2010-10-30

"Obsoletki" Justyna Bargielska

„Obsoletki” to książka straszna i śmieszna. Śmiertelnie poważna i niesamowicie lekka. Smutna i jednocześnie pełna witalizmu. Nie jest to właściwie książka. Formalnie przypomina niedawno wydanego przez to samo wydawnictwo „Wieloryba” Agnieszki Taborskiej, ale o ile struktura krótkich, nasyconych czarnym humorem i ironicznych tekstów Bargielskiej jest w jakiś sposób wtórna, o tyle to, o czym pisze poetka debiutująca w roli prozaiczki, jest jakością nową, dyskusyjną i kontrowersyjną.

Nieprzypadkowo rekomendacja Sylwii Chutnik znajduje się na okładce „Obsoletek”, bo nie można nie zauważyć pewnych podobieństw między pisaniem Bargielskiej a „Dzidzią” Chutnik. Obie pisarki próbują mówić o macierzyństwie niespełnionym, o jego trudach, o frustracjach matki, która zbyt szybko wychodzi ze swej roli albo też nazbyt prędko w tej roli musi się sprawdzać. Danuta Muter, pokarana przez los tytułową niepełnosprawną Dzidzią to po części narratorka „Obsoletek”, po części jedna z wielu kobiet, z którymi owa narratorka wchodzi w relacje. Bargielska bowiem pisze o bolesnych stratach i o problemach, jakie rodzą się wraz z dzieckiem. To taka szatańska biblia macierzyństwa. Książka o cierpieniu, jakie ono wyzwala i o tym, jak wiele mimo wszystko daje szczęścia.


Kim jest bowiem snująca swe rozważania bohaterka „Obsoletek”? Jest kobietą, matką, żoną, fotografką martwych płodów, artystką, demiurgiem słowa i poszukującą jakiejś granicy między życiem a śmiercią zadumaną nad przeszłością introwertyczką. Każda z tych definicji jest trafiona i jednocześnie każda niepełna. Bargielskiej chodzi w swym pisaniu głównie o to, by definiować przeżycia egzystencjalne, jakie towarzyszą kobietom balansującym między narodzinami a śmiercią. Czy logiczne jest stwierdzenie, że ktoś rodzi się martwy? Czy można być martwym za życia i jednocześnie tak intensywnie go doświadczać? „Obsoletki” to studium paradoksów, filozoficzna rozprawa ze wszystkim, co utracone, ale przede wszystkim nasycona symboliką i rozbita na kilkanaście krótkich narracji próba poszukiwania spokoju i świadectwo tego, iż czarny humor spełniać może dużo więcej funkcji niżby się po nim oczekiwało.


Swoistym przekleństwem Bargielskiej jest fakt, że niejako prowokuje pewne zdarzenia, najpierw je opisując. „Napisałam, dla przykładu, piękny wiersz o poronieniu, a dopiero potem poroniłam. Napisałam, dla przykładu, wielozdaniowe uzasadnienie, dlaczego warto robić zdjęcia zmarłym dzieciom, a potem sama zaczęłam takie zdjęcia robić”. Wydawać by się mogło, że przeczuwa wiele małych i dużych tragedii, których doświadczy w życiu. Nie jest to jednak życie tragiczne. Pośród smutków i rozczarowań rozgrywa się przecież życie – życie duchowe bohaterki, która codziennie wciąż na nowo się formuje.


Justyna Bargielska to taka matka nie-Polka. Jakieś – cytując Joannę Bator – fiksum dyrdum. Zamiast wyjąć cyca, karmić malucha, zamiast drugim zająć się po bożemu, śni że sama jest Matką Boską; zamiast siedzieć w domu i myśleć o tym, jaką papkę zrobić dzieciom, a co treściwego mężowi po pracy zmęczonemu ona z nim na temat światopoglądu dyskutuje; zamiast do piersi tulić i uciszać, w relacjach z dziećmi szorstka oraz chropowata, o jakichś śmieciach opowiada, z aparatem po prosektoriach biega, ból i smutek z twarzy osamotnionych przez martwe płody matek zdejmując.


„Obsoletki” nieprzypadkowo są zbudowane z historii krnąbrnych i niemożliwych do opowiedzenia. Niemożliwe jest bowiem to, by bolesne wspomnienia usunąć z pamięci. Uciec można w pure nonsens, w groteskę i surrealizm. Tyle tylko że Bargielska nie ucieka. Ona się mierzy. Z życiem, ze śmiercią, z własnym macierzyństwem i rozwojem osobistym, z samą sobą i z tymi wszystkimi kobietami, w których odnajduje siebie.


Wydawnictwo Czarne, 2010


KUP KSIĄŻKĘ

2010-10-19

"Dom tysiąca nocy" Maja Wolny

Pisarstwo Mai Wolny jest specyficzne z kilku powodów. Dla mnie osobiście dlatego, że jej najnowsza powieść nie pozwala mężczyźnie na pełne przeżycie tego, co jest w niej opisane, albowiem Wolny w dość zawikłany sposób kwestionuje męskość. Mimo wszystko jednak kusi każdą kolejną stroną. „Dom tysiąca nocy” jest bowiem opowieścią o silnych kobietach i o tym, w jaki sposób radzą sobie one przede wszystkim z balastem traumatycznych wspomnień. Mężczyzna, jedyny bohater tej książki, wydaje się efemeryczny i słaby; swą siłę czerpie z bliskich mu kobiet i poprzez ich kobiecość… staje się mężczyzną. Druga kwestia to sposób, w jaki autorka opowiada pozornie sentymentalną i ckliwą historię mającą w założeniu wzruszyć głównie czytelniczki, a mimo wszystko dotykającą czytelnika i pozostającą z nim na dłużej. Maja Wolny to pisarka specyficzna także dlatego, iż doskonale zdaje sobie sprawę, ile czasu i zdań poświęcić opisom sytuacji, przeżyciom, wspomnieniom i rozmowom budującym jej fikcję literacką. Wszystko gra; idealna harmonia, żadnych dłużyzn, żadnego niepotrzebnego słowa. W końcu argument ostatni – „Dom tysiąca nocy” to proza w pewien sposób magiczna, chociaż osadzona w realiach życia dwóch kobiet po przejściach, które najpierw łączy, a potem dramatycznie dzieli postać młodego, wrażliwego chłopaka. Jeśli to za mało, by głównie mężczyźni przekonali się do pisania Wolny (zakładam, że kobiet szczególnie zachęcać nie trzeba), warto zwrócić uwagę, iż autorka ma zapewne docelową grupę odbiorczyń swego pisania, ale naprawdę warto do tej grupy się włamać, by – co nie jest może męskie, lecz ludzkie – przeżyć chwile autentycznych wzruszeń, a tego literatura nie zapewnia już zbyt często bez stosowania banalnych i wielokrotnie wykorzystanych schematów fabularnych.

Do malowniczego Sorrento w pełni lata przyjeżdża Malwina, kobieta dojrzała, a jednocześnie młoda zarówno duchem, jak i ciałem. Malwina ma prowadzić dom Carli i opiekować się nią samą. Zarówno Polka, jak i Włoszka kryją w sobie tajemnice przeszłości, do których niechętnie wracają. Za Malwiną nieudane małżeństwo, utrata dziecka. Chociaż losy Carli, zagorzałej komunistki w młodości, wydają się inne, kobieta mierzy się dokładnie z tym samym co Malwina. Obie na różne sposoby, bo przecież inaczej ukształtowały je warunki życia w Polsce i we Włoszech. Obie zaskakująco do siebie podobne i to podobieństwo, coraz bardziej czytelne i wyraźne, stanowi oś konstrukcyjną „Domu tysiąca nocy”.


Pomiędzy dwiema dojrzałymi kobietami pojawia się on – pozornie całkowicie od nich różny. Bruno, wnuk Carli, przez całe życie był dla swej babki jak syn. Matka Brunona wybrała inne życie, w którym odpowiedzialność za potomka zrzuca się na czyjeś barki. Swego czasu podobnie postępowała Carla, natomiast Malwina, która szybko nawiązuje z młodym mężczyzną kontakt, projektuje nań swe wizje macierzyństwa niespełnionego. Jej bowiem, w przeciwieństwie do Carli i Alessii, nie dane było długo być prawdziwą matką, chociaż tak bardzo chciała spełniać się w tej roli. Zaczyna matkować Brunonowi, stając się jego natchnieniem i wyrocznią, albowiem młodzieniec pisze powieść opartą na losach Fryderyka Nietzschego oraz Malwidy von Meysenbug, którym los pozwolił na spędzenie czasu w malowniczym Sorrento. Polska pomoc domowa staje się uosobieniem wrażliwości i piękna, które adoruje Bruno; Malwina wprowadza go w świat kobiecych przeżyć, inicjując tym samym drogę samopoznania chłopaka, który świat musi poznawać wszystkimi innymi zmysłami, skoro zmysł wzroku mu szwankuje. Carla jest gwarantem dopełniania się historii opowiadanej przez Wolny, ale stoi jednocześnie gdzieś obok niej. Starzejąca się Włoszka nie może pogodzić się z faktem, że jej ukochany Bruno przejawia zainteresowanie innymi kobietami. Że zaczyna interesować się Malwiną i że jego życie wymyka się jej kontroli.


Maja Wolny opowiada o sprawach trudnych, ale nie jest to w gruncie rzeczy książka smutna, chociaż tak wiele smutku było w dotychczasowym życiu Malwiny i Carli. Słoneczne i skaliste Sorrento wydaje się tłem kontrastowym dla przeżyć bohaterek – piękne, ciepłe, idylliczne. Miejsce, w którym rozegra się dramat trzech osób, rozpisany na trzy różne role i trzykrotnie przykuwający uwagę.


„Dom tysiąca nocy” to proza finezyjna i proza skrojona z klasą. Opowieść o wielkości kobiecego serca, w którym znajdzie się miejsce na bardzo wiele i które potrafi kochać oraz wybaczać, a ckliwość takiego przesłania bynajmniej nie powinna zniechęcać do sięgnięcia po tę książkę.


Wydawnictwo Prószyński i Spółka, 2010

2010-10-12

"Instytut" Jakub Żulczyk

Przyznam, że postaci Jakuba Żulczyka w przestrzeni publicznej nie sposób nie zauważyć. Autor robi wszystko, by zwrócić na siebie uwagę, a kwintesencją tych starań jest lanserski, lecz skądinąd ciekawy blog Żulczyka. Tak się złożyło, że nie dane mi było poznać jego wcześniejszych dokonań literackich (podobno dobrych), aż wreszcie ukazał się „Instytut” rekomendowany przez popularne wydawnictwo. Kiedy przyglądałem się sposobom promocji tej książki w sieci, odnosiłem nieodparte wrażenie, iż takie filmiki z głuchym „uhuu” już gdzieś widziałem. Czytając trzecią (dla mnie pierwszą) książkę Jakuba Żulczyka, przekonałem się, iż jej autor albo bardzo zazdrości Łukaszowi Orbitowskiemu, albo chciał postawić na nową jakość awangardowej prozy – bo o ile się orientuję, taką Żulczyk do tej pory pisał - a wyszło mu jednak mimo wszystko coś wtórnego. Zastanawiałem się również nad celami stylizacji językowej i budowania napięcia w tej absurdalnej powieści. Nie jestem w stanie dopatrzeć się w „Instytucie” niczego poza popkulturową papką, w której mieszają się elementy powieści grozy i książki obyczajowej z zapędami do socjologizowania. Być może zaszkodziły Żulczykowi wielokrotne seanse „Matrixa”. Być może przekonanie, iż lepiąc prozę z odniesień do kultury masowej starających się jednocześnie kontestować tę kulturę tworzy coś, co można nazwać dziełem życia i co wzbudzi w czytelnikach wiele emocji. Podczas lektury głównie ziewałem, a cały absurd opisanych zachowań i sytuacji nieubłaganie zmierzał ku przerażającemu (sic!) finałowi, który pogrążył tę opowieść jeszcze bardziej.

Agnieszka ma 35 lat, za sobą burzliwy związek z niespełnionym reżyserem, przed sobą bliżej nieokreśloną przyszłość w Krakowie, gdzie otrzymuje w spadku ogromne mieszkanie. Bohaterka kumuluje w sobie całą masę rozbijających ją od środka emocji – od nienawiści do teściów, krzywdzących zarówno ją, jak i jej córkę, po euforię przeżywania wszystkiego naprawdę, w sposób wolny i nieskrępowany, na co pozwala życie „niebieskiego ptaka” dzielone między pracę w knajpie a trzeźwienie po tej pracy tudzież po absorbujących uwagę spotkaniach towarzyskich. Agnieszka snuje swą opowieść z perspektywy osoby zamkniętej i osaczonej, w sensie dosłownym i metaforycznym. Okazuje się bowiem, że krakowskie mieszkanie o nazwie Instytut stanie się pułapką zarówno dla właścicielki, jak i dla jej przyjaciół, którzy zamieszkują kolejne pokoje wielkiego lokum. Absurdy rozpoczynają się już w chwili zainicjowania rzekomo mrożącej krew w żyłach historii. Instytut staje się niedostępny, piąte piętro jest więzieniem, winda nie działa, krata na klatce schodowej zamknięta, odcięty dostęp do Internetu oraz telefonów, pustka i przerażające, rosnące przekonanie, iż z Agnieszką oraz jej kompanami ktoś pogrywa w grę rodem z „Piły” lub „Cube”.

Pomysł uwięzienia w mieszkaniu kryjącym mroczną tajemnicę jest jak najbardziej ciekawy. Mniej ciekawe jest już jednak to, w jaki sposób uwięzieni radzą sobie z sytuacją, jak nieracjonalnie postępują, jak wiele logicznych dziur jest w strukturze opowieści rzekomo wychodzących od tego, co jest naprawdę. Ja wiem, że w sytuacjach skrajnego napięcia nie działa się zgodnie ze zdrowym rozsądkiem, ale to, co wyczyniają labilni emocjonalnie bohaterowie Żulczyka, to już lekka przesada. Tak naprawdę w „Instytucie” za wiele się nie dzieje. Autor próbuje przede wszystkim zobrazować, jaka jest Agnieszka, co wpłynęło na jej decyzję o przeprowadzce do Krakowa, jak opresyjny charakter miało jej dotychczasowe życie i jak modelową wręcz ucieczką od niego jest projekcja marzeń i pragnień na swe jedyne dziecko (wychowywane – mówiąc oględnie – dość kontrowersyjnie, skoro matka pochwala stosowanie przemocy i nawet do niej namawia). Najgorsze jest to, że rozwiązań finałowych dość szybko można się domyślić i staram się wierzyć w to, iż tak naprawdę nie chodzi o szaleńcze bieganie po stu metrach kwadratowych, stukanie, łkanie, smarkanie, przeklinanie, palenie papierosów, rozwalanie drzwi i głów innych, krzyki i inne wywołujące zamęt zachowania. Chciałbym wierzyć, że Agnieszka symbolizuje współczesną zagubioną kobietę nieszczęśliwą, której Żulczyk próbuje nadać psychologiczną wiarygodność.

„Instytut” dotyka wielu problemów, ledwie je tylko akcentując. Towarzystwo zamknięte w mieszkaniu nie jest bynajmniej przypadkowe i każda z osób jest jednocześnie drogą do zrozumienia socjologicznego szyfru, jakim zakodował autor tę książkę. Co z tego jednak, kiedy otrzymujemy po prostu marną jakość literacką oraz opowieść pełną szczeniackiego buntu i kontestacji sklejoną ze zdarzeń mocno, ale to mocno naciąganych. Pomijam już momenty, w których po prostu się pada na twarz przy lekturze (obchodząca urodziny córka Agnieszki nazywana solenizantką, błyskawiczne oklejenie deskami wszystkich okien mieszkania podczas kilku godzin snu wyczerpanych lokatorów), „Instytut” jest pozycją rażąco słabą i myślę, że nie zmieni tego ani promocyjny, ani autorski lans.

Wydawnictwo Znak, 2010


KUP KSIĄŻKĘ

2010-10-09

"Da capo" Jerzy Franczak

Nie sposób chyba pisać o najnowszej powieści Jerzego Franczaka, nie wspominając poprzedniej. Nie tylko dlatego, że tym razem bohaterem jest brat Emila Króla z „Nieludzkiej komedii”, Kamil, ale przede wszystkim po to, by uświadomić, iż pisarstwo Franczaka stanowi swoistą kontynuację i że wszystkie jego książki w pewien sposób stanowią jedność, bo poruszają problemy, z jakimi autor stale się boryka, a lubi najwidoczniej opisać je z gorzką ironią i stanąć obok siebie oraz tego, co przeżywa, próbując opisać to z innej niż własna perspektywy. W przypadku „Da capo” będziemy mieli do czynienia z książką na pewno inną od poprzednich. To chyba powieść bardziej konfesyjna niż „Nieludzka komedia”, ale i tak samo niejednoznaczna w swym przekazie jak choćby „Przymierzalnia”. Franczak opisze mężczyznę spełnionego i straconego jednocześnie. Człowieka, dla którego kategoria męskości nie jest jakoś szczególnie czytelna i który ową męskość będzie kwestionował. Będzie to także bohater, który wraca ku początkom, wciąż na nowo przeżywa całe swoje życie; jego egzystencja jest splotem okoliczności, które wikłają się na tyle, że aby zacząć je rozumieć trzeba rozpocząć od początku. Wciąż od nowa, „da capo al fine”, trzeba się zatrzymać, cofnąć czas, przeżyć coś raz jeszcze. Czy to w ogóle możliwe?

Kamil idzie drogą wytyczoną przez społeczne drogowskazy. Zdobywa edukację, wiąże się z kobietą, płodzi dziecko, ma dobrą pracę, ustabilizowaną sytuację materialną i… nie widzi w tym wszystkim sensu. Kamil wydaje się być przeciwieństwem swego brata Emila, kontestatora z „Nieludzkiej komedii”. We wspomnieniach z dzieciństwa i młodości to właśnie Emil potrafi się postawić ojcu, jest cyniczny i dumny, kroczy własną drogą i umie radzić sobie z życiem. A Kamil? Wyszydzany przez rówieśników, okrutnych rówieśników, którzy igrają z jego chłopięcością i rodzącą się męskością, dodatkowo czuje się osaczony przez ojca, jego dom pełen nakazów i zakazów, przez wojskowy dryl i poczucie, iż miejsce Kamila jest dokładnie tam, gdzie wskażą je inni. Przejmujące świadectwo dorastania w niezrozumieniu, opresyjny dom i skomplikowane relacje z ojcem, które – tak jak w przypadku bohaterów choćby Kuczoka czy Gołaszewskiego – odcisną się piętnem na całym dorosłym życiu mężczyzny, związek z kobietą, który nie daje spełnienia i poczucie rezygnacji to najważniejsze kwestie poruszane w „Da capo”. Dodatkowo mamy tutaj do czynienia z czymś na kształt apokryficznych zapisów, tego co minione, ale jednocześnie tego, co nadal trwa. Wszak „apokryfów pamięci jest więcej niż mitów, ale żyją życiem podziemnym, w cichym odpominaniu, w strefie cienia (…)”. I opowieść o życiu Kamila jest przede wszystkim odsłanianiem tego wszystkiego, co dotychczas ukryte było w cieniu i nienazwane przez niego samego.


Warto zwrócić uwagę na sposób portretowania kobiet przez Franczaka. Ilona z „Przymierzalni” wywoływała ambiwalentne uczucia, była niemal tłem do rozważań o istocie męskości. Natalia z „Nieludzkiej komedii”, kobieta życia Emila, staje się ofiarą i pozwala sobą manipulować, a w efekcie składa swoistą ofiarę w imię wartości kształtujących społeczne i obyczajowe normy. Alicja z „Da capo”, żona Kamila, spełnia rolę kata. To ona bez pardonu każe Kamilowi się wynieść z domu, kiedy odkrywa romans męża z kobietą, wodzącą go na pokuszenie w tak samo niejednoznaczny sposób, w jaki Kamil opowiada o swych egzystencjalnych problemach. To ona jest źródłem jego lęku i frustracji.


Bohater Franczaka konfrontuje się z kobietami silnymi i niezależnymi, zmienia się autorska optyka patrzenia na nie, a jednocześnie to przecież kobiety są w świecie „Da capo” kimś na kształt ofiar. Ewa żyje w bliżej nieokreślonej zależności od brutala, dla którego chce zachować dotychczasowe status quo i nie wikłać się w dalsze przygody z Kamilem. Alicja to żona zdradzona w sensie fizycznym, ale przecież tak naprawdę stale upokarzana i karana za właśnie bycie żoną (to przecież rozważania Kamila, obce Alicji, pokazują toksyczność ich związku). Jest jeszcze matka Kamila, postać epizodyczna, lecz wyraziście nakreślona w opozycji do władczego ojca. Kto zatem krzywdzi, a kto jest krzywdzony? Kim są kobiety na drodze Kamila, skoro od lodowatego łóżka dzielonego z Alicją ucieka w czułe objęcia Ewy, a w finale odnajduje spokój w bliskości z matką? Istotną rolę w postrzeganiu kobiet przez bohatera ma także fakt, iż Kamil stale ukrywa się ze swymi pragnieniami i żądzami, a cała jego seksualność ma charakter równie opresyjny jak relacje domowe z żoną i rodzicami.


„Da capo” to kolejna książka Jerzego Franczaka, która jest opowieścią pytań, a nie odpowiedzi. Nieludzkie to przecież, by tak traktować czytelnika, ale wydaje mi się, iż w momencie, kiedy autor wyda książkę bez dwuznaczności i autoironii, będzie autorem skończonym. Tymczasem pisarska siła Franczaka to jego twórcze niedopowiedzenia. „Da capo” jest przez to historią przejmującą i niepokojącą.


Wydawnictwo Literackie, 2010


KUP KSIĄŻKĘ

2010-10-04

"Willa" Magdalena Zimniak

PATRONAT MEDIALNY
Potężna willa na warszawskim Żoliborzu z 1924 roku opowie swą mroczną historię, splatając ze sobą dramatyczne losy dwóch kobiet – Ewy i Marzeny – które będą mieć ze sobą więcej wspólnego niż można by to było przypuszczać na samym początku. Jednoznaczna klasyfikacja „Willi” Magdaleny Zimniak jest bardzo trudna. Opowieść to w dużej mierze psychologiczna, ale także zarówno socjologiczny jak i historyczny rys przemian dziejowych w Polsce, które determinują życie kobiet, a zwłaszcza Ewy. Myślę, że w najnowszej publikacji Wydawnictwa JanKa odnajdą się przede wszystkim czytelniczki spragnione mocnej, emocjonalnej opowieści o miłości, krzywdzie i wybaczaniu tej krzywdy. To książka z żywo nakreślonymi wizerunkami kobiet, ale równie pasjonująca opowieść o istocie męskości, jej udowadnianiu i pragnieniu posiadania. W tej powieści nawet tani sentymentalizm i banalność niektórych rozwiązań fabularnych nie gorszą. Magdalena Zimniak bowiem stworzyła sugestywne wizerunki kobiet uwięzionych w ziemskim piekle. Jedną trzyma w nim nienawiść, drugą miłość. I jedna i druga nie mogą uciec od piekła życia z mężczyzną, a jednocześnie to, co najgorsze – wbrew temu, co mówił Sartre – rodzi się i umiera w nich samych. Bo piekło to one same. Jak to rozumieć?

Rok 1967. Ewa szykuje się na bal studniówkowy. Zakochana w Maćku, nie widzi poza nim świata. Wspólnie planują przyszłość i wierzą, że uda się ich miłości przetrwać w czasach, w których przetrwać jest ogólnie trudno. Na ich drodze staje jednak zasadnicza przeszkoda. Ewa i Maciek zostają aresztowani i przetrzymywani w więzieniu. Ewie udaje się wydostać. Maćka zwolnią, jeśli jego ukochana spełni wolę Piotra, partyjnego dygnitarza. Okazuje się, iż Piotr to diaboliczny despota, a Ewa podpisuje z nim swoisty cyrograf, dla dobra swego ukochanego na zawsze wiążąc się z przedstawicielem systemu, którego tak z Maćkiem nienawidzą. Małżeństwo Ewy z Piotrem to układ zmuszający kobietę do życia w ciągłym lęku i opresji. Kiedy los ponownie złączy ją z Maćkiem i na kołobrzeskiej plaży pozwoli zapomnieć o koszmarze życia w sztucznie zaaranżowanym małżeństwie, okaże się, iż owoc ich zakazanej miłości – dziecko, którego Ewa nigdy nie chciała mieć z Piotrem – będzie dopiero początkiem prawdziwego piekła dla bohaterki.

Rok 1998. Marzena słucha o rocznicy wydarzeń Marca’68, w których przecież nie mogła uczestniczyć, bo urodziła się dziewięć lat po tym pamiętnym roku. I ona także wkracza w dorosłość. Pozostawia za sobą pełną traumatycznych przeżyć młodość i okrutne dzieciństwo, w którym jako adoptowane dziecko musiała nieustannie dbać o to, by przybrani rodzice uznali ją za prawdziwą córkę. Osobowość Marzeny jest mocno zachwiana. Jej całe dotychczasowe życie było oparte na zadaniach do wykonania, zleceniach innych, którym trzeba się było podporządkować. Niepewna swej wartości, nigdy nie nawiązała z nikim bliższej relacji do momentu, w którym nie poznała Artura. Mąż w szybkim czasie stał się jedyną dla niej ważną osobą; całkowicie mu się podporządkowała, zrezygnowała z pracy, ze swoich marzeń i planów. Bezwzględne posłuszeństwo Arturowi stało się priorytetem takim samym jak stałe udowadnianie adopcyjnym rodzicom, że mogą na nią liczyć i mogą być z niej dumni.

Życie Marzeny staje się szybko tak samo toksyczne jak Ewy. Losy obu kobiet zdają się ze sobą mocno związane. A miejscem, w jakim dochodzi do mistycznego kontaktu między nimi jest piwnica willi – miejsce kary i opresji. Tam trafiała przed laty nieposłuszna Ewa. Tam także wędruje Marzena karana przez swego męża. Kto i w jaki sposób pomoże zrozumieć tajemnicę domu, w którym żyły dwie kobiety i jak rozwiąże się zagadka tajemniczych głosów, które Marzena słyszy w piwnicy?

Pomysł z uczynieniem domu symbolicznym miejscem, w jakim rozgrywają się zdarzenia minione i aktualne nie jest nowy. Wystarczy wspomnieć wydany ostatnio „Klucz do ogrodu” Jenny Erpenbeck, w którym brandenburski dom przez lata jest świadkiem zdarzeń tworzących barwną panoramę historyczną. Magdalena Zimniak nie musiała jednak sięgać do niemieckich wzorców, bo i na gruncie polskim w ciągu minionych kilku lat pojawiły się powieści z kluczową rolą domu – „W ogrodzie Mirandy” Katarzyny Krenz czy (powieść bliższą przekazowi Zimniak) "Dom Małgorzaty" Ewy Kujawskiej. To, co jednak czyni z „Willi” powieść wyjątkową to atmosfera grozy i napięcia, dobrze skonstruowane postawy kobiecych (i męskich) postaci zagubionych, samotnych, osaczonych i smutnych. Czyta się Zimniak dobrze, chociaż chwilami można odnieść wrażenie, iż ta książka jest po prostu za długa, a mnogość wątków niekoniecznie stanowi jej zaletę. Chwilami przypomina nieco „Rewers” Andrzeja Barta, to znowu pokoleniowe kobiece opowieści z książek Ingi Iwasiów. Nihil novi zatem, ale… powieść pasjonuje, zadając liczne pytania. Czy miłość naprawdę „nie podlega ziemskim kalkulacjom”? Jak wiele można dla miłości znieść i jak wiele straty unieść na swych barkach? Do czego doprowadza szaleńcze oddanie się jednej osobie i czy katujący mężczyźni nie są aby ofiarami kobiet, które krzywdzą?


Wydawnictwo JanKa, 2010


KUP KSIĄŻKĘ