W „Momencie niedźwiedzia” brakuje mi porządku. Rozpoczynający zbiorek pean Kingi Dunin na temat twórczości Olgi Tokarczuk wskazuje między innymi na to, iż autorka za każdym razem przekracza granice poznania, aby o tym poznaniu nam lepiej opowiedzieć. Zebranie jej tekstów i wydanie pod intrygującym tytułem jest wychodzeniem poza granice. Porządku i jasności. Tytułowy moment to z grubsza rzecz ujmując synonim tego, co nie jest do końca przekazywalne. Trudno zrozumieć przekaz zbioru wyraźnie podzielonego na trzy części, w których teksty nie trzymają się siebie i każdy chce błyszczeć inną, nową jakością – nie myśli o następnym lub poprzednim, sam w sobie jest niezależnym i bardzo ważnym przekazem.
Wspomniana już Kinga Dunin informuje nas na wstępie o wszystkim tym, co mogliśmy przeczytać na kartach choćby „Biegunów”. Do prawdy dochodzimy poprzez ruch – nie ten rzeczywisty, chociaż poniekąd o niego chodzi. Poruszamy się i widzimy, czujemy więcej. Ruch Tokarczuk i jej obserwacja ruchu ma nam udowodnić, że mamy do czynienia z wybitną jednostką, która widzi to samo co inni, ale inaczej. Nie sposób nie zgodzić się z Dunin, że mówi o wyjątkowej dla polskiej literatury i kultury postaci. Szkoda tylko, że „Moment niedźwiedzia” nie oddaje tej wyjątkowości. Co więcej – chwilami odnosi się wrażenie, iż autorka sobie z nas kpi, snując swą filozoficzną wykładnię filmu „Matrix” czy łopatologicznie tłumacząc, czym jest mesjanizm i jak wiele go w naszym życiu nawet dzisiaj, w XXI wieku.
Teksty słabe i niewiele mówiące można pominąć. Problem tylko w tym, że są rozrzucone i tak czy owak trzeba „Moment niedźwiedzia” przeczytać od deski do deski, by wyrobić sobie jakąś opinię. Tematyka rozważań Tokarczuk, sytuujących się i w myśli filozoficznej, i w mitologii, i w antropologii oraz myśli społecznej, jest niesamowicie rozbudowana i ogarnia nazbyt wiele. Oto ciekawa i frapująca koncepcja heterotopii bazująca na wykraczaniu poza to wszystko, co tworzy kostyczny porządek społeczny znajduje się w bliskim sąsiedztwie tekstu o cierpieniu zwierząt, obok którego znajdziemy rozważania o istocie darkroomu i wstydzie jego odsłonienia, a także miniaturki z podróży, które pod nazwą „Pliki podróżne” ukazywały się na łamach „Polityki”. Jest więc w tej książce wszystko i nic. Sens ukryty i bezsens w szczegółach. Ironia i ostre pióro piszące o sprawach nurtujących współczesnych Polaków idące w parze ze swego rodzaju manierycznością i brakiem obiektywizmu w opisywaniu kwestii, które mają dla autorki kształt uznany przez nią za jedyny prawdziwy.
Tokarczuk pisze o tym, dlaczego bardziej wzrusza ją cierpienie zwierząt niż ludzi i snując rozważania o braku poszanowania dla „braci mniejszych”, chwali się, że z uwagą przeczytała „Pod skórą” Michela Fabera, „Żywoty zwierząt” Coetzeego czy „I ktoś rzucił za nim zdechłego psa” Jeana Rolina. Rozum nie czyni nas lepszymi od zwierząt, ale czy naprawdę brak autorce empatii – którą to również wieloaspektowo rozważa – by zrozumieć, iż nie powinno się dzielić cierpień, uznawać jedne za większe, inne za mniejsze? Kategoryzacji nie unika także kilka innych pojęć. Tokarczuk pisze o nich ze swadą i pewnie. „Moment niedźwiedzia” jest zbiorem tekstów subiektywnych, a niekiedy w swej subiektywności nazbyt stronniczych.
Najciekawsze bowiem są rozważania o samym tworzeniu, akcie kreacji świata literackiego, o roli fikcji literackiej i o tym, że można wciąż stwarzać nowe rzeczywistości, albowiem nie ma rzeczywistości jednej i konkretnej, jej granice wyznaczamy sobie sami. Tokarczuk wskazuje, w jaki sposób opowiadać o miejscu tak, by… samo się opowiadało. Z czułością opowiada o swej małej ojczyźnie – Dolnym Śląsku, o swej rzece i swym języku. Pisze o wrzuceniu w polszczyznę i konsekwencjach z tego płynących, a także o tym, że język polski zawsze otwierał się i otwiera na inne języki, samemu wciąż pozostając trudnym do pojęcia i nauczenia się.
Nie jest zatem tak, że „Moment niedźwiedzia” nudzi. Wywołuje sporo różnych reakcji. Jest jednocześnie dość przypadkowym zlepkiem mniej lub bardziej twórczych myśli. Przenosi nas w rejony metafizyki i niekiedy zbyt brutalnie każe stamtąd wracać do prozy życia. Ta książka nie mówi niczego nowego o Oldze Tokarczuk. Potrzeba, by nazwisko po raz kolejny zabłysło na okładce książki to jednak za mało. Trzeba mieć do powiedzenia coś naprawdę nowego, twórczego. Olga Tokarczuk czegoś takiego nie mówi, a szkoda. Przecież ma nam naprawdę wiele do zaoferowania. Dlaczego więc się powtarzać?