Wydawca: Spółdzielnia
Wydawnicza Czytelnik
Data wydania: 24 maja 2018
Liczba stron: 296
Przekład: Jolanta Kozak
Oprawa: miękka ze skrzydełkami
Cena det.: 33 zł
Tytuł recenzji: Tajemnica i rutyna
Traciłem nadzieję przy tej
książce, z każdym kolejnym rozdziałem coraz mocniej. I coraz bardziej mi było
przykro, albowiem Jon McGregor pokazuje w „Zbiorniku 13”, w jaki sposób można
zrujnować pomysł na genialną powieść. Jego narracja jest jakby mrocznym
rewersem „Trafnego wyboru” J.K. Rowling i stara się pokazać, że dynamizowanie
akcji nie musi być mocną stroną powieści panoramicznej. Zestawiam może dwie zupełnie
różne książki, ale to także dwie brytyjskie narracje obrazujące codzienność
małej społeczności, jakie miałem okazję ostatnio czytać. McGregor na początku
bardzo imponuje. Wszystkim
straumatyzowanym opisami przyrody w szkolnych lekturach przywróci wiarę w
czułość, sugestywność i plastyczność portretowania świata przyrody. Świetny
zabieg umieszczający na początku sprawę zaginięcia trzynastolatki w ferworze
ważnych codziennych spraw mieszkańców pewnej wsi daje nadzieję na sprawnie
rozegraną psychodramę o tym, jak zapominamy traumę, jak dotyka nas przede
wszystkim powtarzalny nurt narzucany przez naturę oraz bezpieczna rutyna, w
której zawsze prędzej czy później chcemy się ukryć. Tajemniczość i niepokój
wpisywane są w oba krajobrazy – rzeczywisty, portretowany naprawdę przepięknie,
i krajobraz emocjonalny mieszkańców – bardzo konsekwentnie i z dużą dozą
wieloznaczności. Cóż z tego, skoro opowieści o życiu ludzi McGregor nie potrafi
interesująco rozegrać ani też dramatycznie unieść.
„Zbiornik
13” to, niestety, flauta. Tonięcie w niepotrzebnych detalach i uwaga tracąca
moc przy obserwacji naprawdę mało interesujących historii. Zlepek szarości i
przewidywalności. Narastająca nuda. A w tej nudzie miały przecież skryć się
tajemnica, dwuznaczność, niepokojące elementy rozbijające pozorną stabilność. Nie
udaje się. Nawet niuansowana codzienność i szarzyzna mimo wszystko stają się
narracją nieczytelności, która zmierza donikąd. To jedna z niewielu książek,
przy których ziewałem. Rozczarowany tym, jak wspaniale się zapowiadała. Znużony
konstrukcją i – mimo precyzji w doborze słów – także usypiającą czujność frazą.
Czy można byłoby tę powieść skrócić? Nie, to nie zmieniłoby mojego odbioru. Nie
chodzi o liczbę zaznaczanych zdarzeń, ale o ich literacką jakość, o świadomość,
by nie zostawiać czytelnika naprawdę samego ze sobą w tym wszystkim.
A przecież – prawdopodobnie –
w zamierzeniu autorskim miało być zupełnie inaczej! McGregor naprawdę chce
rozegrać wszystko po mistrzowsku. Zaginiona dziewczynka nie jest członkiem
społeczności. Mimo to wszyscy podejmują się jej poszukiwań. Sprawą szybko
interesują się media i ten huczny świat nadmiaru wrażeń oraz faktów boleśnie
wdziera się w sielską i uporządkowaną tkankę społeczną wsi. Wokół zniknięcia
narastają pewne wątpliwości. Nikt nie wypowiada swoich sądów na głos, ale
opinie ukształtują zarówno poszukiwaczy, jak i pozostałych członków
społeczności, z różnych powodów dystansujących się od zdarzenia poruszającego
wieś jak mało które wcześniej. Rodzice zaginionej – traktowani z szacunkiem,
ale także z rezerwą jako obcy w wiosce – nie rezygnują tak szybko jak inni,
cały czas mierzą się ze swoim dramatem, pozostając żywymi wyrzutami sumienia
pośród ludzi, którzy chcieliby wrócić do swoich zajęć i codzienności. Kiedy
zaginięcie przestanie elektryzować opinię publiczną, pojawiają się inne
priorytety. Co jest ważne? Odbycie się lekcji, kocenie się owiec, bal wiosenny,
przygotowania do żniw, spotkania w kościele czy też modyfikacja planu dnia w
związku ze zmianami czasu. Wchodzimy w
szarość i literacką nudę codzienności miejsca, w którym wszyscy starają się
zapomnieć, bo tak jest łatwiej i dla wszystkich bardziej zrozumiale. A przecież
autor podkreśla przez cały czas, że nic w tej wsi nie wróciło na normalne tory, a może też
nigdy nic w niej na nich nie było, gdyż mieszkańcy sami wypracowali sobie
kodeks postaw i zachowań określonych jako właściwe. W związku z zaginięciem
pojawia się trop tajemniczej furgonetki. Jeden z mieszkańców zostaje zatrzymany
przez policję. Niektórzy zachowują się tak, jakby mieli coś wspólnego z tym, że
pewnego dnia trzynastoletnia Becky po prostu rozpłynęła się w powietrzu. A
jednak w określonej przestrzeni wyznaczanej przez cementownię, wrzosowisko,
trzynaście zbiorników wodnych i pole do krykieta.
Mroczna staje się
niepokojąca obecność bliskich, którzy nadal szukają, choć wieś już swoje wie,
wieś odpuszcza i jest gotowa poddać się oswojonemu powtarzalnemu rytmowi.
Mroczne jest też wspominanie zaginionej – wciąż gdzieś niby przypadkowo, na
marginesie, wciąż w zaskakującym kontekście, gdyż nikt nie rozmyśla, lecz ktoś
ją widzi. Rok, trzy lata po zniknięciu, także dziesięć lat po nim. Trudno nie
zauważyć przemyślanych wyrw w tym uporządkowanym rytmie i rozumiem, że „Zbiornik
13” to taka powieść usypiająca czujność, a jednak mająca pozostawiać w
gotowości na coś dramatycznego, choć niewypowiadanego wprost. Problem McGregora to przede wszystkim
problem konstrukcji powieści. Ale również języka, do którego kształtu autor na
pewno przywiązał większą wagę niż do szkieletu świata przedstawionego, w którym
ma rozegrać się niemy dramat. Motyw zaginięcia to wciąż na nowo odnawiany
niepokój, symbol stale otwartej rany i rujnującego wspomnienia, a społeczność
działająca w swym rytmie przez kolejne lata po zaginięciu pokazuje, że świat
nie płacze nad niczyją krzywdą.
Jeśli traktować „Zbiornik 13”
jako opowieść o wypieraniu niewygodnych faktów przez społeczeństwo, dostrzeżemy
naturalnie ponadczasowy adres i znajdziemy dowody na to, że tak właśnie miało
to zostać rozegrane – zdradliwy i niepokojący błysk, a potem już tylko
odnajdywanie jego śladów w półmroku i rutynie bylejakości. Nie można jednak
unieść tej powieści z odpowiednim zaangażowaniem. Wszyscy bohaterowie doskonale
zlewają się w jakąś ponurą całość i McGregor tak konsekwentnie trzyma się tego
rozwiązania, że w końcu tracimy prawdziwy kontakt z powieścią. Ona sama jest
pewnym literackim samograjem, ale nie daje już nic – ani emocji, ani zagadki. Nie jestem przeciwnikiem powieści
statycznych. Nie podobają mi się powieści rozmyte jak „Zbiornik 13”.
Fascynujące swoją dwubiegunowością – tu dramat rozdzierający spokój oraz spokój
okupiony zapominaniem – ale jednocześnie mało sugestywne. Dlatego
rozczarowanie jest spore, ale pojawia się też świadomość, że bez względu na
odbiór nie jest to powieść skierowana do każdego czytelnika.