2011-03-11

"Tęsknota atomów" Linus Reichlin

Linus Reichlin napisał nietuzinkową powieść kryminalną. Oryginalne jest w niej ujęcie samej akcji jako pozornie nieuporządkowanych zdarzeń, które chwilami zupełnie do siebie nie pasują. Niezwykły jest sposób budowania napięcia. Intrygujące połączenie odkrywania zagadek śmierci z teoriami z dziedziny fizyki kwantowej dotyczącymi głównie… życia i istnienia. W końcu sam tytuł. „Tęsknota atomów do kompletności… To za jej sprawą powstało życie.” Książka Reichlina to mimo wszystko książka o życiu, nie o śmierci, chociaż między jednym a drugim granice chwilami są zupełnie niezauważalne. To opowieść o tym, jak śmierć można przezwyciężyć nawet wtedy, gdy nie można się z nią pogodzić. Wiecznie żywe atomy Reichlina za wszelką cenę chcą zwyciężyć z martwotą, bezruchem. Jego żywi bohaterowie, mniej lub bardziej utożsamiani z atomami przez samego autora, będą poznawać prawdę o życiu i o sobie.

Historia rozpoczyna się w Brugii. Tam też zbliżający się do emerytury inspektor Hannes Jensen poznaje ekscentrycznego Amerykanina Johna Rittera i jego specyficzne dzieci, dwójkę bliźniaków. Mężczyzna stara się przekonać policjanta, że ktoś grozi mu śmiercią. Jensen skupia się przede wszystkim na niezwykłych postaciach chłopców, ich ojca uznając za alkoholika i mitomana. Jakież będzie jego zdziwienie, kiedy Ritter umrze, jego dzieciom ktoś godzinę po śmierci ojca zamówi bilet lotniczy za ocean, patolog nie będzie w stanie określić przyczyny śmierci mężczyzny, a w chwili, gdy Jensen naprawdę zaangażuje się w tę sprawę i postanowi udać się w ślad za chłopcami Rittera, u progu jego mieszkania stanie niewidoma Annick O’Hara, by potem wraz z Jensenem poszukiwać opiekunki dzieci Rittera i rozwiązywać niezwykłe zagadki.


Reichlin świetnie stopniuje napięcie i potrafi zaskakiwać praktycznie na każdej stronie. Początkowo jest przewidywalny. Można bowiem być przekonanym, iż skoro policjant podejmuje się sprawy na pięć dni przed swą emeryturą, nie rozwiąże jej do tego czasu. Kiedy jednak okazuje się, iż ofiara prawdopodobnie nią nie jest, a cała sprawa ukrywa znacznie więcej niż się na początku wydaje, czytanie zamienia się w pasję odkrywania. Tajemnic Rittera i jego rzekomych synów. Ich opiekunki Esperanzy. Tego, co ukrywa niewidoma Annick i dlaczego tak bardzo za wszelką cenę chce odnaleźć ową Esperanzę.


Powieść ta podąża w dziwnym kierunku – od uporządkowania do coraz większego chaosu. Z tej przypadkowości zdarzeń tworzy się jednak nowy sens. Akcja przenosi nas wraz z emerytowanym belgijskim policjantem oraz tajemniczą piękną kobietą, która z niewiadomych przyczyn utraciła wzrok, najpierw do prowincjonalnego miasteczka w Arizonie, potem do Meksyku. Oboje doświadczą wiele razy tego, co tak naprawdę trudno opisać i co wydaje się niemożliwe do przeżycia. Oboje w trakcie tej specyficznej podróży będą – jak już wcześniej wskazałem - odkrywać prawdy o sobie samych. I przezwyciężać śmierć, dosłownie oraz w przenośni.


To, co jeszcze zasługuje na uwagę u Reichlina to oryginalny sposób portretowania swoich bohaterów. Niby wiemy o Jensenie i Annick sporo, ale tak naprawdę okazuje się, iż wiemy niewiele. Jensen przeżył śmierć swej matki i partnerki, samotnie próbuje zbudować sobie oazę spokoju i marzy o tym, by po odejściu na emeryturę podjąć się planowanego eksperymentu rozszczepiania elektronu. Annick doświadczyła śmierci męża i trudno jej się z nią pogodzić. Tych dwoje nie łączy nic innego poza doświadczeniem odchodzenia najbliższych. Co zatem spowoduje, iż wspólnie ruszą w ryzykowną wyprawę i podczas tej wyprawy staną się najbliżsi…sobie?


„Tęsknota atomów” to opowieść kryminalna wymykająca się próbom klasyfikacji gatunkowej. Reichlin otrzymał za nią nagrodę „Deutscher Krimipreis”. Wyróżnić tę książkę trzeba przede wszystkim dlatego, iż w niezwykły sposób łączy kilka teorii kwantowych z ludzkim losem i jego nieprzewidywalnością. Istotne jest, że ta historia sama w sobie jest nieprzewidywalna i do ostatniej strony nie możemy być pewni w niej niczego. A ja bardzo lubię książki, w których niczego nie można być pewnym.


Wydawnictwo Niebieska Studnia, 2011

2011-03-05

"Bornholm, Bornholm" Hubert Klimko-Dobrzaniecki

O czym traktuje najnowsza powieść jednego z ciekawszych współczesnych pisarzy polskich? O męskości. O jej kwestionowaniu. O istocie cierpienia i formach jego doświadczania. O tym, w jaki sposób dwie smutne męskie biografie mogą stworzyć uniwersalną biografię mężczyzny nieszczęśliwego. I o echu. Tym, które każe powtarzać w tytule nazwę wyspy, jaka wpłynie na losy bohaterów książki. Jeden z nich mówi do chorej, nieprzytomnej matki: „Wiesz, mamo, a może to jest tak, że to miejsce, ta wyspa działa na tych, którzy się tu urodzili, jak echo. Gdziekolwiek będziesz poza nią, zawsze odbije się echem w twoim sercu i wrócisz, nawet jeślibyś z tym miejscem wiązał najgorsze wspomnienia”. Klimko-Dobrzaniecki opisuje ucieczki i powroty, a dwa przedstawione życiorysy łączą się z duńską wyspą, by jak echo powtarzać jej nazwę…

Pierwszego bohatera poznajemy w 1939 roku, tuż przed wybuchem wojny. Horst Bartlik jest niemieckim nauczycielem biologii w prowincjonalnej szkole. W zasadzie to żaden mężczyzna tylko cień mężczyzny. Człowiek wręcz pielęgnujący w sobie uczucie życiowego niespełnienia. Formy jego buntu wobec świata są bardzo proste i w gruncie rzeczy infantylne – przelotny romans w pensjonacie „na złość” żonie, zgwałcenie tejże żony, splunięcie na portret Hitlera. Poznajemy Horsta jako człowieka słabego, nieudolnego, pozbawionego silnej woli. Jego psychika wyraźnie skontrastowana jest z silnym i niezależnym sąsiadem Brucknerem, zwolennikiem wojny i porządku. Horst jest nijaki i słaby, Bruckner to osobowość dominująca. Chociaż wspomniane relacje nie mają większego znaczenia dla zrozumienia tej powieści (niemniej istotna będzie symbolika dębu Horsta, który rozrasta się i wdziera do ogrodu Brucknera), warto o nich wspomnieć, bo drugiego swego przewodniego bohatera Klimko-Dobrzaniecki także ukaże w relacjach z innym mężczyzną.


To syn, który opowiada swoje życie przy łóżku chorej matki. Kobieta przez lata zamieniała jego życie w piekło. Nigdy go nie słuchała, a teraz jest do tego zmuszona, leżąc nieprzytomna. Czytamy spowiedź wstrząsającą i przerażającą. Opowieść o tym, jak nieczuła potrafi być matka, ile cierpienia przynosi mężczyźnie utrata kolejnych męskich (sic!) potomków, jak bardzo można zostać doświadczonym przez los. Po co tak bardzo skrzywdzony syn snuje swe życiowe historie u boku tej, która była dla niego tak okrutna? Dlaczego wrócił na Bornholm, siedzi teraz przy matce, nie jest w stanie od niej odejść tak, jak nie może przestać opowiadać o swych cierpieniach? W końcu – kim jest ona sama?


Istotne w jego historii są – sygnalizowane już – relacje z innym mężczyzną. Tym mężczyzną jest Ole, będący dla skrzywdzonego przez toksyczną matkę kimś na kształt dobrego ojca, który rozumie i gwarantuje bliskość. Znaczna część zwierzeń bohatera obejmuje perypetie związane z Olem, którego życie doświadczało równie mocno. Nie ma już Olego, nie ma Horsta, nie ma jego sąsiada i nie ma pozornie ścisłych związków między biografiami tworzącymi fabułę „Bornholm, Bornholm”. Czym zatem jest ta książka?


Autor „Rzeczy pierwszych” stworzył symboliczną opowieść o męskim cierpieniu i próbach jego zrozumienia. Opowieść, w jakiej kobiety krzywdzą, a mężczyźni cierpią. Historię, w której znaczący będzie pewien aparat fotograficzny, ponieważ kadry z życia mężczyzn Klimko-Dobrzanieckiego tworzą specyficzny kalejdoskopowy obraz. Obraz tego, co było i co wraca niczym odbite echo. Echo Bornholmu i echo tego, czego niemym świadkiem jest wyspa.


To także książka o zesłaniu i powrocie. Horst Bartlik trafia na Bornholm zesłany w wyniku wojskowej mobilizacji. Opowiadający matce swe życie na Bornholm wraca. Tak musiało i musi być. Co się za tym kryje? Hubert Klimko-Dobrzaniecki tym razem zaskakuje wieloznacznością swojej prozy. Ona nie wydaje się tak mocno wyrastać z osobistych doświadczeń autora jak choćby „Kołysanka dla wisielca” czy „Wariat”. O kim jednak i jak opowiada autor? Na to oraz wiele innych pytań nie znajdzie się prostej odpowiedzi.


Wydawnictwo Znak, 2011