskości i wrogości, porządku
i chaosie. To także literacka fantazja o tym, czym jest ludzka pamięć i co
zapada w nią szczególnie. Bo przecież końcem świata może stać się koniec
pamięci. Ale propozycji odczytania tej książki znajdzie się dużo więcej.
Jednoznaczna oraz oczywista jest tu dzika i piękna natura jako tło tej
historii. Potęgująca jej grozę. „Wieloryb i koniec świata” to z jednej strony
mroczna książka o słabościach świata, z drugiej jednak – niebywale piękna
egzystencjalna historia o przejawach życia i o tym, jak potrafi być ono
różnorodne.