2020-05-28

„Kraj nie dla wszystkich. O szwedzkim nacjonalizmie” Wiktoria Michałkiewicz


Wydawca: Wydawnictwo Poznańskie

Data wydania: 15 kwietnia 2020

Liczba stron: 288

Oprawa: zintegrowana

Cena det.: 39,90 zł

Tytuł recenzji: Co z tą Szwecją?

Reportaż Wiktorii Michałkiewicz to w moim odczuciu solidnie stworzony chaos. Bardzo rzetelna praca z wieloma przypisami, która próbuje za wszelką cenę stać się całością niosącą jakiś czytelny przekaz. Autorka bardzo się napracowała, ale nie wiem, czy pomogła tym Szwecji, Szwedom, polskiemu postrzeganiu sąsiada z drugiej strony Bałtyku. Problem tego reportażu to brak trzymania się tematu sugerowanego przez tytuł oraz brak opowiedzenia nam czegoś nowego, ważnego i odkrywczego o kwestiach, które Michałkiewicz w swoim stylu próbuje przedstawić. Nie dowiedziałem się o Szwecji niczego, czego już bym nie wiedział. A skoro wiem, że rasizm i Szwecja nie są wykluczającymi się pojęciami, chciałem sięgnąć głębiej, poznać istotę problemu. Nie poczytać o historii Szwedzkich Demokratów, o konserwatywnych partiach interpretujących koncepcję polityczną Folkhemmet, przeczytać jeden wywiad z imigrantem nierozumiejącym istoty szwedzkości i po raz setny dowiedzieć się, że Szwecja to wcale taka neutralna nie była w czasie drugiej wojny światowej.

A skoro miała to być książka o tym, w jaki sposób kształtuje się niepokojący nurt wskazany w podtytule, nie będę chyba na poważnie brał takich sugestii jak zawarta w rozdziale, który opisuje, że w 1948 roku (sic!) w Jönköping Szwedzi pobili Cyganów. To ma być obraz zachęcający do rozmyślań o szwedzkim nacjonalizmie? Bo raczej od 1948 roku chyba w każdym kraju europejskim doszło do pobicia na tle narodowościowym. Gdzie banda głupków wpadnie we frustrację, tam groźny jest narodowy nacjonalizm? Obawiam się, że to nie jest jedyne słabe miejsce tego reportażu. Mam też wrażenie, iż to, co miało być w tej publikacji zawarte, nie zostało usystematyzowane, także w pracy redakcyjnej.

Ta książka nie tylko upraszcza i proponuje nam kilka chaotycznych wycieczek w czasie, w rezultacie czego mamy wrażenie, jakbyśmy byli na dość nieprzyjemnym dla nas rollercoasterze. Michałkiewicz w dużej mierze snuje monolog. Dopiero w połowie książki nieśmiało pojawią się jacyś bohaterowie tego reportażu, rozmówcy autorki. Jest ich niewielu i to sami mężczyźni. Dobrani tak, żeby zaprezentować dwa skrajne stanowiska. Członek Szwedzkich Demokratów, dołączony właściwie jeszcze jeden, bo tak się autorce złożyło, i irański imigrant – brak im wszystkim w zasadzie elementarnej empatii, by szanować inność, i jednoznacznie pokazują, że szwedzka rzeczywistość jest bardzo spolaryzowana światopoglądowo. Nie chodzi mi o to, że autorce łatwiej jest tak operować pewnymi czarno-białymi kliszami, irytuje mnie mocno narzucające się zdanie na temat pewnych kwestii. Nie wystarczy przytoczyć kilku sprawozdań i opowieści z przeszłości, by przekonać, że szwedzki nacjonalizm miał się od zawsze dobrze. Nie wystarczy wyliczenie krzywd, manipulacji i trochę złowrogi ton pisania o tym, jak niebezpiecznie jest kształtować tożsamość narodową na zaprzeczeniach, wyparciach i złości.

Pojawia się w tej książce myśl, wokół której powinna się skoncentrować autorka choćby po to, by osiągnąć efekt przejrzystości i obiektywności opowieści o współczesnej Szwecji, jaką prezentują na przykład „Moraliści” Katarzyny Tubylewicz. Ale się nie koncentruje. To wątpliwość dotycząca tego, czym jest dzisiaj szwedzka tożsamość narodowa. Co wydarzyło się w ciągu ostatnich dekad, że Szwedzcy Demokraci rosną w siłę i zdobywają nowych zwolenników? Brakuje mi tu autentycznego zaangażowania w temat. Takiego ludzkiego, nie naukowego. Wiktoria Michałkiewicz zapewne zna i w dużej mierze rozumie szwedzką mentalność, ale trudno jej tutaj zaprezentować, że Szwedzi na przestrzeni lat pogubili się między innymi w kwestii imigracyjnej czy asymilowania uchodźców w codziennym życiu. Szwecja to przecież duma, solidarność, tolerancja, ale każde z tych pojęć ma dość specyficzne znaczenie. „Kraj nie dla wszystkich” stara się skoncentrować na faktach – to trochę tak, jakby autorka bała się opinii. Albo konfrontacji z takimi, które mogą być niewygodne, niezbyt pasować jej do tezy reportażu. Tezy, która rozmywa się w szeregu przypadkowo złożonych ze sobą rozdziałów. Ta książka nie chce zabierać ze sobą czytelnika. Ona chyba nawet nie chce być blisko ani Szweda, ani imigranta wyobcowanego w Szwecji. Kompletnie nie czuję tego, o czym Wiktoria Michałkiewicz pisze. A przecież wiem, że pisze z troski o współczesną Szwecję, że nie jest to jakiś wydestylowany problem do rozważenia bez czynnika ludzkiego, czyli niepewności.

Można tę rzecz potraktować po prostu jako zbiór ciekawych historii o tym, jaka Szwecja była i jaka się z czasem stała. Rys historyczny stara się uwypuklić, w jaki sposób kraj ten podchodził do zdefiniowania tego, co w drugim człowieku inne. Niepokojące opowieści o Instytucie Higieny Rasy, zachowawczości w pomocy uciekinierom z obozów zagłady czy literackie gloryfikowanie Szweda emigranta, który jest pionierem nowego życia za oceanem (tak, autorka sięga także do Vilhelma Moberga) – to wszystko broni się na zasadzie integralnych tekstów, które zostały przygotowane z pieczołowitością i widać, że Michałkiewicz to zaangażowana badaczka, w żaden temat nie wchodzi pobieżnie. Jak to się w takim razie stało, że tak niewiele ma do powiedzenia o szwedzkim nacjonalizmie? A w zasadzie o tym, jaki on jest w drugiej dekadzie XXI wieku, co się z jego definiowaniem działo kilkanaście lat wstecz i dlaczego w tak mroczny sposób wybrzmiewa rozdział o Szwedzkich Demokratach, przed którymi najwidoczniej i niestety świetlana przyszłość?

A może bardziej chodzi o to, by zdefiniować model spoglądania na siebie w kraju, w którym bardzo ceni się introwertyzm i indywidualność? Może Szwecja to archipelag zaskakujących poglądów i teorii? Przecież ten kraj potrafi wciąż zaskakiwać. Choćby teraz, w swojej brawurowej taktyce wychodzenia naprzeciw pandemii. „Kraj nie dla wszystkich” jest książką, w której wybrzmiewają sugestie, ale nie konstruują się żadne ciekawe tezy. Problem portretowany w ujęciu historycznym ginie gdzieś w przestrzeni współczesności, rozmywa się; nie za bardzo wiemy, jak to z tym nacjonalizmem teraz i czy Szwecja bardziej grozi, czy bardziej zbiera siły do pokazania, że potrafi być bardzo groźna. Dla czytelników, którzy wciąż wierzą w ideał tego kraju, książka Michałkiewicz zapewne będzie wstrząsem. Ale przecież można było empatycznie, czule, bezkompromisowo i jednocześnie wieloaspektowo zdekonstruować mit ideału Norwegii, jak zrobiła to Nina Witoszek w „Najlepszym kraju na świecie”. Tu, w tym – mam wrażenie – kontrolowanym tylko przez autorkę chaosie, nie pojawia się żaden przekonujący do dyskusji albo głębszych rozważań materiał reporterski. To tylko fragmentami ciekawa książka. Niestety, chodzi mi o fragmenty, w których autorka oddaje głos swoim rozmówcom.

2020-05-26

„Upadek Olivera” Liz Nugent


Wydawca: Wielka Litera

Data wydania: 15 kwietnia 2020

Liczba stron: 272

Przekład: Jan Kraśko

Oprawa: miękka ze skrzydełkami

Cena det.: 34,90 zł

Tytuł recenzji: Brutal i inni

Irlandzka pisarka koncertowo rujnuje świetny potencjał powieści o życiowym fatalizmie, postrzeganiu drugiego człowieka i o tym, że za każdym naszym haniebnym czynem może iść zbieg okoliczności, który w jakiś sposób usprawiedliwia, a najczęściej demaskuje jednoznaczną ocenę kogoś, kogo oceniamy wedle swojego systemu wartości i poczucia moralności. „Upadek Olivera” to powieść dobrej konstrukcji i świetnego otwarcia. Potem jednak, z zupełnie dla mnie niezrozumiałych powodów, sztucznie mnoży coraz to nowe dramaty, a także proponuje tak absurdalne rozwiązania fabularne – jak zagadka matki głównego bohatera – że czyta się to wszystko z niedowierzaniem, a przecież tkwi się w bardzo prawdopodobnej historii i pośród dość wyraźnie zarysowanych bohaterów. Liz Nugent jest poza tym męcząco dydaktyczna, kiedy kilkukrotnie podkreśla wagę opisywanego zdarzenia i to, jak powinno ono zostać przez czytelnika odebrane. Czyta się „Upadek Olivera” najpierw z dużym zainteresowaniem, potem jednak w przesycie wszystkich mrocznych wydarzeń można, po pierwsze, pogubić się, a po drugie – poczuć nieprzystawalność tego wszystkiego do siebie. W efekcie zrujnowany zostaje cały pomysł na to, by wiarygodnie przedstawiać głównego bohatera widzianego oczyma innych.

Oliver traci panowanie nad sobą i uderza żonę. Stwierdza, że to „okoliczności poza naszą kontrolą”. Za pierwszym uderzeniem pójdzie potem seria ciosów, kiedy Alice oskarży go o kłamstwa, a w bohaterze skumuluje się jakieś niesprecyzowane na początku napięcie i zdecyduje się on na przemoc, której konsekwencje będą znaczące dla niego samego i jego żony. Co takiego się stało, że Oliver Ryan, znany pisarz bajek dla dzieci, traci kontrolę i decyduje się na najbardziej prymitywny akt mający na celu jej odzyskanie? Tu zaczyna się intrygująca zagadka. Aby zrozumieć prolog, należy prześledzić kilka dekad życia Olivera. Zwłaszcza jednak skupić się na tym, co wydarzyło się w 1973 roku we Francji…

Głos zabierają wszyscy ludzie, którzy są gotowi oceniać postępowanie bohatera. Jego opowieść tylko na początku brzmi interesująco, kiedy portretuje się jako cyniczny i egoistyczny szowinista, który szczególnie instrumentalnie traktuje kobiety, a wyrósł z okoliczności, jakie ukształtowały go właśnie tym, kim jest. Poznamy różne spojrzenia na życie głównego bohatera, a po pewnym czasie odkrywać będziemy kolejne powiązania między wypowiadającymi się ludźmi. Wśród nich jest między innymi prosty mechanik, który dałby życiu Alice lepszą perspektywę, wieloletnia kochanka i sąsiadka Olivera czy jego przyrodni brat i brat kobiety, którą Oliver pchnął ku wielkiej rozpaczy. Interesujące jest to, w jaki sposób Nugent łączy te narracje, ale jak wspomniałem, w opowieściach pojawia się zbyt wiele dramatyzmu i za dużo niepotrzebnie splecionych ze sobą zdarzeń. Wszystko po to, by pokazać, jak okrutny i potworny może być Oliver, ale ta perspektywa połączy się tu również z opowieścią o jego życiu i dorastaniu.

To, co podoba mi się w tej książce, to ciekawe portretowanie Irlandii, która na przestrzeni wielu lat wciąż na nowo tworzyła tematy tabu i budowała konserwatywne pojęcie ładu społecznego. Nugent odwołuje się do problemów, które w irlandzkiej przestrzeni publicznej nie mają racji bytu. To są wstydliwe tajemnice poszczególnych ludzi i ewentualnie ich rodzin. Zakres problemów jest bardzo szeroki. Od homoseksualizmu, przez niechcianą ciążę, samotne macierzyństwo, aż po rasizm czy samobójstwo. Widać, że „Upadek Olivera” ma ambicje, by być trochę panoramiczną powieścią społeczną, która uderza w irlandzką hipokryzję, ale ta ciekawa sugestia fabularna jest tu jednak tylko zarysowanym tłem. Nugent za wszelką cenę chce udziwnić wizerunek głównego bohatera i skonfrontować z nim to, co on naprawdę przeżywa. Pytanie tylko, czy mamy tu prawdziwy dostęp do przeżyć Olivera i czy ludzie opowiadający o nim stają się dla nas wystarczająco wiarygodni.

Tego, co złe, jest bardzo dużo i ten przesyt męczy. Jednocześnie oczekuje się, że uzupełniające się narracje pokażą głównego bohatera w jakimś ciekawym świetle. To jest trochę tak, że najpierw mamy go praktycznie znienawidzić, a potem przyglądać się mu nieco łagodniej, bo dowiemy się, jak trudne miał dzieciństwo, z czym musiał się borykać i jakie rodzinne deficyty uczyniły go takim, a nie innym człowiekiem. Interesujące jest też śledzenie tego, w jak fatalnych zbiegach okoliczności Oliver staje się tym, kim jest. Człowiekiem sprowadzającym na innych niewyobrażalne cierpienie. Kimś, kto nigdy nie wydobył się ze swojego prywatnego piekła cierpień. Kimś, kogo tak naprawdę nikt nie rozumiał, a wszyscy oceniali. Czytelnik ma się stać osobą patrzącą bardziej empatycznie, ale Liz Nugent od początku do końca nazbyt czytelnie sugeruje, co mamy myśleć i jak oceniać cały ten szaleńczy świat traum, upokorzeń i krzywd.

Myślę, że mimo wszystko najciekawsze byłyby tu perspektywy kobiet, które nie zabierają głosu, czyli tych skrzywdzonych przez Olivera, ale będących też emanacjami jego szalonych fantazji o istocie posiadania kobiety. Tak, w powieści bohater traktuje je przedmiotowo. Wspomina, że brzydzi się nawet wzmianki o kobiecej fizjologii. Z drugiej strony jest zaborczy i bezlitosny. Dlaczego tkwi w związku małżeńskim, który nie daje mu satysfakcji i jest opresyjny dla kobiety u jego boku? Nugent udziela zbyt wielu odpowiedzi na pytania, które sama stawia. Łatwo dodać dwa do dwóch i zrozumieć pewne motywacje lub zachowania przez pryzmat tego, czego bohater doświadczył. Ale największym problemem tej powieści jest jej mała wiarygodność. Rozdziały toną w przesadzie. Są nadmiernie dramatyczne albo sprawiają wrażenie jakiegoś mało przemyślanego eksperymentu pisarskiego, kiedy spod pióra piszącej wyskakują co rusz nowe literackie straszydła. Jest też „Upadek Olivera” powieścią bardzo przewidywalną i niewiele tu zmienia jej inteligentnie skonstruowane zakończenie. Wciąż na nowo zadajemy sobie pytanie o kondycję wszystkich sportretowanych ludzi. Dlaczego spotkało ich aż tyle złego? Czy życie jest fatalnym pasmem udręki? Odnieść można wrażenie, że większość bohaterów ledwie ma czas na szybkie wzięcie oddechu między jedną a drugą życiową traumą.

„Upadek Olivera” to w dużej mierze powieść o tym, że oddajemy światu dokładnie to, co od niego otrzymaliśmy. Ten wniosek nasuwa się nadzwyczaj szybko i jest czymś bardzo mocno sugerowanym przez autorkę. Stąd rozczarowanie powieścią, która służy do wskazywania autorskich tez, a nie czytelniczego namysłu nad czymś, co często jest tak mało oczywiste. Trudno również poczuć, że skonstruowana z różnych punktów widzenia narracja naprawdę nas jakoś zaskakuje. Liz Nugent napisała książkę o opresji, ale opresyjna jest ta powieść przede wszystkim dla samego czytelnika. Wyjaśniając wszystko i pozostawiając w zdumieniu, że to aż tyle i tylko tyle. Literacko także nie jest to rzecz, która czymkolwiek zwróciłaby uwagę. Do szybkiego zapomnienia.

2020-05-21

„Lista nieobecności” Michał Paweł Urbaniak


Wydawca: MOVA

Data wydania: 20 maja 2020

Liczba stron: 496

Oprawa: miękka ze skrzydełkami

Cena det.: 39,90 zł

Tytuł recenzji: Śmierć i miłość

Jedną z najciekawszych polskich książek o śmierci są dla mnie „Ślady” Jakuba Małeckiego. Tam odchodzenie portretowane było fragmentarycznie, punktowo. W opowiadaniach Małeckiego – tak jak w debiutanckiej powieści Michała Pawła Urbaniaka – pojawia się specyficzny korowód umierania. O ile jednak „Ślady” ujmowały temat w formie makabrycznego nieco, lecz przemyślanego kalejdoskopu, o tyle w „Liście nieobecności” ujrzymy wieloaspektową rozprawę o śmierci. Urbaniak wie o niej przerażająco dużo i przez chwilę można się zastanawiać nad tym, czy tak mroczna powieść to dobry pomysł na debiut. A jednak jest to książka zdecydowanie warta uwagi. Poświęcona wszystkim tym czytelnikom, którzy nie wymagają spektakularnego rozwoju akcji. Którzy zamiast „dziania się” stawiają na przeżywanie. Bo „Lista nieobecności” to rzecz stworzona z czule portretowanych drobiazgów codziennego życia. Jest w niej miejsce nie tylko na ukazywanie niuansów w relacjach, bo dla Urbaniaka ważne jest to, co mówią i myślą, ale głównie jak mówią i myślą bohaterowie. Jest tu też cała panorama pozornie nieistotnych drobiazgów, które bardzo mocno zatrzymują w tym opisywanym świecie. Truizmem byłoby napisanie, że ta powieść jest plastyczna. Ona pozwala wejść dużo głębiej, zobaczyć dużo więcej, a dzięki temu przywiązać się do niej. Poza tym to narracja doskonale skomponowana, wszak wyszła spod pióra wieloletniego recenzenta i nauczyciela kreatywnego pisania. Przypomina mi to, co zawsze powtarzam: aby napisać własną książkę, trzeba najpierw przeczytać dużo, dużo książek innych autorów.

„Lista nieobecności” to na pewno efekt jakichś prywatnych inspiracji Michała Pawła Urbaniaka, ale jej wyjątkowość polega na tym, że śmiało podejmuje trudne tematy – jak poczucie straty po odejściu kogoś bliskiego czy skomplikowane relacje homoseksualne. Autor jednocześnie nie sili się na pretensjonalną często prowokacyjność. Ma się wrażenie, że po prostu literacko odwzorowuje życie takim, jakim jest ono naprawdę. Nikt nie jest tu zaniedbany. Każda postać, każda sytuacja są mocno przemyślane. Nawet celowe powtórzenia czy obsesyjne wracanie wciąż do tych samych myśli. „Lista nieobecności” to warsztatowy porządek pisania o czymś, co przecież dalekie jest od uporządkowania. Czy chce uczynić pojęcie śmierci bardziej definiowalnym? Bynajmniej. Urbaniak zdaje się sugerować, że trudno unieść jest samą śmierć, lecz dużo trudniej tę jej bolesną konsekwencję, jaką jest obezwładniające i niszczące poczucie braku bliskiej osoby. Dlatego ta książka z jednej strony jest opowieścią o tym, że jej bohaterowie utknęli w marazmie tego braku, z drugiej jednak – opowiada przecież o tym, jak mimo wszystko walczy się o swoje życie, o nadawanie mu sensu, o zrealizowanie prostego celu polegającego na tym, by zrozumieć, po co się istnieje.

Wszystko – a jakże! – musi zacząć się od śmierci. Umiera Artur Hnat, człowiek wyjątkowej wrażliwości malarskiej, ale także mężczyzna niejako owładnięty myśleniem o odchodzeniu, bo wespół z bratem naznaczony zbyt szybkimi i gwałtownymi śmierciami w rodzinie. Tymczasem cały świat przedstawiony tej powieści stanie się mroczną spuścizną po Arturze, który ustanawiał pewien porządek w rodzinie, jaką udało mu się zbudować, a teraz zaprzeczył resztkom zdrowego rozsądku, by tę rodzinę konstytuować i pozwalać się jej rozwijać. Rodziną w żałobie pozostają Zuzanna i jej syn Krzysztof. Relacje tej dwójki są tu bardzo ciekawe głównie z tego powodu, że w dużej mierze pozostają w cieniu. O ile Urbaniak stara się, by niektórych swoich bohaterów całkiem odsłonić, o tyle matka i syn to para portretowana fragmentarycznie. Niezwykła i trudna. Zuzanna nie czuje miłości do swojego pierworodnego. Krzysztof latami zamyka się w świecie liczb i logicznych matematycznych działań, a potem konfrontuje z homoseksualnym pożądaniem oraz miłością, dla których nie ma jasnych i czytelnych definicji w jego głowie.

Retrospekcje budują nam obraz dwóch skomplikowanych związków, w których tarcia i nieporozumienia ujawniają pokłady coraz większego żalu o to, kim się jest – samemu dla siebie i w relacji z bliską osobą. Związek Zuzanny i Artura to relacja częstego emocjonalnego szantażowania. Podobnie jest w związku Krzysztofa z Jakubem, gdzie to szantażowanie pokazane jest wprost, w niemożliwym czasem do zniesienia natężeniu. Artur niejako zmusza Zuzannę do tego, by żyła w cieniu jego zmarłych bliskich, w rzeczywistości stałego myślenia o odejściu, w półcieniu prawdziwego życia, jakie być może dla nich zaplanowała. Krzysztof początkowo dziwi się temu, że może wejść w taką niebezpieczną dla niego bliskość z mężczyzną. Potem będzie musiał mierzyć się z seriami autodestrukcyjnych zachowań swojego Jakuba. Artur narzuca Zuzannie widzenie śmierci jako filozofii życia. Jakub zderza Krzysztofa z nieracjonalnym, labilnym emocjonalnie poczuciem nieustającej klęski. To trudne związki i niejednoznaczne relacje. Zwłaszcza że Zuzanna i Jakub próbują je budować po tym, jak wzięli na siebie ciosy od ojców – Zuzanna, gdy poinformowała o ciąży, i Jakub mówiący o swojej orientacji seksualnej. Urbaniak każe nam uczestniczyć w codziennym życiu ludzi, których tak naprawdę łączy wielka miłość. Bo przecież ta książka będzie stawiać czytelną opozycję – wciąż na nowo śmierć będzie mierzyć się tutaj z miłością. W pewnych sytuacjach zwycięży jedna, w innych druga.

Najciekawsze jest jednak obserwowanie tego, czego uczą się o życiu, podglądając innych, postacie drugiego planu, a nawet te epizodyczne. Przez pewien czas zastanawiałem się nad zasadnością wtłoczenia do fabuły pary sąsiadów, którzy nawiązują bliską relację z Zuzanną i Arturem. Ale to właśnie oczyma Danki i Mirka widzimy problemy związku Hnatów w innym świetle. Oczyma kogoś, kto nie może się nadziwić, że matka nie kocha swoich dzieci. Że ta sama matka nie ma problemu z akceptacją homoseksualnego związku swego syna. „Lista nieobecności” to powieść tak skonstruowana, że rezonujące w niej problemy pojawiają się wciąż w innej postaci. Podobnie jest z wymiarami śmierci i umierania. Jest o tym bardzo dużo, ta narracja jest wręcz osadzona w dusznym klimacie rozważań o końcu. A jednak otwiera nowe ścieżki interpretacyjne, a czasem stawia bohaterów przed alternatywą wobec śmierci. Pytanie: kto i kiedy z alternatywy skorzysta?

Dokładnie i czule szkicowane wizerunki emocjonalne bohaterów to największy atut debiutu Michała Pawła Urbaniaka. To taka książka, z którą wciąż na nowo chciałoby się nie zgadzać, a jednocześnie opowieść o tym, co nas determinuje. A przecież niemyślenie o śmierci mamy niejako wgrane, to atawizm dla naszej bezpiecznej egzystencji. Urbaniak opowie o tym, co wypieramy ze świadomości, ale zada także pytanie o to, kim naprawdę jesteśmy w relacjach. I co musimy zrobić, by to była prawdziwa relacja. To opowieść o tęsknocie, wstydzie, nieprzepracowanych traumach z przeszłości. Pozornie statyczna, ale przepełniona emocjami. Z ciekawą klamrą kompozycyjną i dużą dojrzałością opowiadania o tym, do czego często nie dojrzewamy.

2020-05-19

„Matka jej córki” Daniela Petrova


Wydawca: Świat Książki

Data wydania: 25 marca 2020

Liczba stron: 384

Przekład: Grażyna Woźniak

Format e-booka: MOBI i ePUB

Cena w Virtualo.pl: 22,10 zł

Tytuł recenzji: Wyobrażenia i rzeczywistość

Powieść Danieli Petrovej z pewnością zachwyci wielbicieli obecności Nowego Jorku w literaturze. „Matka jej córki” to książka, w której amerykańska metropolia nabiera specyficznego klimatu i jest ważnym elementem narracji – podobnie jak ma to miejsce w przypadku ostatnio wydanych narracji takich jak „Pan i pani Fleishman” Taffy Brodesser-Akner czy „Mój czas relaksu i odpoczynku” Ottessy Moshfegh. Umiejscowienie zdarzeń w dużym mieście jest tu znaczące, albowiem Petrova będzie opowiadać o roli przypadku i świadomych ludzkich działań w kształtowaniu wyobraźni o innych osobach. Ale będzie to również pasjonująca fantazja literacka o tym, jak modelowany jest świat relacji przez to, co dzieje się zupełnie przypadkowo, i przez to, co w wyniku tego przypadku sobie myślimy lub jak działamy. Wielkomiejskie tło potęguje poczucie zagubienia w tym świecie przedstawionym. Pisarka prowadzi jednocześnie trzy narracje i z tej polifonii też należy wydobyć esencję, co wcale nie będzie łatwe. „Matka jej córki” to opowieść o kobietach tworzących sobie iluzje, ale przede wszystkim o konsekwencjach ich stwarzania. Drugoplanowi mężczyźni pozornie odgrywają tu mniej istotne role. Tymczasem Petrova ciekawie opowiada o emocjonalnym kotle rozmaitych relacji damsko-męskich. Także o związku, w którym partnerskie tajemnice doprowadzą do zaskakujących rozwiązań, dodatkowo komplikując fabułę.

Lana zbliża się do czterdziestki. Ostatnio wszystko podporządkowuje pragnieniu posiadania dziecka. Jej bezpłodność stanowi źródło nieopisanych frustracji, a bohaterka z tęsknoty za potomkiem zaczyna popadać w obsesję. Okaże się dość szybko, że nie ta obsesja zbuduje nam ciekawą intrygę w powieści. Lana, której matka jest pochodzenia bułgarskiego, bardzo chciałaby, aby dawczynią jajeczka jej wymarzonej ciąży była właśnie Bułgarka. W Nowym Jorku wszystko jest możliwe. Tyle tylko, że poszukiwana przez nią kobieta wprowadzi wielki zamęt do życia Lany. Podsycany dodatkowo obawami bohaterki, bo jak twierdzi ona sama: „Na tym świecie nie brakuje przecież wariatek”. Ostatecznie wbrew lękom o to, że prawdziwa matka może kiedykolwiek zaingerować w jej macierzyńskie szczęście, Lana poddaje się zabiegowi zapłodnienia, ale w międzyczasie jej wieloletni partner odchodzi, tłumacząc, że nie jest w stanie nadal brać odpowiedzialności za ich wspólne życie, tak naznaczone opresją i napięciem.

Bohaterka Petrovej pozostaje zatem sama. Do momentu, w którym przypadkiem nie natknie się na dawczynię jajeczka w metrze. Niemożliwe? A jednak. Znając jej zdjęcie z medycznej bazy danych, szybko uświadamia sobie, że ma przed sobą kobietę odpowiedzialną za jej ciążę. Nosi w sobie jej dziecko. Lana działa bardzo impulsywnie i postanawia podążać za Katją. Nie ma pojęcia, w jak skomplikowany ciąg zależności wejdzie. Nie wie, że to nie ona śledzi i podąża czyimś tropem. Ale wiedza o tym, jak jest naprawdę, połączy się tu z historią kryminalną. I zdarzeniami, po których przeżyciu Lana nie będzie już tą samą osobą.

„Matka jej córki” odważnie buduje piętrową intrygę wokół trzech postaci, którym oddany jest głos. To Lana, Katja, ale także partner tej pierwszej decydujący się na odejście. Śledzimy poczynania tej trójki i każde z nich odsłania swoje tajemnice w taki sposób, że Petrova przykuwa uwagę do wszystkich trzech postaci. Psychologicznie wiarygodne są jednocześnie przerażające i irytujące. W życiu każdego z trojga dochodzi do jakiegoś tąpnięcia, dzieje się coś niezwykłego, wszyscy przekraczają też pewne granice. Zbliżając się do siebie czy oddalając?

Moją uwagą zdecydowanie przykuła Katja, początkowo kreowana na postać drugiego planu. Ale to ona oddziałuje zarówno na matkę swojego dziecka, jak i na ojca przyszłego potomka, który zupełnie nie wie o tym, co ma miejsce w życiu Lany. Silna, niezależna i zdeterminowana Lana zaczyna zachowywać się zupełnie irracjonalnie. Decyduje się na duże ryzyko działania w taki sposób, który może się wiązać z poważnymi konsekwencjami. Przekracza granice. I zaczyna się w tym wszystkim gubić. Coraz trudniej jest też Katji, której krajobraz emocjonalny zarysowany jest tu bardziej wyraziście, ta postać lubi skrajności i potrafi zachowywać się zupełnie nieprzewidywalnie. W tym wszystkim coraz więcej wspomnianego przypadku, nieszczęśliwych zbiegów okoliczności i voyeryzmu, który wpędza w zagubienie, bo przyglądać się drugiej osobie u Petrovej to przede wszystkim widzieć w niej wyraźniej samego siebie. Albo może to, czego nie dałoby się ujrzeć bez dziwnej fascynacji drugą osobą.

Warto postawić sobie pytanie, czy ta książka to thriller psychologiczny. Zarysowana intryga jest rzeczywiście skomplikowana i trzeba śledzić sporo zależności oraz relacji nowojorczyków, by odkryć, co stoi za tragedią, która niejako rozłamie tę powieść na pół. Ktoś zyska szczęście, ktoś niepokój. Ale najciekawsze jest tu to, co bohaterom się wydaje, a nie rzeczywistość, którą dostrzegają tylko fragmentarycznie. Petrova kroczy bardziej w kierunku interesującej powieści obyczajowej, może trochę romansu. Opowiada jednak o tym, jak bardzo zawęża nam się zawsze spojrzenie na otaczający świat, kiedy skupimy się na priorytetach i będziemy ten świat tłumaczyć przez pryzmat tego, czego oczekujemy i co musi zostać spełnione. W sportretowanej trójce pojawi się dużo goryczy, ale także nieprzyjemnego zaskoczenia. Kim są dla siebie? To ustalą zaskakujące sytuacje oraz to, co myślą o pozostałych. W rezultacie „Matka jej córki” jest historią o wyobcowaniu i pewnym rodzaju egoizmu, ale również powieścią o niespełnionych oczekiwaniach i zawiedzionych nadziejach.

To również narracja z feministycznym sznytem, którego wymiar staje się nieco dydaktyczny, ale tak już chyba musi być w przypadku tak skrojonej intrygi. Kobiety są tu postaciami walczącymi, mężczyźni sprawcami opresji albo też ludźmi o dużo bardziej niestabilnej sferze emocji niż bohaterki pozornie będące instynktem i przeczuciem, a nie zdrowym rozsądkiem. Daniela Petrova debiutuje w dobrym stylu, bo zdaje sobie sprawę z tego, jak skonstruować wiarygodne postacie, lecz przede wszystkim przekonująco opowiada o tym, jak wiele niszczymy w swoich relacjach, kiedy zapominamy o tym, że zwykle nasze myśli nie są tym, co tworzy kształt rzeczywistości. Jest w tej książce mowa o ogromnej tęsknocie za byciem akceptowanym. Ale też o rodzinnym dramacie w dalekiej Europie, który będzie rzutował na kolejny dramat rozegrany w centrum anonimowego Nowego Jorku. Lektura wartka, sprawnie napisana i interesująco stopniująca napięcie. E-book w dobrej cenie oferuje Virtualo.pl

Recenzja powstała we współpracy z księgarnią Virtualo.pl

2020-05-15

„Bezmatek” Mira Marcinów


Wydawca: Czarne

Data wydania: 15 kwietnia 2020

Liczba stron: 256

Oprawa: twarda

Cena det.: 39,90 zł

Tytuł recenzji: Tożsamość osierocenia

Czasem jest tak, że wobec jakiejś książki nie da się zachować dystansu i obiektywizmu potrzebnych do zrecenzowania. W moim przypadku jest to niemożliwe, kiedy ktoś pisze o matce. Najmocniej w tej książce brzmią słowa „matki nie odchodzą”. Poczułem to wyjątkowo przenikliwie już po lekturze pierwszych stron. A potem pomyślałem, że zdarza się coś niezwykłego. Bo moja też mi umarła. Też miała pięćdziesiąt dziewięć lat. Też zabrał ją nowotwór. I także w 2016 roku. Zatem był to impuls: w trakcie czytania odnaleźć autorkę na Facebooku. Natychmiast przyjęła moje zaproszenie. I okazało się, że wie, o wszystkim czytała, zna „Toksyczność” i oboje stwierdziliśmy, że ten kontakt jest niesamowity. Ale potem pozostał mi jeszcze czas z tą trudną książką, by nie tyle odtworzyć podobieństwa, ile przede wszystkim ujrzeć odchodzenie matki w identycznej, bardzo bolesnej perspektywie. „Powinna być jakaś kolejność umierania” – pisze Marcinów. Tak. Nie powinno się odchodzić przed sześćdziesiątką. Nie powinno się osierocić dzieci, które albo skończyły trzydzieści lat, albo zbliżają się do czterdziestu. Nie powinno się wydarzyć to, co wydarzyło się w życiu moim i Miry Marcinów. Ale poza zbieżnością doświadczeń jest jeszcze cała uniwersalna wymowa tej książki. „Bezmatek” dotyka w sposób szczególny, bo to przejmująca proza konfesyjna, ale także książka o tożsamości opisywanej na dwa sposoby. Ten pierwszy to historia tożsamości wyjętej, niejako zagarniętej z życiorysu matki. Drugi, bardziej bolesny, opowiada o tożsamości utraconej. Bo Marcinów już nie jest córką. Jest tęsknotą, bólem, rozczarowaniem i porzuceniem. Myślę, że w dużej mierze o tym jest ta opowieść.

Matka była mądra i dobra. Pozwalała na marzenia i specyficzną bliskość. Pozwalała córce zbliżyć się do siebie tak intymnie, że ta widziała, jak zmywa makijaż. Lubiła wyglądać i pokazywać światu, że sobie radzi. Zwłaszcza kiedy sobie nie radziła. Trzykrotnie szukała szczęścia w związkach. Uciekała w nałogi. Nie obchodziło jej, co myślą inni. Chciała być pewna, co myślą jej córki. Jak myślą, przetwarzają świat, oswajają się z tą szorstką jego bezkompromisowością, z którą zderzała się artystyczna dusza matki. Matka czasem przeczyła sobie, była nieprzewidywalna, ale za każdym razem jakaś, jak „mortadela z pistacjami”, niepowtarzalna, wyjątkowa. A potem zaczęła umierać i – co gorsza – umarła. Dlatego Mira Marcinów napisała tę książkę. Pożegnanie, trochę swoisty testament, ale przede wszystkim pamiętnik specyficznej żałoby. Opowieść o niezwykle silnej więzi, która z jednej strony jest błogostanem i źródłem inspiracji, z drugiej jednak bolesnym uzależnieniem.

Bardzo ciekawy jest sposób, w jaki autorka napisała „Bezmatek”. Z przejmującą metaforyką łączą się tutaj niezwykłe wizje, jak na przykład fantazja o dialogu umarłych matek. Z drugiej strony jest też dosadny naturalizm, chropowatość pełnych napięcia zdań. Są nieco dłuższe rozdziały, ale także bardzo krótkie zapisy. Najmocniej chyba wybrzmiewają te pojedyncze, bolesne zdania. Może dlatego, że sprawiają wrażenie, jakby były osierocone. Ale istotne są też puste miejsca na kartkach, oddalenia poszczególnych myśli i zapisów. To trochę tak, że matkę można odmienić we wszystkich przypadkach, lecz opowiedzieć jej słowami właściwie się nie da. Można próbować i myślę, że „Bezmatek” to przede wszystkim odważne próby. Te krótkie rwane rozdziały i zdania jak sentencje muszą być oddalone od siebie, bo to boli – ciągłość myślenia i pisania o czymś, co można oddać jedynie punktowo, wtedy jest bardziej wyraziście.

Marcinów przejmująco opowiada o wspólnej z matką walce z nowotworem. O tym, jak oszukiwały jego bezkompromisowość smakami i przyjemnościami życia. I tu po raz kolejny pojawia się pewna bezradność w portretowaniu tego, że obie stanęły po przeciwnych stronach. Matka na równi pochyłej w kierunku niebycia. Córka ze świadomością, że traci kogoś najbliższego, ale także jakąś konkretną definicję życia. „Bezmatek” to najpierw opowieść o wielkiej bliskości, a potem historia tego, że należy się rozstać, choć rozstanie jest w zasadzie niemożliwe. „W moim domu zawsze było zapotrzebowanie na intensywność” – tak wspomina to autorka i taka właśnie intensywna jest ta proza. Świadectwo poszukiwania samej siebie w niemożliwym do wyrażenia osieroceniu. Ale jednocześnie opowieść o konstytuowaniu się więzi, o sile wspólnych przeżyć i o tym, że życie jednak w tej nierównej walce z parszywym rakiem wygrywa. Przejmująca jest scena pokazująca matkę i córkę pijane na wydmach. Bo Marcinów opowiada o tym, co przejęła po matce do dalszego życia, być może trochę za nią. Problemy z nadużywaniem alkoholu. Ukształtowana tożsamość seksualna. Bycie w opozycji do matki, a jednocześnie intensywne bycie nią. Ze śmiercią nie można było się pogodzić i to wciąż niemożliwe. Można pogodzić ze sobą burzę wspomnień i dzięki nim nazwać relacje, o których nigdy się nie mówiło.

Mira Marcinów wspomina, że nie zdążyła usłyszeć od matki jej historii, że ta tajemnica była zarezerwowana na później, na większą dojrzałość, na czas bycia już naprawdę dorosłą córką. „Bezmatek” to zatem wzruszająca narracja o tym, że teraz matkę trzeba opowiedzieć za nią. Przez pamięć, pustkę, przez bezgraniczny żal. Ale opowiedzieć ją w taki sposób, by nie tyle zrozumieć, ile nadać swojej żałobie jakieś znośne ramy. Nie sposób pogodzić się z czymś, co jest tak okrutne jak przedwczesna śmierć. Można poprzez tę śmierć opowiedzieć życie w najważniejszej relacji. I uzyskać jakiś wewnętrzny spokój. Bo Marcinów dąży do pogodzenia się z utratą, ale także do tego, by w tej utracie odnaleźć coś więcej niż tylko pustkę.

To jedna z tych książek, które bardzo pięknie opowiadają, że zawsze jesteśmy częścią własnej matki i każda forma naszej niezależności wychodzi od tego, jak bardzo niezależna chciała stać się matka od nas. „Bezmatek” nie jest lamentem porzuconej córki. To książka przede wszystkim o takim rodzaju samotności, w którym znajduje się miejsce na wyjątkową siłę. Bo potrzeba jej, by tak pięknie opisać relację i utratę, a w tym wszystkim nie być posądzoną o jakiś tani ekshibicjonizm emocjonalny. Mira Marcinów napisała książkę dla córek w żałobie po matkach, ale także dla matek, które być może nie są pewne, co jeszcze powiedzieć córkom, zanim odejdą. Z pozoru hermetyczna proza, o wyraźnie nakreślonych relacjach. Wiem, dlaczego tak łatwo udało mi się dostać do środka i poczuć tę intymność. Matka to zawsze punkt odniesienia do wszystkiego. Uniwersalny symbol życia, który na zawsze pozostanie wdzięcznym tematem literackim. Albo podmiotem tak ważnej i przejmującej książki jak „Bezmatek”. Czytana na wdechu. Wspaniała rzecz.

2020-05-13

„Filip i hydra” Patryk Fijałkowski


Wydawca: Poradnia K

Data wydania: 15 kwietnia 2020

Liczba stron: 360

Oprawa: miękka

Cena det.: 39,99 zł

Tytuł recenzji: Ślady przeszłości

Książka Patryka Fijałkowskiego jest jednocześnie znakomita i fatalna. To niezwykłe, że można napisać taką historię, tak wewnętrznie rozsadzoną, zaskakującą, ale i rozczarowującą. Nie spotkałem się jeszcze w obrębie jednej powieści z budowaniem jej za pomocą tak doskonale przemyślanej frazy przeplatanej infantylną narracją przypominającą trochę pracę na szkolny konkurs literacki. „Filip i hydra” to dwa słowa oznaczające to zaskakujące przeciwieństwo. Jako opowieść o dziecku zmagającym się z przemocą domową jest to rzecz wyśmienita. Intensywne, mocne i plastyczne sceny obrazujące architekturę domowego terroru zapierają dech w piersiach, a jednocześnie pozostawiają po sobie niepokojące napięcie. To napięcie Fijałkowski buduje bardzo dobrze, nie tyle przekonująco ukazując rzeczywistość widzianą oczyma małego chłopca, ile przede wszystkim koncentrując się na pojedynczych scenach niosących w sobie ładunek emocji wszystkich uczestników zdarzeń. Retrospekcje w tej powieści zapadają w pamięć, to świadoma swego wyrazu i ciężaru, bardzo dojrzała proza. Jednak historia dorosłego już bohatera walczącego z tytułowym stworem to próba hiperbolizacji symboli, naiwna opowieść o hamletyzującym chłopcu z mieczykiem u boku, bardzo naiwna i literacko słaba. Trudno zatem czytać „Filipa i hydrę” bez pewnego dysonansu poznawczego. Czyta się trudno, bo genialne fragmenty przeplatają się z książką o problemach z gatunku young adult.

Mały Filip jest strachem. Boi się, gdy patrzy w puste oczodoły swego silnego i dużego ojca. Boi się, gdy widzi poranione i posiniaczone ciało mamy, która jest dla niego najpiękniejsza na świecie. Boi się przede wszystkim wtedy, gdy czeka na kolejny wybuch agresji domowego potwora. Człowieka charyzmatycznego w najbardziej mroczny sposób. To będzie punkt odniesienia w życiu Filipa – tata z oczodołami pełnymi potworów będzie warunkował to, kiedy chłopiec, a potem dorosły mężczyzna, będzie mógł wziąć głęboki oddech. Pomiędzy jednym aktem przemocy a drugim. Między jednym o nim wspomnieniem a drugim. Trudno jednoznacznie orzec, kto w konfrontacji z głową rodu jest bardziej przezroczysty, bardziej niewidzialny. Czy żona stająca się tylko poranionym ciałem, przyjmująca na siebie ciosy i planująca zemstę, ale na co dzień uciekająca w bezwolę i działająca kompulsywnie, gdy chce z siebie zrzucić odium takiej żony, ale także ciężar bycia matką? Czy syn, który jest obecny, gdy tata wymierza domową sprawiedliwość, lecz jest przy niej tylko nieśmiałym oddechem bądź udawaną obojętnością? Ogrom rodzinnego cierpienia jest przez Fijałkowskiego portretowany z jednej strony dosadnie, z drugiej jednak poprzez niedomówienia, przemilczany ból, niewypowiedziane słowa. Bo tylko domowy kat ma jakąś swoją tożsamość, ale nie jest to coś, co daje mu przewagę w codziennej eskalacji przemocy. Ta przemoc jest tu warunkowana przyzwoleniem, a cały dom dusi się w toksyczności wytwarzanej między jednym a drugim biciem.

Dorosły Filip jest już tylko tendencją ucieczkową, bo niczym innym być nie może. Zaprzecza temu, co dzielnie wykrzykiwał mamie i wujkowi podczas jednej z sielankowych wypraw bez kata u boku. „Ja się nigdy nie gubię” – te słowa brzmiały wyraźnie przed laty, ale teraz są tylko gorzkim zaprzeczeniem tego, kim jest Filip. A jest opozycją wobec ojca. Gniewem na niego. Jest tym, co chciałoby być dostrzegane jako godny przeciwnik tyrana. Dorosły Filip to idiosynkrazja wobec człowieka, który przez lata dusił emocjonalnie, szantażował, stawał się coraz większym koszmarem i coraz silniej zakorzeniał się jako ten, za którym stało złe do cna życie. Emocjonalne blokady i tłumioną wściekłość świetnie obrazuje scena, kiedy ojciec chce zagrać z synem w piłkę, zrobić coś razem. Pokazać, że mogą znaleźć wspólną radość jak tysiące ojców i synów. Ale ta konfrontacja to początek bolesnej opresji. Prowadzącej do momentu, w którym Filip będzie się musiał zmierzyć z demonem dużo bardziej przerażającym niż tytułowa hydra.

Tu dochodzę do słabości tej książki, jej narracyjnych mielizn i czytelniczego przekonania, jakby jedną powieść pisało dwóch autorów. Hydra wędruje za Filipem. Filip walczy z nią na każdym kroku. Nawet dostaje miecz, żeby ścinać łby. Sam Filip jest młodzieńcem, który już przed południem bywa zmęczony samym sobą. Nie wychodzi mu w związku, niezbyt spełnia się jako wokalista zespołu, czuje bezsens studiowania. Jest przekonany, że nikt w niego nie wierzy, a każde słowo skierowane w swoim kierunku traktuje jak potencjalnie wymierzoną w niego broń. I jest w tym wszystkim, niestety, bardzo nieprzekonujący. Dochodzi do tego jeszcze jakiś fikcyjny albo może realny przyjaciel, bohater drugiego planu pojawiający się i znikający nieco bez sensu. Do tego rozważania dwudziestojednoletniego Filipa – miałkie, banalne, przesycone taką formą egocentryzmu, która zwykle prosi otoczenie o postrzeganie egocentryka jako kogoś wyjątkowego, wyjątkowo również naznaczonego cierpieniem.

A przecież ładunek bolesnych emocji i traum, które niesie ze sobą bohater, jest naprawdę ogromny. Siłę tego ładunku widzimy w momencie, w którym chłopiec musi oswoić się z przerażającą rzeczywistością, rozmaitymi odcieniami strachu, przejmującym oczekiwaniem na coś, co będzie jeszcze gorsze, niż było to poprzednie. Mały Filip z zaskoczeniem odkrywa przestrzeń wewnętrznej wolności, gdzie przez chwilę może być daleko od swego bolesnego życia. Ale wydarzy się coś, co naznaczy go na zawsze. Ktoś z niego zrezygnuje i po tym akcie rezygnacji chłopiec zawsze już będzie łkał w samotności. I to wszystko niesamowicie mocno wybrzmiewa w czasie przeszłym.

Tymczasem dorosły Filip ze swoim urojonym obrazem potwora tuż obok jest niemożliwie męczący. Tym bardziej że walka z hydrą to taki rozjechany logicznie komiks z mnogością dymków zapełnionych onomatopejami. Napisane to jest nawet w konwencji „zabili go i uciekł”, bo hydra jest w stanie pałaszować bohatera, ale on daje radę i zmartwychwstaje. Wiem, to ironizowanie z czytelnej symboliki, ale przede wszystkim dlatego, że figura hydry jest tu w swej oczywistości śmieszna, a w pewnym momencie niepotrzebna. Można odnieść wrażenie, że po lekturze retrospekcji z domu, gdzie zamieszkała przemoc, chciałoby się – jak bohater – naprawdę pożegnać z tym pretensjonalnym stworem. I dlatego kompletnie nie wiem, jak mam całościowo ocenić tę powieść. To na pewno ważny, przemyślany i bardzo przejmujący głos w polskiej literaturze współczesnej portretującej rodzinne piekło relacji. Patryk Fijałkowski po mistrzowsku oddaje kondycję nieszczęśliwego dziecka. Kiedy przechodzi do opowiadania o nieszczęściu tego dziecka jako dorosłego, staje się już jakby innym pisarzem. Słabym i kwestionującym talent tego, który opowiada o tożsamości strachu chłopca.

2020-05-11

„Piętno” Przemysław Piotrowski


Wydawca: Czarna Owca

Data wydania: 6 maja 2020

Liczba stron: 464

Oprawa: miękka ze skrzydełkami

Cena det.: 39,99 zł

Tytuł recenzji: Braterskie traumy

Ta książka przeraża już samą okładką. „Piętno” to niewątpliwie narracja dla osób o mocnych nerwach, ale przede wszystkim książka bardzo inteligentnie skonstruowana. Widać, że autor zna klasyczne sposoby prowadzenia czytelnika przez świat przedstawiony takich powieści, a jednocześnie – że wszelkie schematy, ułatwienia, uproszczenia i banały z miejsca odrzuca. Czytając Piotrowskiego, miałem świeżo w pamięci lekturę „Wrzasku” Izabeli Janiszewskiej. Obie te narracje obrazują problem traumatycznego dzieciństwa, które na zawsze pozostawia ślad w dalszym życiu. O ile jednak u Janiszewskiej element psychologiczny książki pozwalał na odczytywanie jej nieco inaczej niż powieści kryminalnej, o tyle Przemysław Piotrowski w tym wypadku chce się stanowczo trzymać konwencji. To rasowy kryminał, który jest bardzo brutalny, ale również zwraca uwagę na wiele niuansów niemogących uciec uwadze czytelnika. Brawurowa intryga osnuta jest na mrocznej przeszłości, której muszą stawić czoła zarówno przestępca, jak i ktoś, kto go ściga. Wyobraźnia Piotrowskiego nie zna granic. Proponując nam bardzo dobrą intrygę o seryjnym zabójcy psychopacie, prowadzi w rejony upodlenia, strachu, przemocy i bezkompromisowego okrucieństwa. „Piętno” podnosi ciśnienie krwi już od samego początku. A potem nie pozwala się od siebie oderwać, choć to przerażająca książka i chciałoby się jednak złapać oddech między rozdziałami.

Niekonwencjonalność pomysłów widać już na wstępie. Igor Brudny, czyli powieściowy glina, nie robi tego, co klasycznie rozpoczyna powieść kryminalną. Nie wstaje, nie zasypia, nie rozmyśla o przeszłości, nie pali, nie obserwuje kogoś ani nie poznajemy go w żadnej przewidywalnej sytuacji życiowej. Igor Brudny uprawia namiętny seks. To będzie przejaw jego witalności, albowiem na początku portretowany jest jako człowiek, który nie żyje naprawdę. Mrukliwy gbur, w zasadzie tylko zadający pytania, nigdy nie udziela odpowiedzi na stawiane przez innych, zwłaszcza te o jego życie. Brudny chce odciąć się od przeszłości, która naznaczyła go bardzo boleśnie. To przez to, jak żył i czego doświadczył, dzisiaj musi funkcjonować w twardej skorupie i nie pokazywać światu niczego, co świadczyłoby o jego przeżywaniu jakichkolwiek emocji. Komisarz Brudny jest jednak bolesną pamięcią. Wszystko, co przeżył w dzieciństwie, jest kumulacją niewyobrażalnych traum i takiego rodzaju doświadczeń, które wciąż od nowa wymagają, by trzymać gardę przed całym światem, być gotowym do walki, ustawicznie chować w cień swoje prawdziwe przeżycia. Okaże się jednak, że ktoś żył w jeszcze bardziej mrocznym cieniu niż on. Ten ktoś pokaże swoje prawdziwe oblicze. Wezwie Brudnego do przerażającej gry, w której śmierć będzie tym, o co błagać będą ofiary psychopaty…

Kolejny świetny pomysł na przykucie uwagi to historia braci, którzy nie znali wzajemnie swoich historii. Okazuje się, że ktoś w Zielonej Górze eksponuje publicznie wycięte narządy ofiar. Pokazuje twarz. Ta twarz to oblicze Igora Brudnego, który pospiesznie wydobywa się z objęć kochanki, by dowiedzieć się, że za chwilę może być wrogiem publicznym numer jeden. Rozpoczyna się skomplikowana walka z czasem, ale także z mordercą, który wie, że Brudny będzie musiał przyjechać z drugiego końca Polski i zmierzyć się z kimś, z kim walczył w snach przez całe życie. Piotrowski dodatkowo dynamizuje akcję, świetnie pokazując tarcia i zderzenia między priorytetami stołecznego gliny, który musi współpracować z nietuzinkowo myślącym zielonogórskim inspektorem.

Trudno powiedzieć, że w tej powieści ściele się trup, bo tak naprawdę makabryczne opisy zbrodni przesłaniają wszystko, co czytelnik może sobie wyobrazić. Ale dodatkowo sprawę komplikują niejednoznaczności – w postawie ścigającego i ściganego. „Piętno” mnoży zagadki wydobywające się jedna z drugiej. Szkatułkowa kompozycja tej mrocznej opowieści naprawdę robi wrażenie, bo to też jedna z tych powieści, w których z pewnością nie można przewidzieć finału i autor doskonale zdaje sobie z tego sprawę, stopniując napięcie i doprowadzając do spektakularnego, bardzo filmowego zakończenia. „W tym śledztwie nic nie jest takie, jakie się wydaje”. Te słowa Brudnego definiują całą tę powieść. Historię o niewyobrażalnym cierpieniu ofiar, ale również opowieść o tym, że ból niesiony od dzieciństwa może jedynie pęcznieć. Przybierając niewyobrażalne rozmiary.

„Piętno” to wartka i odważna powieść o jednym z najbardziej bolesnych problemów, jakim jest pedofilia w Kościele. Sam temat wymusza niejako czujność i jest bardzo elektryzujący, ale Przemysław Piotrowski nie wykorzystuje go w taki sposób, jak robili to już jego koledzy po fachu. Kwestia seksualnej przemocy związana jest z innym jej rodzajem. To powieść o niewyobrażalnej formie opresji, która może skutkować jedynie dalszą patologią. Autor świadomie hiperbolizuje, w rejestrze przejaskrawień ta książka prezentuje się naprawdę przekonująco. To, jak Piotrowski łączy traumatyczne dzieciństwo z dalszym funkcjonowaniem człowieka, jest jego prywatną wykładnią przemocy. Celowo przesadzoną, by odsłonić to, co najbardziej bolesne. Dlatego tak uwierać będzie finał tej historii. A w międzyczasie nietuzinkowo skonstruowana intryga, w której naprawdę nic nie jest tym, za co możemy to mieć.

Podoba mi się też technika narracyjna polegająca na tym, że to najpierw bohaterowie poznają kolejne mroczne fakty, a dopiero później – w specjalnie zaaranżowanej sytuacji – czytelnik zostaje dopuszczony do ich wiedzy. Napięcie wzmacniają także groźne antycypacje. Tu Piotrowski gra w otwarte karty i zapowiedzi się spełniają. Nie można jednak przypuszczać, jak naprawdę będzie wyglądać zapowiedziana sytuacja. „Piętno” jest powieścią, w której bohaterowie działają na adrenalinie, a jej wzrost udzieli się czytelnikowi. Jednocześnie to historia ludzkiego okrucieństwa, z którego nie można się uratować. Albo możliwe jest to tylko dzięki zapomnieniu, wyparciu. Ważne jest, że Piotrowski nie skupia się tu tylko na bestialskich zbrodniach i skomplikowanych grach oprawcy z wymiarem sprawiedliwości. Dba o wiarygodność wszystkich swoich bohaterów, nie mnożąc jednocześnie niepotrzebnych historii tak często odpychających od opasłych tomów powieści kryminalnych. Mam wrażenie, że opanowany do perfekcji warsztat daje tu autorowi dużą swobodę, a za nią idzie ciekawa wyobraźnia. „Piętno” to naprawdę dowód tego, że pisarze kryminałów muszą poświęcić wiele czasu i uwagi na skonstruowanie intrygi, zanim usiądą do pisania. Tak mrocznej powieści dawno nie czytałem, ale najciekawsze w niej jest to, iż jest ze wszech miar oryginalna. Przerażająca, umieszczająca nas w koszmarze sennym, którego nie możemy przerwać. Mocny ładunek groźnej prozy.

2020-05-07

„Oświęcim. Czarna zima” Marcin Kącki


Wydawca: Znak

Data wydania: 20 maja 2020

Liczba stron: 400

Oprawa: twarda

Cena det.: 49,99 zł

Tytuł recenzji: Tożsamość miasta

Myślę, że ta książka była dla Marcina Kąckiego nieco innym wyzwaniem niż „Białystok”. To bardziej panoramiczny reportaż, nie skupia się na jednej zasadniczej tezie, a jeśli miałbym ją wskazać, to byłaby to próba odpowiedzi na pytanie o to, czym jest tożsamość oświęcimianina. Najbardziej znane polskie miasto na świecie. W świadomości globalnej miejsce, które jest cmentarzem. Oświęcim to specyficzny punkt na mapie Polski, ale Kącki chce pokazać jego specyfikę w nieoczywisty sposób. To taki reportaż, przy którym autor musiał się dużo nachodzić i sporo nasłuchać. Od kultowej miejscowej knajpki po kamienice, gdzie pozornie nie powinno toczyć się życie, a jednak mieszkają w nich ludzie i nie chcą widzieć na korytarzach oraz w pokojach widm przeszłości. Mam wrażenie, że udało się Kąckiemu ukazać to, w jak różnym tempie bije puls tego miasta. Wydobyć z niego wszystko to, co nie definiuje Oświęcimia w powszechnej świadomości. Wskazać oczywistość tego, że bez względu na czas i miejsce ludzkie życie toczy się dalej. I nie ma w tym niczego niestosownego ani zastanawiającego. Jeden z rozmówców pyta i odpowiada: „Jak się tu żyje? A jak się żyje w miejscu, gdzie była bitwa pod Grunwaldem? Człowiek się przyzwyczaja”. To będzie książka o tym, do czego można się przyzwyczaić, co można znieść, co łagodnie zaakceptować, ale także o tym, że – jak każde miejsce – Oświęcim walczy nie tyle z duchami przeszłości, ile z wciąż obecnymi uprzedzeniami, a przede wszystkim z tym, co jest obecne wszędzie i może się ujawnić nie tylko w ekstremalnej sytuacji – z nienawiścią.

Kącki prezentuje nam różne punkty widzenia na te same sprawy. Naprawdę dużo pracy i empatii trzeba było włożyć w to, by opowiedzieć Oświęcim tak polifonicznie, a jednocześnie z taką czułością dla niezwykłości tego miejsca. Wcale niewynikającej z traumy historycznej, z obecności obozu zagłady będącego w tej książce zarówno przeszłością, jak i teraźniejszością, takim wiecznie żywym czasem odniesień, ocen i refleksji. Tezy sugerowane przez rozmówców Marcina Kąckiego każą nam przyglądać się miastu, w którym zadaje się czasem więcej pytań, niż udziela odpowiedzi. Dlaczego cztery lata nazistowskiej okupacji wciąż przesłaniają osiem setek lat historii miasta? Może Oświęcim nie potrzebuje już historii, rozliczeń, mrocznego sięgania w przeszłość, której nie chcą w świadomości niektórzy mieszkańcy? Czy w tym mieście, gdzie żyją normalni i spokojni ludzie, coś jednak jest nie tak, kiedy nagle pojawia się wrogość lub nienawiść? A może Oświęcim to tykająca bomba ekologiczna, gdzie nie da się żyć normalnie, bo uniemożliwia to smród, z którym nie można się rozstać latami tak samo jak z czarnym, zanieczyszczonym śniegiem? Najciekawsza jest jednak perspektywa tych, którzy z Oświęcimia wyjechali, by potem powracać – fizycznie czy mentalnie. Kącki obrazuje lokalny patriotyzm w perspektywie historycznej, ale porozmawia również z pisarzem czy aktorem, którzy niosą w sobie to miasto na bardzo specyficznych warunkach.

Bo to książka o trudnej miłości i niezwykłym przywiązaniu do miejsca. Lokalnym patriotyzmie, który nie do końca może być zrozumiany. Oświęcim został naznaczony przez wspomniane już wyżej lata, ale to przede wszystkim miejsce, w którym toczy się różnorodne, aktywne życie. Czy w miejscu masowych grobów i śladów przypominających o kaźni człowiek ma moralne prawo, by po prostu normalnie układać sobie życie? Czy funkcjonująca w pamięci zbiorowej figura zagłady na zawsze determinuje postrzeganie tego miasta? Wiele rozmów, które przeprowadza Kącki, jest trudnych, domaga się jakichś dopowiedzeń. Sporo rozmówców usiłuje w jakiś sposób tłumaczyć się z tego, że pozwalają sobie na normalne życie. „Oświęcim. Czarna zima” to książka o tym, jak postrzegać żywotność miejsca, które było przecież zdominowane przez śmierć i okrucieństwo. Bardzo ciekawie przygląda się temu, w jaki sposób sami mieszkańcy – także pobliskiej Brzezinki – definiują swoje prawo do funkcjonowania mimo traum. Ale najciekawsze jest zestawienie tego, w jaki sposób ślady zła pozostają wśród oświęcimian. Bo to mroczna książka nie tylko dlatego, że przywołuje obrazy poszukiwaczy złota pośród obozowych ruin czy portretuje, jak antysemityzm może się odrodzić i ponownie zdeterminować czyjeś działania oraz sposób myślenia. Mrok czai się w pozornie oczywistych elementach życia codziennego. Wstrząsający tekst hymnu, którego w całości nie znają uczniowie ze szkoły w Brzezince. Poczucie bycia w życiowej pułapce, gdy los każe mieszkać w dawnej willi Rudolfa Hössa. Agresja wobec kogoś, kto przyjeżdża do Oświęcimia w ramach zastępczej służby wojskowej…

Marcin Kącki zainteresuje się losem ostatniego Żyda mieszkającego w mieście, porozmawia z lokalnym księdzem, ale też z przedsiębiorcami, weźmie udział w pełnych emocji debatach o lokalnych inwestycjach, bolączkach i idiosynkrazjach. Porozmawia ze zbieraczem tego, co pozostało po obozowej traumie, który nada zbiorom nowe życie. Wysłucha wielu trudnych opowieści. Między innymi o tym, że Romowie pewnego dnia stali się w Oświęcimiu celem ataków pełnych nienawiści i uprzedzeń. Rozpocznie od opowieści o lokalnym przestępcy, na koniec odda głos dzieciom. Bardzo podoba mi się wspomniana wcześniej panoramiczność, bo dzięki niej miasto opowiada się samo. Udowadnia, że żyje jak każde inne, choć jest w tym życiu specyficznie postrzegane. Kącki stara się też tak rozmawiać z ludźmi opowiadającymi mu Oświęcim, że wciąż na nowo pojawia się tu w różnych kontekstach pytanie o to, czy można emocjonalnie oddzielić przerażającą przeszłość wojenną od tego, co sankcjonowało status Oświęcimia w innych latach, innych czasach.

Myślę, że ta książka chce przybliżyć miejsce, którego podświadomie się boimy. Bardziej przejmująca wydaje się część dotycząca Brzezinki, bo to wciąż miejsce, które – w przeciwieństwie do Oświęcimia, gdzie obóz Auschwitz obejmował konkretną lokalizację – w całej swej okazałości oddycha teraz za tych, którzy nie mogli złapać oddechu w komorach gazowych. Portretowanie Brzezinki jest pewną przeciwwagą dla narracji o Oświęcimiu, bo to już miejsce, gdzie więcej przybyszy spojrzy z oburzeniem na to, że ktoś postawił dom, śmiał zamieszkać i cieszyć się życiem. Marcin Kącki stawia pytanie o to, w jaki sposób pamięć zbiorowa o nazistowskiej zagładzie może determinować spojrzenie na miejsce – symbol tej zagłady. Jego rozmówcy opowiadają o tym, że mieć w sercu to miasto jest czasami wyjątkowo trudno. Ale zwracają uwagę na siłę przywiązania, potencjał kryjący się w Oświęcimiu i przede wszystkim doceniają przedsiębiorczość oraz witalizm. Witalizm miejsca, które zostało naznaczone biernością i śmiercią, ale pozostało po tym okrutnym doświadczeniu z infrastrukturą, kochającymi to miejsce ludźmi i potrzebą, by trwać, rozwijać się. Nie zapominać, ale łagodzić wszelkie trudne skojarzenia z okresem będącym dzisiaj dla jednych wiecznym punktem odniesienia, dla innych – czymś, czemu należny jest szacunek, ale i racjonalne uznanie tego wreszcie za czas przeszły.

2020-05-04

„Blizna” Auður Ava Ólafsdóttir


Wydawca: Wydawnictwo Poznańskie

Data wydania: 6 maja 2020

Liczba stron: 216

Przekład: Jacek Godek

Oprawa: twarda

Cena det.: 39,90 zł

Tytuł recenzji: Zbędność i bycie potrzebnym

Powieść Auður Avy Ólafsdóttir jest trochę takim rewersem „Kobiety w 1000°C” Hallgrímura Helgasona. Autorka „Blizny” udowadnia, że nie trzeba aż tak efektownej postaci literackiej jak Herra, aby interesująco opowiedzieć o człowieku na marginesie życia i społeczeństwa. Obie powieści uzupełniają się również dzięki temu, że w każdej o wyobcowaniu opowiada się trochę przez płeć. „Blizna” nie ma jednak dużego ładunku energetycznego, to opowieść bardzo kameralna, taka wręcz wyszeptana, zamykająca się gdzieś do wewnątrz, ale i proponująca – w przeciwieństwie do „Kobiety w 1000°C” – nazbyt oczywiste rozwiązania, zbyt czytelne wnioski. Ta książka jakby przełamuje się na pół. Po znakomicie poprowadzonej części pierwszej, tej „islandzkiej”, wkraczamy w rejon wielkich uproszczeń i dydaktycznych symboli. Oto bowiem bohater borykający się z poczuciem własnej zbędności rusza w podróż do kraju, w którym niedawno zakończyła się wojna. I wówczas, patrząc na to, jak innym jest gorzej i jak muszą żyć w cieniu śmierci, choć właśnie życie kochają najbardziej, autodestrukcyjne myśli bohatera ulegną zmianie. To chyba nie takie proste. Zwłaszcza że Ólafsdóttir sugeruje, iż wystarczy poczuć się gdzieś potrzebnym, by przestać myśleć o tym, jak bardzo jest się nieszczęśliwym. Trochę kojarzy mi się to wszystko z „radami” dla ludzi w depresji, aby sobie pobiegali lub zdrowo się odżywiali.

Jonas czuje, że popada w zapomnienie. Zapomina go rzeczywistość wokół, ale i on sam. Nie chce, by finał jego życia przypominał starość matki, tej zamkniętej w świecie swoich rojeń starszej pani, która „skurczyła się niemal do niebytu”. Jonas wie, kim był, ale nie ma pojęcia, kim jest. Nieudane małżeństwo, które nareszcie się skończyło, i jedyna bliska mu – choć i tak nie do końca – w tym rzeczywistym świecie osoba, czyli córka. Bohater nie widzi w życiu żadnego powodu do osobistej satysfakcji. Wszędzie był jakby obok, wszędzie stawał się elementem tła. Nigdy nie skonfrontował się tak naprawdę ze sferą własnych potrzeb i emocji, bo nawet kiedy pisał pamiętnik, zamieszczał w nim surowe relacje z życia, wielokrotnie zobrazowanego zdaniami oznajmującymi zamkniętymi stanowczo kropkami. Bohater „Blizny” daje się poznać w swej nagości, a kiedy później czyta zapiski z pamiętnika, widzi, że ostatni mówi o tym, że jest tylko ciałem. Ta świetna metafora obrazuje zarówno bezbronność Jonasa względem samego siebie, jak i pewną dziewiczą wrażliwość – kiedy nie ma na sobie ubrania ochronnego, musi metaforycznie mierzyć się z tym, co boli, doskwiera, atakuje bezpardonowo, rani skórę, rani coś, co jest w Jonasie najczulsze. Bohater pokazany jest jako bardzo specyficzny outsider. Jest w tym wszystkim bardzo czujny, przygląda się rzeczywistości uważnie. Potem się okaże, że nie dość uważnie, gdy nie przewidzi tragedii w najbliższym otoczeniu, ale Jonas jest bardzo skupiony na sobie, bo tylko to mu pozostało. Może jeszcze odrobina cynizmu i ślady po życiu, kiedy się do czegoś nadawał – wszystkie narzędzia do majsterkowania, naprawiania tych elementów świata, które dadzą się z łatwością naprawić.

Auður Ava Ólafsdóttir brawurowo zaczyna swoją powieść o tym, jak bardzo trudno jest być samemu ze sobą, przypominając sobie jednocześnie siebie z czasu, w którym nie było tej trudności umiejscowienia się jakoś konkretnie, nadania sobie roli i przynależności. Ta brawura i niezwykłość, podkreślane także świetnie skonstruowaną sceną rozmowy Jonasa z matką, gdzieś jednak zaczynają ulatywać. Autorka decyduje się wysłać swojego bohatera do miejsca, gdzie inni mieli gorzej. Tam, gdzie śmierć naprawdę się wydarzyła z całą swoją bezkompromisowością, a nie tylko była źródłem rozmyślań i wpędzania samego siebie w egzystencjalny letarg. Jonas – mówiąc wprost – rusza w podróż, aby się zabić. Tymczasem dotrze do miejsca i ludzi, którzy zaznawszy rozpaczy po zabijaniu, próbują odnaleźć sens życia. I jako syty Islandczyk w biednej przestrzeni deficytów oraz lęku przed tym, że wróci wojenny koszmar, nie może się poczuć inaczej niż niestosownie ze swoimi myślami samobójczymi. Tutaj już właściwie wszystko staje się oczywiste i przewidywalne. Choć islandzka pisarka z dużą dozą empatii i dbałością o misterne szczegóły obrazowania postapokaliptycznej traumy zderzy swojego bohatera z okrucieństwem czasu przeszłego dokonanego, w tej drugiej części „Blizny” w moim odczuciu nie dzieje się już nic ciekawego.

Nie ma napięcia, emocjonalnej duszności, nie ma akcentowanych na tle surowej Islandii dylematów o tym, czy warto szukać sensu życia w czasie przeszłym, czy można go odkryć, przypominając sobie wcześniejsze życie. Jonas na Islandii jest doskonale zawieszony w pustce swojej tożsamości i jego cierpienie wybrzmiewa na różne sposoby. Matka wspomina go jako zawsze dobre i poczciwe dziecko. Takim też pewnie był mężem i ojcem. Tak uporządkował życie, by wieść je wzorowo, nikomu nie rzucać się w oczy, ale coraz bardziej zbliżać się do egzystencjalnej pustki. Ten dramat rysuje się bardzo mocno i szkoda, że jego waga zdewaluowana zostaje przez dalszą fikcję literacką. Czyta się „Bliznę” przez cały czas z niesłabnącym zainteresowaniem, ale można odnieść wrażenie, że zbudowane napięcie gdzieś się ulatnia, ważne staje się coś innego, inny rodzaj filozofowania o życiu, inna opowieść o poczuciu przynależności albo jej braku.

Kiedy poznaje się Jonasa, odnieść można wrażenie, że – jak bohater „Przedśpiewu” Staffa – jest „pogodny mądrym smutkiem i wprawny w cierpieniu”. Auður Ava Ólafsdóttir w takiej konstrukcji bohatera pokazuje bardzo przejmująco ontologiczną samotność przy jednoczesnym wskazaniu, że w najgorszej nawet formie opresji emocjonalnej człowiek musi się jakoś ulokować, w jakiś sposób ją zracjonalizować, pogodzić się z czymś, czego nie rozumie. Ta historia wprost i poprzez metafory mówi o tym, jak bardzo bolesne jest wytrzymywanie samemu ze sobą. Jak łatwo przez lata zapomnieć o tym, co naprawdę nas kształtuje, bo w zamian kształtujemy elementy rzeczywistości i nasza praca nad nimi daje jakieś definicje, wierzymy im i zapominamy o własnym wnętrzu.

„Blizna” dość szybko z powieści ciekawych pytań staje się historią nazbyt oczywistych odpowiedzi. Dzieje się to dla mnie zaskakująco łatwo i w taki oczywisty sposób, który naprawdę zdumiewa. Chodzi o miejsce ostatniej podróży bohatera. O to, że jednak poszukuje bezkompromisowego rozwiązania, ale staje się w tym trochę banalny, nie przypomina intrygującej postaci z pierwszych kilkudziesięciu stron. I choć cała książka zachowuje niepowtarzalny styl w bardzo dobrym przekładzie oraz elementy charakterystycznego czarnego humoru, opowiada się potem już jakby encyklopedycznie. Z wielu symbolicznych tez tworzy się kilka bardzo konkretnych, raczej podręcznikowych. Dlatego „Blizna” to jednocześnie powód do prawdziwego zachwytu jej początkiem i książka, wobec której osobiście stanąłem w opozycji, bo spłaszczyła i uczyniła bardzo prozaicznym problem tak świetnie nakreślony na wstępie.