Wydawca: Czarne
Data wydania: 24 kwietnia 2019
Liczba stron: 272
Przekład: Kaja Gucio
Oprawa: twarda
Cena det.: 44,90 zł
Tytuł recenzji: Ameryka czy ja?
Ależ jestem rozczarowany! Po
znakomitym „Detroit” otrzymuję luźny spis refleksji człowieka sprawiającego wrażenie
bycia na wiecznej adrenalinie albo cierpiącego na jakąś formę ADHD, który
przemierza Stany Zjednoczone, by opowiedzieć o tym, jak bardzo sfrustrowana
jest Ameryka i dlaczego wyścig o prezydenturę wygrał Donald Trump. Wszystko w
specyficznym stylu, w którym bronią się może kolokwializmy, ale już nie
rozumiem nadużywania wulgaryzmów, kiedy LeDuff stara się nimi za wszelką cenę
udowodnić, że on to ten swojski chłop, który jest wiarygodny, bo pisze bez
ogródek. Pisze również to, co myśli, nie
za bardzo chwilami myśląc nad tym, co pisze. Dlaczego? Dlatego że proponuje
książkę o oczywistościach. Podkreśla, że jego sposób bycia reporterem to przede
wszystkim umiłowanie przygody oraz wieczna ciekawość. To się bardzo zaznacza w
tekstach przygotowywanych przez lata do programu „Amerykanie”, jednak nie idzie
za tym żadna merytoryczna spójność. „Shitshow!” to reportaż przede wszystkim o
Charliem LeDuffie, o jego poglądach i sposobie bycia, niekoniecznie o procesach
społecznych w Ameryce, które stara się ukazać w bardzo płytkim wymiarze. Autor
chce być nonszalancki i jest taki w stopniu doskonałym. Chce pokazać cynizm,
ale przedstawia go w nadmiarze. Jest uważny, choć nie dostrzega szczegółów albo
zwraca uwagę na takie, które nie mają większego znaczenia.
Czy jest w tym wszystkim
rzetelny? Obawiam się, że ta książka nie
powiedziała mi o dzisiejszej Ameryce niczego, czego sam bym nie wiedział lub
się nie domyślał. Czas i energia stracone zatem na jeżdżenie od wschodniego do
zachodniego wybrzeża USA? W pewien sposób tak, ale nie dla autora. Bo to
naprawdę reportaż o światopoglądzie LeDuffa, żadna historia tego, co toczy
dzisiejszą Amerykę. Nie wyobrażam sobie zresztą, że można opisać specyfikę
tak różnorodnego kraju w takim formacie i z takim przesłaniem. Zawsze będzie
można odnieść wrażenie, że część spraw zostaje pominięta, część potraktowana
ogólnikowo. A to, w jaki sposób wrze Ameryka ludzi, których nie chce się
słuchać, to w dużej mierze także zagadka i dzisiejszy fenomen tego kraju.
LeDuff opowiada o nim to, z czego wszyscy na świecie zdajemy sobie sprawę. Nie
sygnalizuje ani jednego tematu, którego nie przeanalizowano przed nim.
Warto zacząć od kwestii
wspomnianego już stylu. Jest on integralną częścią tych reportaży, one
dokładnie tak mają zostać opowiedziane i sprawa werbalizacji emocji jest tu
przesądzona na rzecz tego, co dosadne. W tej dosadności nie ma jednak sposobu
na dobrą opowieść, bo o ile czyta się tę rzecz dzięki temu bardzo szybko, o
tyle taki sposób przedstawiania rzeczywistości zaczyna zwyczajnie męczyć.
Próbka tego rzekomo oryginalnego i mającego przykuwać uwagę stylu? Proszę
bardzo. „Na miejscu było co najmniej pięć ekip telewizyjnych, mniej więcej tak
dyskretnych i opanowanych jak dupa pawiana w rui”. I tak jest cały czas. Nawet
w momentach, gdy należałoby zachować śmiertelną powagę albo ująć dramat
bohaterów nieco delikatniej. LeDuff nie
jest słoniem w składzie porcelany, jednak brak mu pewnej czułości i uważności w
słuchaniu ludzi. Przepytuje wiele osób, ale nic nam z tych rozmów ważnego w
pamięci nie zostaje. Gorycz Szoszonki pozbawionej ziemi odbierze tylko
bardzo wrażliwy czytelnik. Chciałoby się naprawdę poznać jej opowieść. Podobnie
jak historie pracowników branży motoryzacyjnej wspinającej się na szczyty
hipokryzji w głoszeniu tego, że zależy jej na losie maluczkich. Albo na
przykład temat tego, jak Ku Klux Klan przygarnia w swe szeregi białych
bezrobotnych frustratów. Na szczęście o tym świetnie opowiedziała mi Katarzyna
Surmiak-Domańska, więc nie poczułem niedosytu.
I wiem, że to miała być
książka o wielu problemach, próba pewnego panoramicznego spojrzenia na kraj
nękany zapaściami, gdzie prozaiczne potrzeby obywateli i ich bardzo zwyczajne
marzenia nie mogą zostać z różnych powodów zrealizowane. Wiem, że w takim
ujęciu problemu nie ma czasu i miejsca na niuansowania. Ale też nie rozumiem,
po co w tak oczywistych kontekstach opowiadać o ludzkiej goryczy, dopisując jej
na siłę amerykański adres, skoro przecież looserzy, frustraci i agresorzy
funkcjonują w większości społeczeństw tego świata na takich samych,
identycznych wręcz zasadach. Co zatem
wydobywa się z „Shitshow!”? Moim zdaniem przede wszystkim trudny do zrozumienia
cel tej
książki. Zakładałem, że poznam głosy tych Amerykanów, z którymi nikt – jak ze
stanem Iowa poza prawyborami – się nie liczy, nie słuchając i nie zastanawiając
się nawet nad tym, czy mają cokolwiek do powiedzenia. Samych bohaterów jest w
tej pozycji niewielu. Jest za to Charlie LeDuff. Wszędzie i na pierwszym
planie. Opowiadając o meksykańskich perypetiach, chce nawet z tej książki
zrobić coś bardzo sensacyjnego. Ale to nie jest powieść sensacyjna, w której
mają się liczyć szybkość i mało gustowne metafory. To miał być reportaż o
Ameryce, jakiej nie znamy albo jakiej nie zrozumieliśmy. Nie ma w nim niczego
odkrywczego, choć pojawiają się fragmenty dowcipne i dosadne. Chyba nie o to
powinno w takim obrazowaniu świata chodzić. Albo uprzedziłem się do stylu.
Naprawdę jednak uczciwie oddanych rozmów z borykającymi się z problemami
Amerykanami jest tu jak na lekarstwo.
Najlepsze są na pewno teksty z
Detroit, do którego LeDuff wraca i o którym opowiada ze smutkiem przemieszanym
z wyjątkową formą współczucia. Kiedy autor obrazuje swoje rodzinne miasto,
każdy problem jest przedstawiony z dużą dozą uwagi i przede wszystkim czule.
Detroit zmieniło się od czasu publikacji poprzedniej książki LeDuffa, a każda
zmiana sygnalizowana jest bardzo wyraziście. Najbardziej niebezpieczne miasto USA
okazuje się w narracji autora miejscem, do którego chciałoby się przyjechać.
Mimo niedostatków, nierówności, bolesnych deficytów i wszechobecnego podziału
ze względu na kolor skóry. Bo „Shitshow!” to też książka o tym, że w Stanach
Zjednoczonych po ośmiu latach rządów czarnoskórego prezydenta wciąż na nowo
trzeba udowadniać, że „czarne życie ma znaczenie”. W portretowaniu problemów rasizmu i apartheidu LeDuff sprawdza się
naprawdę bardzo dobrze. Szkoda tylko, że ta książka tonie w oczywistościach i
bardzo pobieżnie traktuje inne równie ważne kwestie. Nawet przyglądanie się
wyborczym dokonaniom Trumpa wypada tutaj bardzo blado. Ta opowieść nie ma tej
sugestywnej siły, która uwiodła mnie w „Detroit”. Jest pokazem tego, że
reporter może bardziej dbać o formalną stronę opowiadania o czymś, a mniej
troszczyć się o przedmiot opisu. A to – moim zdaniem – nie jest już cecha
reportażu, lecz czegoś wydobytego z egocentryzmu. I ten egocentryzm, niestety,
bardzo tutaj widać. Dlatego „Shitshow!” to słaba książka o naprawdę
skomplikowanych i różnorodnych problemach dzisiejszych Stanów Zjednoczonych.
Taka, która wiele zapowiada, a potem z historii na historię coraz bardziej
rozczarowuje.