2020-09-30

„Talita” Paweł Huelle

 

Wydawca: Znak

Data wydania: 30 września 2020

Liczba stron: 320

Oprawa: twarda

Cena det.: 44,99 zł

Tytuł recenzji: O człowieku

Czasami odnoszę wrażenie, że polska literatura współczesna utknęła w jakimś imperatywie utylitarności. Tematy muszą być albo modne, albo społecznie ważne, albo też pisanie staje się stylizowane w bliżej nieokreślonym celu i często rozczarowuje tym, że w epoce wtórności jest zwyczajną kalką czegoś – choćby najlepszego literackiego wzorca. Ważne jest też, żeby wyróżnić się frazą. Dlatego czasem pisze się dzisiaj, by eksperymentować. Twórczość Pawła Huellego nie ma nic wspólnego z powyżej wymienionymi zjawiskami albo problemami. Huelle od zawsze jest wspaniale staroświecki. Wciąż opowiada swoje historie w podobny sposób. Jest w tym urok i przyjemność czytania klasyka, a jednocześnie poczucie, że autor stale rozprawia się z tym, co istotne. Bo to, co istotne, jest uniwersalne, a nadać uniwersalności znamiona czegoś wyjątkowego w prozie jest dzisiaj już niezwykle trudno.

Nowa książka jest trochę tym, co pokrzepiało mnie i zachwycało w przypadku „Śpiewaj ogrody”, ostatniej przygody czytelniczej z gdańskim pisarzem. Paweł Huelle znowu będzie humanistycznie zadumany nad zmiennością i nieprzewidywalnością tego, co nazywamy na co dzień uporządkowanym życiem. Porządek w „Talicie” wyznaczają przede wszystkim stonowane, głębokie i pozbawione przy tym koturnowości połączenia zdań i kolejnych wizji. Ale w tym wszystkim kipi przecież to, co niepokoi od zawsze – poczucie bliskości śmierci, jej bezkompromisowości, tendencji ucieczkowych od niej i wiecznej niegotowości na jej przyjście. Dlatego ten zbiór opowiadań odczytuję głównie jako literackie zdziwienie wobec kresu ludzkiego życia. W tytułowym opowiadaniu śmierć jest na pierwszym planie, jednak tak dyskretnie, by można było ukazać obok niej przejawy życia – te najmocniejsze, ludzkie namiętności. Zmarła nastolatka w otwierającym zbiór opowiadaniu tytułowym będzie początkiem snucia opowieści o śmierci nieoczywistej (jak w miniaturze „Ryfka”), definiowanej jako nieudolność (opowiadanie „Krawiec”), będącej gramatyczną składową formuły odczytywanej przez tkwiącego w poczuciu zbędności swego życia bohatera („Szewc”). Ale czasem śmierć to zwyczajna życiowa rozpacz, która powoduje, że umiera się za życia. Niektórzy bohaterowie „Tality” mają wrażenie, że narodzili się ponownie, bo oszukali kres ostateczny. Inni zadają sobie pytanie o to, czy śmierć może być silna. Wszędzie jest niepokojąca. Jednak Huelle nie pisze o zwyczajnym umieraniu i konsekwencjach tego, że pozostający przy życiu zmieniają (bądź nie) swój światopogląd w konfrontacji z odejściem.

„Talita” opowiada o cudzie życia, które konstytuuje się w relacjach warunkujących nowe doświadczenie, ujrzenie jakieś innej perspektywy. Tak jest w przypadku syna obserwującego ojca w opowiadaniu „Most” z piękną klamrą kompozycyjną. Warto zatrzymać się przy nim na dłużej, by poznać choćby smaki śniegu. Bohater „Cyganki” wyrasta ze świata opresji, w którym nie czuje się szanowany, ale przede wszystkim nie ma wrażenia, że życie to odmienności i różnorodność. Zbliżenie z kimś, kto prowadzi inny tryb życia, a przede wszystkim inaczej pyta o oczywistości, wyraża inną wrażliwość, prowadzi do przemiany. A może tylko ją zapowiada. Piękne jest to, że we właściwie wszystkich tekstach Paweł Huelle doskonale wie, kiedy postawić ostatnią kropkę. Kiedy stworzyć atmosferę niedopowiedzenia, zaznaczyć, że żaden z jego tekstów nie jest zamknięty. Jak życie, które wciąż trwa – nieistotne, czy jest cudem, czy gorzką lekcją odbieraną choćby przez status wyobcowania, wysiedlenia, odrzucenia, porzucenia.

To, o czym wspomniałem, wiąże się ze spostrzeżeniem, iż niektóre z tych opowiadań mogłyby być szkicami rewelacyjnych powieści. Z jakichś powodów autor uznał, że nimi nie będą, albo wcale nie patrzył na te teksty w taki sposób. Myślę o opowiadaniu tytułowym oraz opowiadaniu „Koncert”. Piękne, symboliczne, przepełnione wspomnianą już staroświeckością frazy, za którą tak latami tęskniłem, a jednocześnie dotykające tematów i problemów, z jakich mogłyby zrodzić się fascynujące wielkie narracje. Huelle nie jest minimalistą. Trzyma się tradycyjnego, wypracowanego sposobu opowiadania o świecie, ale za każdym razem oferuje tę piękną niejednoznaczność zakończeń. „Talita” jest bowiem złożoną z dwunastu oryginalnych rozdziałów opowieścią o ludzkich tęsknotach i potrzebach. Niekończących się, bo wciąż niespełnionych.

„Talita” ujmuje także nietuzinkowym poczuciem humoru autora. Zwłaszcza w dwóch powiązanych ze sobą tekstach „Dąb” i „Miasto”. Oba zadają istotne pytania o to, w co i jak wierzymy, jak przez pryzmat swojej wiary postrzegamy świat, ale także opowiadają o tym, co nasza wyobraźnia podsycana wiarą każe definiować jako porządek albo złudzenie uporządkowania świata. Tak „Miasto”, jak i „Talita” wprowadzają również niepokojące postacie przybyszy, którzy ingerują w porządek miejsca, do którego dotarli. To są też bohaterowie wprowadzający pewien rodzaj niepokoju. Bo w tej książce wszędzie jest on rozsiany – opowiadając o ludzkich dylematach, Huelle wciąż stanowczo podkreśla, że literatura zwrotu do człowieka ma być literaturą mądrych pytań, a nie nonszalanckich odpowiedzi. I daje nam pewność, że nie ma w nim wcale autorskiej pewności siebie, która z moralnego dylematu robi moralitet. A „Talita” wielokrotnie i na wiele różnych sposobów odwołuje się do ludzkiej moralności. Nawet wówczas, gdy bohaterowie rozpaczliwe poszukują jej w wiecznej niepewności tego, jak mają żyć, czemu ufać i w którą stronę podążać.

Jak czytać Huellego? Przede wszystkim powoli. Podział książki tworzony przez pozornie różnorodne teksty umożliwia dłuższą bliskość. Taką konfesyjność obecną zarówno po stronie autora, jak i czytelnika. „Talita” pozwala na dialog z autorem, ale dopiero wtedy, gdy poświęci się tym tekstom naprawdę maksimum uwagi. Truizmem byłoby stwierdzenie, że piękne książki domagają się naszego czasu. Paweł Huelle pisze w taki sposób, że niektóre opowiadania chce się przeczytać ponownie. Przeprowadziłem ten eksperyment z dwoma. To naprawdę rzecz, do której warto wracać, bo pozorne dekoracje fabuły i wizerunków postaci są tak naprawdę złudzeniami. Pisanie autora „Tality” jest absolutnie wyjątkowe. I na takie książki można czekać latami.

Piękne jest również to, że w tej książce obecna jest tak wielka autorska czułość do każdego, najdrobniejszego nawet elementu, za pomocą którego Huelle portretuje każdą z postaci. Istotne są konkretne miejsca, do których wciąż powraca, lokalność przeżycia i jego jednoczesna uniwersalność. Mam wrażenie, że wszyscy bohaterowie „Tality” próbują przekroczyć granice, aby poznać odpowiedzi na swoje trudne pytania – jak postać ze „Słonecznego dnia”. Huelle pokazuje, że można pokochać swojego bohatera literackiego, by dać mu specyficzne życie. A potem pokazać, że życie każdego z nas składa się z powtarzalnych archetypów i niepowtarzalnej egzystencjalnej niepewności samych siebie.

2020-09-28

„Histeria” Izabela Janiszewska

 

Wydawca: Czwarta Strona

Data wydania: 30 września 2020

Liczba stron: 394

Oprawa: miękka

Cena det.: 39,90 zł

Tytuł recenzji: Skrzywdzone dzieci

Izabela Janiszewska przygotowała „Wrzaskiem” bardzo mocny fundament „Histerii”. Odczytanie tych książek razem potęguje piorunujące wrażenie i podkreśla ważny społecznie przekaz. Ale i czytelnik dopiero poznający prozę Janiszewskiej dzięki właśnie tej książce nie odniesie wrażenia braku psychologicznej wiarygodności w pokazywaniu tematu, który na pewno go zmrozi. „Wrzask” portretował dorosłych i w różny sposób zagubionych bohaterów, za których motywacjami oraz emocjami stał wiecznie bolesny bagaż traumatycznego dzieciństwa. „Histeria” podejmuje się głębszego wejścia w otchłań piekielną, bo opowie o tym, czym może być dzieciństwo bez miłości i poczucia bezpieczeństwa. Autorka stawia odważne i trudne pytania. Prowokuje już samym mottem do swojej powieści, bo czy aby na pewno krzywdzone dziecko zawsze bezwarunkowo kocha swojego rodzica tyrana? I czy dziecięca krzywda to tylko widoczne ślady przemocy fizycznej? Janiszewska przyjrzy się dzieciom i pokaże je tu jako pełnokrwistych bohaterów w kontekście przede wszystkim prześladowań psychicznych. Opowie o nigdy niegojących się ranach, po których nie ma śladu. Jak wspomina jeden z bohaterów: niewidzialną przemocą jest brak miłości. Ale smutne i nieszczęśliwe dzieci z kart „Histerii” doświadczają nie tylko takiego emocjonalnego odtrącenia. W powieści padają mocne i trudne sformułowania. Jak wówczas, gdy sześciolatka stwierdza, że rodzic może nie kochać swojego dziecka. Jak wtedy, gdy matka deklaruje, że nie wszystkie dzieci zasługują na miłość. Czytelnik zmierzy się nie tylko z tym. „Histeria” to mocna i bolesna powieść, która pozostawi ślad. Janiszewska jest w doskonałej formie i są fragmenty, w których ta powieść jest jeszcze lepsza niż debiutancki „Wrzask”.

Larysę Luboń widzimy w pierwszej scenie, w której z furią kopie ulicznego opryszka. Bohaterka jest gniewem w działaniu i ta scena zapowiada coś, co wydawało mi się niemożliwe po pierwszej książce. Pisarka nie tylko intensyfikuje tutaj emocje Larysy. Ona czyni ją jeszcze bardziej twardą i bezkompromisową, podkreślając wizerunek przedstawiony we „Wrzasku”. Nie sądziłem, że można jeszcze mocniej zaakcentować siłę i osobność tej bohaterki. A jednak można. Od pierwszych scen widzimy, że Larysa ucieka lub odsuwa się zawsze wtedy, kiedy bliskość staje się zbyt intensywna. A w „Histerii” będzie musiała zmierzyć się z nową formą przyjacielskiej relacji, w której bliski jej kiedyś człowiek świadomie zdecyduje o tym, że chce egzystować na marginesie życia – bez współczucia i zainteresowania innych. Janiszewska pokazuje swoją bohaterkę przede wszystkim w działaniu, ale paradoksalnie im mniejszy mamy dostęp do sfery emocji Larysy, tym bliżej niej jesteśmy. Zwłaszcza że autorka bardzo dba o to, by od początku do końca była to najmocniej dostrzegalna postać z tej powieści.

Jej towarzysz Bruno Wilczyński wciąż robi swoje. Wciąż cyniczny, często arogancki, wciąż bezkompromisowy i piekielnie inteligentny. Czujny na detale i podążający śladem trudnych zagadek kryminalnych. Ale ta nakreślona w „Histerii” zaczyna go przerastać. Bruno stoi w miejscu. Z jednej strony dość dobrze rozumie, kim może być zabójca i jak będzie działał, z drugiej jednak – sprawy, z którymi musi zmierzyć się w tej powieści, z kilku powodów go przerastają. Janiszewska prowadzi symultanicznie dwie narracje, by tę dwójkę połączyć dopiero później, ale mimo to wciąż na nowo możemy odkrywać, jak elektryzujące i pełne napięcia są te relacje. I jak w ogniu napięć rodzi się namiętność.

W „Histerii” ktoś zaczyna wymierzać kary matkom. Giną kobiety, a obok ich zwłok pozostają smutne dzieci. Larysa śledzi poczynania kogoś, kto uprzykrza życie dorosłym, będąc jednocześnie bardzo czułym dla ich dzieci. Czy główni bohaterowie powieści będą na tropie tej samej osoby i wspólnie odkryją, czym kieruje się morderca? O ile „Wrzask” odczytywałem bardziej jako obyczajowy thriller, o tyle „Histeria” bardzo zgrabnie łączy tematykę społeczną z inteligentnie nakreśloną grą. Kryminalny aspekt tej powieści to jej bardzo duży atut. Tym bardziej że Janiszewska naprawdę myli tropy i nikt z nas nie domyśli się, o co naprawdę chodzi w tych dziwnych sprawach zabójstw matek.

Ale powieść jest przede wszystkim zbiorem prowokacyjnych tez. Bardzo trudnych, po których jeszcze trudniej stawia się znaki zapytania. Ogrom dziecięcego cierpienia jest niewyobrażony, ale dużo bardziej skomplikowany do wyobrażenia jest kierunek życia, w którym podążają dorośli ludzie odrzucani przez swoich najbliższych. Skupienie na problemie przemocy psychicznej i emocjonalnej idzie w parze z budowaniem bardzo dobrych intryg. Nic nie jest tu oczywiste. Tak samo jak nieoczywiste stają się emocje wydobyte z mroku przeszłości – z czasu, w którym nie było ani poczucia bezpieczeństwa, ani pewności, że matka obroni, ochroni i odeprze zło tego świata. Co wówczas, gdy największym złem na świecie jest właśnie rodzicielka?

Izabela Janiszewska frapująco opowiada o tym, jak trzeba się kontrolować, by nieść ze sobą traumę nieszczęśliwego dzieciństwa i nie pozwolić jej na to, żeby niszczyła dalsze życie. „Histeria” to powieść o tym, że łudzimy się, myśląc, iż po trudnym dzieciństwie możemy być już tylko twardzi. To także narracja o tym, jak na zawsze pozostaniemy łkającym dzieckiem, jeśli nikt wcześniej nie zwrócił uwagi na naszą rozpacz. Autorka penetruje także mroczne relacje między matką a dzieckiem, w których dochodzą do głosu rozmaite szantaże emocjonalne. A w tym wszystkim pytanie o to, jak cienka jest granica między miłością a nienawiścią, skoro między poczuciem bezpieczeństwa a byciem w stanie wiecznego zagrożenia jest olbrzymia przestrzeń niezagospodarowanych i nienazwanych emocji. A za tym idzie poczucie wykluczenia z życia. I narzucanie sobie rozmaitych metod samokontroli. Cierpiące dziecko może zadawać krzywdy jako dorosły. Dziecięca krzywda może stać się początkiem dramatu wykluczania – innych gotowych na bliskość i tych, którzy w jakikolwiek sposób chcą się zbliżyć, przełamać wieczną nieufność i wycofanie.

„Histeria” podejmuje trudne tematy, dla których często nie ma miejsca w dyskursie publicznym. Jest w tej powieści nakreślona wielopłaszczyznowość. Tu nie ma konkretnych teorii czy stwierdzeń stanowczo zakończonych kropkami. Jest to powieść wyrosła z buntu wobec przemocy doświadczanej przez dzieci, lecz Janiszewska w żaden sposób nie uporządkuje czytelnikowi wielu mrocznych rozmyślań, które na pewno pojawią się podczas lektury. Ofiary sporo łączy i dużo dzieli. Ale przede wszystkim warto przyjrzeć się temu, co autorka sugeruje, gdy fantazjuje o emocjach i systemie wartości dziecka. Tego, które niejednokrotnie samo musi wszystko nazywać, bo bliskie osoby odebrały mu komfort uczenia się przez przywiązanie i poczucie bezpieczeństwa. Mocna i dramatyczna książka, ale jednocześnie narracja, która tam, gdzie może, ucieka od bezkompromisowego rysu. Świetna kontynuacja „Wrzasku”, która w zakończeniu pobudza apetyt, by czekać na kolejną powieść autorki.

2020-09-24

„Ballada o lutniku” Wiktor Paskow

 

Wydawca: Wydawnictwo Poznańskie

Data wydania: 30 września 2020

Liczba stron: 216

 Przekład: Mariola Mikołajczak

 Oprawa: twarda

Cena det.: 39,90 zł

Tytuł recenzji: Przyjaźń w Sofii

To najpiękniejsza bułgarska książka, którą czytałem od czasu przekładu „Łomskich opowieści” Emila Andreeva. Rzecz o chłopięcych doświadczeniach i męskiej pamięci. O niezwykłej przyjaźni, pasji tworzenia i o tym, że w komunistycznej Sofii najważniejsza okazała się miłość. Ale oczywiście nie tylko o tym. Senny rytm zdań Paskowa obrazuje burzę emocji młodziutkiego narratora. A właściwie dojrzałego mężczyzny, którego dopadła samotność, listy pewnego starszego człowieka zaś pozwalają mu zajrzeć w przeszłość – skonfrontować się na nowo z doświadczeniami, które nie tyle wywołały burzę emocji, ile ukształtowały świadomość. Króla życia. Chłopca wpatrzonego w mistrza. I jednocześnie dziecka dostrzegającego ludzką dobroć w przestrzeni mrocznej i podłej sutereny. Bardzo to wszystko piękne, wyjątkowo poruszające i sprawiające wrażenie pięknej literackiej miniatury, którą zabiera się ze sobą na zawsze. „Ballada o lutniku” jest też tekstem pełnym czułości i szacunku wobec starości. Ożywia obrazy z lat minionych, by nadać im nowe znaczenia, a czytelnika zabrać w ponurą rzeczywistość komunistycznej Sofii, w której wygrała miłość.

Wiktor dorasta w domu biedy i deficytów. Właściwie w komunie, w której każdemu czegoś brakuje, pożyczane pieniądze wciąż krążą pomiędzy nerwowymi rękami ludzi mających je tylko przez chwilę, a rodzice coraz bardziej się konfliktują, bo ojciec przyzwyczaił się do warunków socjalnych i społecznych, a jego małżonka – ze zdegradowanego rodu, któremu odebrano przywileje – chciałaby mieć w domu symbol przynależności do czegoś lepszego. Młodziutki Wiktor dostrzega w otaczającej go rzeczywistości tylko to, co może widzieć dziecko. Przede wszystkim przygląda się rodzicom. Ojcu podążającemu artystyczną ścieżką rozwoju, która prowadzi donikąd w bułgarskiej stolicy lat pięćdziesiątych minionego stulecia. Matce tłumiącej pamięć, wstyd i szloch przy maszynie do szycia. I okaże się, że temu smutkowi rodzinnemu zaradzi nie majątek, lecz stary człowiek stający na drodze tej trójki.

Georg Henig już dawno nie żyje. Ale czytający jego listy po latach ożywi go w swojej pamięci, bo był to człowiek, który ukształtował jego świadomość oraz wrażliwość. Dziadek Henig przybywa do Bułgarii i staje się cieniem, osobą żyjącą na marginesie społecznym. Jednocześnie kształci mistrzów fachu, którzy potem zwracają się przeciw niemu. Dlaczego? Bo w tamtym czasie, w tamtym społeczeństwie i w tamtej Bułgarii nie było miejsca na artystyczną delikatność. Na to, by sprzeciwiać się projektom burzenia starego ładu i tworzenia nowego, także tego urbanistycznego. Georg Henig, genialny lutnik, jest jednostką wyobcowaną i osobną. Kaleczącą język bułgarski, ale w swym kalekim języku wyrażający dużo więcej niż ludzie posługujący się komunistyczną nowomową skoncentrowaną na przyziemnych kwestiach. Zbliżenie chłopca i starca to także porozumienie gdzieś ponad słowami. Przyszywany dziadek szybko zjedna sobie sympatię rodziny Wiktora, ale dla niego samego będzie kiedyś przede wszystkim kimś, kto w przeszłości pokazał mu, jaką ścieżką życiową podążać.

Wiktor Paskow konfrontuje swojego młodego bohatera z coraz bardziej trudnymi, traumatycznymi doświadczeniami. Dziecko staje się świadkiem męskiego brutalnego odwetu za krzywdy wyrządzane bezbronnemu Henigowi. Później widzi samobójcę. Tak naprawdę jednak musi się zderzyć – jak wspomina tłumaczka książki w posłowiu – z ludzką małością. Jej nagromadzenie czyni relację Heniga z młodym Wiktorem wyjątkową. Bo w niej nie będzie chodzić o to, jak zaradzić biedzie, za co kupić chleb, czy poprzeć hurraoptymizm niepokojących zmian, poddać się niepokojowi oczekiwania na nie. Paskow tworzy kameralną narrację o takim rodzaju relacji, w którym najważniejsza jest bliskość. Czułość w opowiadaniu świata i uważność, gdy się o tym słucha. Ale Henig to także wręcz magiczny demiurg. Walcząc z odrzuceniem i warunkami bytowymi, konsekwentnie tworzy skrzypce dla Boga. Jego determinacja jest niezwykła i symboliczna. Starzec spieszy się z tym, by pozostawić po sobie jeszcze jeden ważny ślad. Nie jest świadom tego, jak mocno odciśnie się w świadomości i pamięci mężczyzny, którego po latach dopada samotność. I który odtwarza ważne zdarzenia, aby przypomnieć sobie, jak doświadczał tego, czym są pasja i miłość.

„Ballada o lutniku” to zapis autorskiej melancholii powracania do czegoś, co było doświadczeniem kształtującym. Paskow zadaje pytanie o to, jak zachowywać w sobie historie i w jaki sposób twórczo je przekształcać. To, co pozostało w pamięci dziecka, staje się teraz antidotum na męskie wyobcowanie. Ale pamięć jest tu jednocześnie świadectwem ludzkiej solidarności, empatii i umiejętności dostrzeżenia piękna w człowieku bez względu na jego wiek czy status. To również opowieść o tym, co znaczy mieć artystyczną duszę w komunistycznym reżimie. Oddane z delikatnością niuanse świadczą o tym, że mamy tu historię spektakularnego zderzenia wrażliwości twórczej i estetyki nowego świata, który wydaje się karykaturalny. A jest przede wszystkim światem materializmu, układów, koniunkturalizmu i wiecznych niedoborów.

Wiktor Paskow opowiada również o udowadnianiu światu, iż nie jest się bezradnym. Najpierw robi to ojciec narratora, który w zaciszu sutereny Heniga podejmuje się działania mającego być buntem wobec uwarunkowań i osadzenia w świecie biedy. Georg Henig prezentowany jest jako fizycznie słaby i wymagający troski starzec. Tymczasem w tym, co robi, i w tym, jak myśli o swoich ostatnich chwilach, jest niezwykła determinacja człowieka uznającego, że mimo wszystko stworzy coś pożytecznego i pięknego. Tworzy instrument, ale i głęboką więź z dzieckiem, które po latach będzie szukało na nowo swego przyszywanego dziadka w niegramatycznych zdaniach jego listów. To jeden z najbardziej przejmujących momentów tej krótkiej powieści – śledzenie po latach wzrokiem słów, w których Henig do ostatnich chwil bronił się przez bezbronnością oraz bezradnością.

„Ballada o lutniku” jest urzekającą historią pamiętania. Opartą na dość klasycznym literackim motywie konfrontacji dorosłego mężczyzny z pełnym naiwności i nadziei dzieckiem. A jednak jest to rzecz wyjątkowa. Historia o ludziach samotnych i szczęśliwych jednocześnie. Subtelna, nienarzucająca się, choć momentami portretująca zdarzenia i sytuacje bardzo bezkompromisowe. Paskow napisał o przynależności do miejsca i ludzi. O mistycznych doświadczeniach w szarości świata, w którym brakowało miejsca na czułość, przywiązanie czy przyjaźń. Jedna z tych smutniejszych opowieści, które mimo wszystko są bardzo budujące. Bułgarski pisarz oddał także hołd ludzkiej wrażliwości twórczej. I pięknie opowiedział o tym, czym jest przyjaźń. 

2020-09-21

„Blizna” Przemysław Żarski

 

Wydawca: Czwarta Strona

Data wydania: 2 września 2020

Liczba stron: 464

Oprawa: miękka

Cena det.: 39,90 zł

Tytuł recenzji: Trauma przeszłości

Czasami w ramach eksperymentu czytelniczego sięgam po drugą z serii powieści danego autora, aby sprawdzić, czy jest wystarczająco elastyczny, by dopuścić nowego czytającego do swojego świata przedstawionego. Myślę, że to umiejętność ważna i potrzebna w przypadku powieści cyklicznych, bo potencjał stałych czytelników nie zawsze gwarantuje sukces kolejnej książki. A poza tym sztuką jest zaprosić do wcześniej już wykreowanej rzeczywistości literackiej kogoś, kto chciał się dołączyć później. Przemysław Żarski daje taką możliwość, ale robi też coś więcej. Po lekturze drugiej powieści o perypetiach komisarza Roberta Krefta nie sposób nie czekać na kolejną. Nie chodzi tylko o dynamiczne i pomysłowe wolty w zakończeniu. Rzecz w tym, że Żarski odsłania najbardziej intymne z tajemnic głównego bohatera. A w „Bliźnie” dodatkowo je komplikuje, bo nie wszystko stanie się jasne. I wówczas po lekturze drugiej książki chce się czytać następną. Podwójna frajda – komfort odnalezienia się w cyklu, którego nie śledzi się od początku, i rozbudzone oczekiwania czytelnicze. Zwłaszcza że ta dynamiczna narracja stara się być inna od wszystkich, choć kopiuje wzorce już wielokrotnie wykorzystane.

Przede wszystkim postać straumatyzowanego policjanta. Można pomyśleć, że to już sztampa we współczesnej polskiej literaturze kryminalnej. U Żarskiego niczego takiego nie doświadczymy. Może nie obdarza on swego komisarza aż takim ładunkiem traum, jak robi to ze swoim Gabrielem Bysiem Bartosz Szczygielski w tryptyku kryminalnym, jednak wspomniany autor stawia na rozbudowany klimat noir, Przemysław Żarski chce się raczej przyjrzeć temu, jak dramatyczne zdarzenia z dzieciństwa przekształcają się w pamięci i następnie uderzają ze zdwojoną mocą, pamiętane doskonale, ale interpretowane inaczej z chwilą dojrzewania i nabierania doświadczeń. Boleśnie naznaczony pamięcią Robert Kreft nie może zbudować satysfakcjonujących relacji z kobietami (choć stara się to zmienić) i nie jest w stanie uwolnić się od wydarzeń, które wtargnęły do jego dzieciństwa, kończąc je zbyt wcześnie. Po tym, gdy nie jest dane przeżyć dzieciństwo do końca, można być już tylko smutnym człowiekiem albo człowiekiem, który swój smutek skrywa pod płaszczem nadmiernej ostrożności wobec innych ludzi. I taki jest Kreft – zorientowany na to, co teraz, a jednocześnie wciąż na nowo przeżywający odejście matki oraz to, co przeżył z bliskimi kolegami latem 1995 roku.

Pierwszoosobowa narracja, która odsłania nam w retrospekcjach to, co było udziałem dwunastolatków i co na zawsze pozostało bagażem nałożonym na ich wątłe ramiona, przypomina trochę strukturę „Topieli” Jakuba Ćwieka, portretującego zresztą również lato – tyle że dwa lata później i w związku z czymś zupełnie innym. Obaj pisarze oddają chłopięcą przyjaźń pośród takich zawirowań losu, które na zawsze zmienią świadomość, a pamięć uczynią czymś nieznośnym, trudnym do udźwignięcia. Żarski przedstawia konfrontację chłopców z przemocą i ze złem. Cała trójka doświadcza takiej kondensacji jednego i drugiego, która nie może prowadzić do niczego innego niż znaczące traumatyczne doświadczenie niemocy. W spirali zachowań przemocowych dzieciaki podążają najprostszą ścieżką – chcą się od nich uwolnić. Gnębieni przez starszego psychopatę chłopcy stają się jednocześnie silni, bo muszą (każdy we własny sposób) wyrazić w końcu sprzeciw wobec zła. Tymczasem konsekwencją jego doświadczania jest wspomnienie, które nigdy się nie zatrze. I fizyczne ślady na przedramionach. Te, które Kreft ukrywa przed światem pod tatuażami.

Jeśli rozpatrywać „Bliznę” jako sugestywną powieść o piętnie przemocy, należy zwrócić uwagę na bohatera z drugiego planu, który pozornie nie ma większego związku z główną intrygą. Losy wiejskiego samotnika naznaczonego przez błędy przeszłości, pobyt w więzieniu i dokonane przestępstwo, silnie rezonują w małej społeczności, dla której nie ma czegoś takiego jak skrucha i żal za przewinienia. Podejrzany oraz stygmatyzowany mieszkaniec wsi mierzy się z piętnem zła nieco inaczej niż Robert Kreft. Nie ma możliwości mentalnych czy intelektualnych, by unieść ciężar etykiety czarnej owcy. W środowisku, z jakiego pochodzi, postawa zerojedynkowa wobec kogoś naznaczonego w przeszłości przez zło nie daje możliwości ekspiacji. Duszna atmosfera i niemożność udowodnienia światu, że złym się nie jest, prowadzi u Żarskiego do dramatycznego wydarzenia. Szkoda porzucić tę historię, gdy uwaga ma skupiać się na dynamizmie głównego wątku. O grzechach Roberta Krefta wie przede wszystkim on sam. Błędy wiejskiego bohatera zostają ocenione i napiętnowane przez innych. Czym byłaby pamięć o czasie przeszłym, gdyby otoczenie wiedziało, jaki udział w mrocznych zdarzeniach lata 1995 roku miał dwunastolatek, który wraz z kolegami znalazł się w niewłaściwym miejscu w niewłaściwym czasie?

Autor „Blizny” koncentruje się na bardzo wyrazistych i dość bezkompromisowych wizerunkach męskich postaci. Żarski daje swoim mężczyznom prawo do gniewu, a tuż za nim stoi gotowość do tego, by stosować przemoc. Mężczyźni w „Bliźnie” zatem często naruszają nietykalność cielesną, ale i bardzo żywiołowo reagują emocjonalnie na sytuacje trudne lub skrajne. Powieść portretuje bowiem środowiska, w których testosteron odgrywa znaczącą rolę, ale ci wszyscy bohaterowie są całkiem sprawnie zindywidualizowani. I każdy z nich przeżywa dylematy, które – gdyby je rozbudować – mogłyby z „Blizny” uczynić powieść obyczajową nawet na miarę beletrystyki Szczepana Twardocha.

Ale Żarski chce też sportretować kobiety – przede wszystkim krzywdzone. Tu również widzimy różnorodność autorskiej kreski, bo zarysowane są sytuacje dosłownego zniewolenia i anatomia przemocowego związku, z którego udaje się wydobyć jednej z bohaterek. Świat podzielony ze względu na płeć tworzy wspólną płaszczyznę, kiedy autor fantazjuje o roli doświadczenia traumatyzującego i takiego, po którym nie można normalnie funkcjonować. Dosłowne i symboliczne rozumienie blizn kieruje nas ku pytaniu o to, w jaki sposób zatrzeć w mentalności dramatyczną przeszłość, skoro jej ślady pozostają na skórze. I od blizny w oczywistym znaczeniu po metaforykę pozostałości po ranie, która wciąż na nowo staje się bolesna, Przemysław Żarski chce opowiedzieć o niemożności ucieczki przed samym sobą. Jak również pasjonującą historię o psychopacie, którego działań i przewidywań nie jesteśmy w stanie do końca zrozumieć.

Spójna, ciekawa i zapadająca w pamięć narracja, w której przestrzeń prywatnych wspomnień i doświadczeń głównego bohatera świetnie łączy się z intrygą kryminalną – zarysowaną w nieoczywisty sposób i frapującą, bo pokazującą, jak obsesja łączy się z okrucieństwem. A w tym wszystkim wyrosły z cierpienia i ponownie to cierpienie przeżywający komisarz kryminalny, który wie, że będzie musiał osobiście skonfrontować się ze złem po latach.

2020-09-18

„Kobiety z Vardø” Kiran Millwood Hargrave

 

Wydawca: Znak

Data wydania: 21 września 2020

Liczba stron: 400

Przekład: Jędrzej Polak

Oprawa: miękka ze skrzydełkami

Cena det.: 44,99 zł

Tytuł recenzji: Samotne i silne

Jest co najmniej kilka podobieństw między „Kobietami z Vardø” Kiran Millwood Hargrave a „Kobietą ze szkła” Caroline Lei. Obie te pozycje polski czytelnik może poznać w tym roku. To dwie anglosaskie narracje opowiadające o bezkompromisowości zimnej Północy. To również dwie opowieści o statusie i emocjonalności kobiet XVII wieku – Millwood Hargrave zabiera nas do północnej Norwegii i portretuje większą kobiecą społeczność, Lea proponuje wycieczkę do Islandii i przyjrzy się dokładniej jednostkowym losom interesującej bohaterki. Obie książki łączy to, że są niezwykle sugestywne w portretowaniu siedemnastowiecznych realiów, które w znaczący sposób odbijają się na tym, kim może być i co powinna czynić prowincjonalna kobieta, w dodatku kobieta samotna i pozostawiona sobie ze wszystkimi trudnymi emocjami, które obie autorki doskonale oddają. To jednak, co najbardziej i najciekawiej spaja te dwie różne powieści, to motyw zakazanej i w domyśle skazanej na bolesne konsekwencje namiętności. Lea jest trochę bardziej poetycka, Millwood Hargrave stawia na surowość i koturnowość frazy (w dobrym znaczeniu tego słowa). Obie narracje czyta się z zachwytem i wyjątkowym rodzajem zaangażowania. Obie są świadectwem feministycznej troski o to, że w XVII wieku kobieta nie miała możliwości ani predyspozycji, by w pełni określić swoją tożsamość. A potem ją umacniać i jej bronić.

 Poza małym fragmentem tej opowieści, kiedy pisarka sytuuje nas w Bergen, przez cały czas jesteśmy w trudno dostępnym i specyficznym do dzisiaj Finnmarku. W tej części Norwegii, która dla reszty kraju nawet obecnie pozostaje zimną prowincją. Tymczasem odnajdujemy się w okresie, kiedy był to rejon szczególnie odosobniony. Vardø to absolutna surowość i przestrzeń kompletnego wyobcowania. Millwood Hargrave opowiada tę surowość w taki sposób, że czujemy lodowate ciarki wywołane zimną bryzą znad morza, smak podpłomyków czy naleśników z krwi, ale przede wszystkim grozę, jaka wdziera się do nadmorskiej osady razem z siłami zewnętrznymi – kiedy państwo i opresyjny aparat władzy chcą się w tym lodowatym i mrocznym zakątku upomnieć o swoje prawa, pokazać siłę ich stanowienia. Ponieważ Finnmark jest moją osobistą fascynacją i miejscem, do którego planuję wyprawę, bardzo się pilnowałem, by nie stracić czujności i obiektywizmu w ocenie tego, jak ta książka jest napisana. A Millwood Hargrave wykonała świetną pracę pisarską, dbając o detale i obrazując ogrom przeżywanych emocji w bardzo skondensowanej formie. Wyzwaniem było skonstruowanie zakończenia, skoro wszem wobec głosi się, że powieść nawiązuje do faktów historycznych i śmierci kobiet oraz mężczyzn oskarżanych o czary. Finał jest zatem znany, jednak nie ma w nim niczego oczywistego. Widać bardzo wyraźnie, że Kiran Millwood Hargrave nie chce być beletryzującą dokumentalistką. Jest pisarką doskonale dobierającą fakty do własnych fantazji, by stworzyć sugestywną opowieść o tym, że kobiety mogą być dla siebie zbawieniem i przekleństwem jednocześnie.

Pod koniec 1617 roku morze, czyli przestrzeń konstytuująca porządek życia w Vardø, staje się nagle zabójcą. Podczas sztormu ginie praktycznie cała męska populacja osady. Pozostawione same sobie kobiety najpierw przeżywają żałobę, ale nim autorka o tym napisze, udowodni niesamowitą zdolność do tworzenia sugestywnych scen, bo opisy szalejącego żywiołu, a potem kobiecego przerażenia wraz z rozpaczą przykuwają uwagę już na samym początku książki. Potem Kiran Millwood Hargrave obrazuje przejmującą ewolucję społeczności: od bezradności i marazmu, przez tworzenie się solidarności porzuconych i jednoczenie we własnych siłach, animozje i rozrastające się antagonizmy, po rozpad całej osady, w której pojawią się nienawiść, zniszczenie i śmierć. Powieść stopniuje napięcie i stara się niuansować relacje między bohaterkami. Ale to w dużej mierze historia tego, do czego przywiązuje dane miejsce, kim jest się w społeczności, co oznacza odtrącenie przez nią i jak wielkie znaczenie dla kształtowania kobiecych relacji ma ich samoświadomość albo zagubienie w tym, co myślą i czują.

Na pierwszy plan w portretowanym Vardø wysuwa się dwudziestoletnia Maren, której morze zabiera przyszłego męża, marzenia i w znacznej mierze sens życia. W miejscu, gdzie Maren miała mieszkać z ukochanym, najpierw składuje się zwłoki mężczyzn w oczekiwaniu na odtajanie ziemi, by ich pochować, a następnie wprowadzają się tam obcy – zajmując przestrzeń, o jakiej marzyła, na swoich warunkach, choć jednocześnie obecność w tym miejscu Maren będzie miała później ciekawy status. O ile ta bohaterka kreślona jest jakby fragmentarycznie, o tyle druga z ciekawych postaci – Ursa z Bergen – staje się tu pełnokrwistą postacią, której losy poznajemy zdecydowanie bardziej dokładnie i szczegółowo. Ursa zostaje wydana za mąż. Wraz z mężczyzną, z którym się wiąże, rusza z ówczesnej stolicy daleko na północ. Jej mąż, komisarz Cornet, jest wysłannikiem władzy, której bezkompromisowość narzuca żarliwa religijność. Ursa nie jest świadoma tego, co czeka ją w miejscu, które Cornet zamieni w piekło kobiet. Tymczasem poznajemy jej prywatne piekło. Prawie rówieśniczka Maren nie jest świadoma własnej fizjologii, nie umie być gospodynią, nie wie nic o świecie i wyrwana z rodzinnego domu przeżywa – świetnie tutaj portretowane – wyobcowanie. A potem autorka próbuje udowodnić, jak wielkim dramatem dla tak zagubionej kobiety mogą być w XVII wieku wyjście naprzeciw lękom i próby zbudowania życia zgodnego ze światopoglądem i satysfakcjonującego emocjonalnie.

 „Kobiety z Vardø” to wstrząsająca powieść o miłości, desperacji i determinacji. Historia pokazująca, w jaki sposób kompleksy rodzą okrucieństwo, i oddająca hołd zamordowanym, którzy byli skazywani, bo śmieli być inni w swojej społeczności, albo skazani zostali za to, że czyjaś plotka stawała się zabójczym orężem. Poza tworzeniem doskonałych wizerunków kobiet – nie tylko wskazanych dwóch – Kiran Millwood Hargrave opowiada o stanowieniu dwóch porządków. Jeden egzemplifikuje prawo, drugi zwyczaje funkcjonującej na swoich zasadach społeczności. Bardzo dobrze oddana jest tu również surowość – w kilku znaczeniach, wychodzących oczywiście od lokacji miejsca zdarzeń, ale ta historia nie będzie kusić przede wszystkim tym, że rozgrywa się na Północy.

 Myślę, że to ciekawy głos w dyskusji o tym, kim jesteśmy w narzuconej relacji, a kim możemy się stać, kiedy zdecydujemy sami o zaskakującym otoczenie charakterze satysfakcjonującego nas związku z drugim człowiekiem. Okaże się, że siedemnastowieczna dekoracja nie czyni z tej opowieści jakiejś archaicznej historii. „Kobiety z Vardø” to także zaskakująco aktualna rzecz o opresji płci i opresyjności świata zbudowanego na kostycznych fundamentach władzy. To w końcu też książka o tym, jaka jest relacja między władzą a płcią – między pożądaniem, posiadaniem i nienawiścią w tym mrocznym zestawieniu. Bardzo dobra, zapadająca w pamięć narracja. Jest zimno – dosłownie i metaforycznie.

2020-09-15

„Jak robić nic? Manifest przeciw kultowi produktywności” Jenny Odell


Wydawca: MOVA

Data wydania: 2 września 2020

Liczba stron: 368

Przekład: Aleksandra Weksej

Oprawa: twarda

Cena det.: 39,90 zł

Tytuł recenzji: Twórcza uwaga

Błyskotliwy esej Jenny Odell można czytać na zmianę z książką Jonathana Crary’ego „24/7. Późny kapitalizm i koniec snu”, która jest zresztą przez autorkę wymieniana. Obie publikacje mają podobny charakter, choć rozważania Odell koncentrują się przede wszystkim na tym, czym istotnie jest nasza uwaga, jak czujnie wchodzi w kontekst i dlaczego tak łatwo odpuszczamy sobie niezgodę na modelujący nas świat, w którym dużo robimy, ale rzadko osadzamy to pośród innych czynności, przemyśleń, filozofii tego działania czy sensowności mnogości i gotowości na kolejną mnogość. Crary portretuje permanentną teraźniejszość i jej zgubny wpływ na świadomość. Rozważa – jak Odell – co proponuje myśl społeczna, ekonomiczna i filozoficzna w odniesieniu do zabierania nam czasu, niszczenia go i pozostawiania w pustce niegotowości na odczytanie, kim naprawdę się stajemy w sieci rozmaitych zależności pędzącego do przodu świata.

Autorka nie będzie tutaj propagowała lenistwa. Wręcz przeciwnie. „Jak robić nic?” to rzecz przede wszystkim o tym, jak ma wyglądać konstruktywny dla nas wysiłek intelektualny i twórczy. To esej sugestii, w którym nawet przez chwilę nie pojawia się dydaktyczny ton, ale bardzo podoba mi się spójność i rzeczowość poszczególnych rozdziałów. Struktura tej książki pokazuje inny porządek. Zwraca uwagę na to, że to nasza uwaga i jej rozproszenie prowadzą do dyskomfortowego stanu, w którym nie chcemy, aby cokolwiek nam umknęło. Odell udowadnia, że istnieje właśnie konieczność tego, by wiele umykało, i pokazuje jednocześnie, jak wiele można dzięki temu zyskać. Stanowczo definiuje siebie w jednym z ostatnich rozdziałów, pisząc: „(…) zostałam urodzona, nie zaprogramowana”. Stara się wskazać, jak bardzo zniewala nas zadaniowość w świecie, w którym coraz większa intensyfikacja tych zadań prowadzi do poczucia… że nic konstruktywnego nie zrobiliśmy. Przede wszystkim dla siebie.

Egocentryczna perspektywa rozważań jest tu perspektywą zbawienną, albowiem widzimy, że podsycane przez nowoczesne technologie stany niepokoju, zazdrości, żalu czy różnego rodzaju kompleksów zostają wytworzone sztucznie, są wtórne i w żaden sposób nie powinny nas determinować. Bo robić nic w znaczeniu Odell to też sztuka i odpowiednio sprofilowany wysiłek. Autorka rozważa problem z punktu widzenia artystki usiłującej zatrzymać uwagę oraz wolną wolę w rejonach, które rzeczywistość określa dziś jako zbędne. Przyglądając się ptakom czy kontemplując świat natury, zadaje pytanie o to, dla kogo mamy tak naprawdę być produktywni i kto definiuje nasz sukces. Bo przecież postawa propagowana na kartach tego eseju nie ma żadnego związku z definiowaną powszechnie utylitarnością działania ani nie jest spektakularnym wyróżnikiem nas samych, dzięki któremu możemy się chełpić i pokazywać światu lepszość.

Jenny Odell stawia na pragmatyzm innego rodzaju uwagi. Na świadome i całościowe emocjonalnie przekierowanie uwagi w taki sposób, który nie jest wygodny dla dzisiejszego świata modelowanego na przykład impetem powiadomień mediów społecznościowych. „Jak robić nic?” proponuje stworzenie nowej struktury umysłowej do kontemplacji świata. A w niej ważne jest na przykład słuchanie czy wsłuchiwanie się w otoczenie. To także książka omawiająca twórcze poszukiwania ucieczki od dyktatu tak zwanej produktywności. Odell ocenia trudność tego zadania, zwraca uwagę na sposób sprzeciwiania się, analizuje sposoby doskonalenia potrzebnej nam uwagi i pisze o tym, co pomaga, by widzieć świat wokół nas naprawdę.

Pełen aktywności świat wprawiony zostaje w popłoch, kiedy stajemy się współczesnymi Diogenesami. Odell odwołuje się do postaci cynika z beczki, by pokazać, że humanistyczna siła sprzeciwu wobec zadaniowego świata nie musi się wiązać ze spektakularnym wycofaniem czy z tendencjami ucieczkowymi. Nie musimy brać zagrożeń szybkości i dezinformacji świata jako punktu wyjścia do tego, dokąd można od tego wszystkiego uciec. Ucieczka kreuje się przede wszystkim w naszej wyobraźni, wrażliwości i w zmianach sposobu postrzegania tego, co dotąd było konieczne i ważne, a potem może zostać nazwane alternatywą. Odell świadomie dekonstruuje kształt zawłaszczającej rzeczywistości, by pokazać, iż ma ona inne oblicze. Że można sobie zrobić autoterapię w myśleniu i przeżywaniu, a jest to dużo prostsze, niż moglibyśmy przypuszczać.

Ciekawy jest punkt widzenia autorki także w odniesieniu do tego, skąd pochodzi. W jej rodzinnych stronach, zatoce w okolicy San Francisco, natura wciąż zderza się z nowoczesnymi technologiami. Odell usiłuje wydobyć z jednego i drugiego to, co potrzebne do umysłowej harmonii, ale opowiada także o ekstremalnych czasem kolizjach bodźców, by pokazać, że mimo wszystko wciąż mamy wybór. Świadomy, choć często trudny. Pozornie wydaje się, że to książka o tym, iż brakuje nam wciąż czasu i dystansu do siebie i do świata. Owszem, ale Jenny Odell ciekawie tę tezę rozwija. Zwraca uwagę na to, że dzisiaj deficyt czasu jest zawsze problemem. Bez względu jednak na niego można powalczyć o uwagę. Bardzo podoba mi się rozdział, w którym eseistka opowiada o tym, jak świadomie i uważnie zaczyna postrzegać swoje rodzinne strony – to nowe i istotne spojrzenie, choć przecież wszystko wokół zawsze było takie, jak jest teraz postrzegane. Fragment o ćwiczeniach z uwagi przyciąga ją najmocniej do tej książki. Odell nie chce przecież teoretyzować. Chce pokazać drogi i możliwości, aby dzisiaj świadomie i bez znacznych strat umieć stanąć z boku – krytycznie wobec kanałów komunikacji świata i ze światem.

„Jak robić nic?” to również książka w dużej mierze przedstawiająca artystyczne koncepcje tak zwanego robienia niczego. Intrygujące pytanie z tytułu zestawione zostaje z działaniem zaprojektowanym jako kontestacja, ale jednocześnie przemyślanym i pełnym humanistycznej troski o to, jak intensywnie postrzegamy dzisiejszy świat. U Odell w szeregu rozważań staną obok siebie Epikur, Platon, Hannah Arendt czy Thoreau. Kwestie poruszane przez autorkę są osadzone w rozważaniach sięgających starożytności, ale także we współczesnym głosie filozofów czy pisarzy wciąż na nowo definiujących przestrzeń bezpiecznego i świadomego bycia z samymi sobą. W tym znaczeniu część rozważań Odell będzie mieć charakter uniwersalny. Zwłaszcza kiedy zrozumiemy, że chodzi nie tylko o odpowiednie kształtowanie uwagi, ale także o umiejętność odnajdywania kontekstów i pozbywania się z pamięci tego, co atakuje bezkontekstowo – a przez to dodatkowo agresywnie.

Jenny Odell opowiada także o swojej sferze wrażliwości, statusie życiowym, o zawodowych pasjach i imigranckich korzeniach swojej rodziny. W gruncie rzeczy jest to historia bardzo prywatna. Tym niemniej opowiadająca o możliwościach, które może określić każdy człowiek. Czy to poradnik? Niekoniecznie. „Jak robić nic?” to książka dla czytelnika umiejącego stawiać sobie pytania o kontekst własnego życia, ale i dla kogoś, kto jest gotów przyjrzeć się sobie krytycznie. Crary i Odell w swoich esejach wyrażają troskę o to, że daliśmy się mentalnie i emocjonalnie zniewolić, odebrać życiu to, co najcenniejsze. Obie te książki mówią o symbolicznym przebudzeniu. Ale i potrzebie innej, nowej pracy nad sobą.

2020-09-11

„Witajcie w Ameryce” Linda Boström Knausgård


Wydawca: Pauza

Data wydania: 9 września 2020

Liczba stron: 112

Przekład: Dominika Górecka

Oprawa: miękka ze skrzydełkami

Cena det.: 34,90 zł

Tytuł recenzji: Perspektywa wyobcowania

W przeciwieństwie do epickiego rozpasania swojego męża Linda Boström Knausgård jest lakoniczna. Bardzo lakoniczna. Czytałem to jak szkic powieści. Brawurowy, prowokacyjny i w tej prowokacji nieco zjadający własny ogon. Myślę tutaj o jednej ze scen, której nie chcę opisywać, a która jest nie tyle ciekawą prowokacją, ile przekazem po prostu szkodliwym społecznie. Całość natomiast iskrzy i prezentuje wszystko, co w szwedzkiej prozie psychologicznej bardzo cenne: dwuznaczności i niepokój portretowane w taki sposób, że odbiegają od dosłownego przekazu prozy, a także groza konfrontacji z samym sobą. Tylko że tutaj autorka zdecydowanie poszła o krok za daleko. Hamletyzujący momentami monolog starej maleńkiej nijak nie broni swojej wiarygodności. Od kilkunastu lat pracuję na co dzień z jedenastoletnimi dziećmi. Żadne z nich, choćby najbardziej wyjątkowe, nie może prezentować sobą tak wielkiej wrażliwości i sprawności językowej. A jeśli nawet można uznać je za wiarygodne, żadne jedenastoletnie dziecko nie ma tak bystrych, bezkompromisowych spostrzeżeń. Forma przeważyła nad treścią. Knausgård usiłuje – i w pełni to rozumiem – zobrazować pewien pejzaż emocjonalny, sugerując moment brutalnego przejścia z dzieciństwa w dojrzałość, ale wszystko uważam za spalone. Dlatego najlepiej zapomnieć, że narratorką jest dziewczynka, a być może uda się z tej krótkiej powieści wziąć dla siebie to, co w niej niezwykłe.

To przede wszystkim opowieść o wyborze milczenia. O wszelkich tego konsekwencjach. O tym, jak osobni możemy być w milczeniu, ale również o tym, jak zmienia ono sposób percepcji świata odsuwającego się od kogoś, kto nie komunikuje swoich potrzeb, pragnień, oczekiwań czy lęków. Ellen utkwiła właśnie w takim egzystencjalnym przedpokoju. Zakwestionowała wszystko, czym była jako dziecko przewidywalne i rozpoznawalne dzięki mowie. Stała się specyficzną istotą, wobec której bezradni są ludzie uznający świadome uczestnictwo w relacjach społecznych jako takie, które warunkuje komunikacja werbalna. Ellen nie chce, nie potrzebuje już komunikacji. Chce być nie tyle osobna, ile przede wszystkim inaczej, silniej skonfrontowana ze światem własnych przeżyć. Milczenie to jednocześnie jej reakcja obronna i oręż do walki ze światem. Tymczasem szwedzka pisarka oprowadza nas po przejmująco trudnym do zniesienia najbliższym świecie swojej bohaterki. „Witajcie w Ameryce” to bowiem oryginalna i wnikliwa wiwisekcja rodziny po rozpadzie. Relacji, które ukształtowały się przemocowo. A przede wszystkim od każdego rodzaju przemocy chce uciekać w świat własnych doznań milcząca jedenastoletnia dziewczynka.

Knausgård dość metodycznie i bez emocjonalnego zaangażowania dokonuje oglądu szwedzkiej rodziny, w której doszło do rozłamu, zabrakło poczucia bezpieczeństwa, siła obojga rodziców stała się siłą – czasem destrukcyjną – jednego z nich. W centrum obserwacji narratorki jest jej matka. Podziwiana, inna, niepokojąca. Silna emocjonalnie, zawłaszczająca, narzucająca od początku kierunek rodzinie, jej kształt i determinująca życiowe decyzje. Matka, która najlepiej czuje się na scenie. Przewodniczka dla dwójki dzieci, z których każde w inny sposób radzi sobie z tym, że podporządkowanie znaczy tutaj zgodę na zmianę postrzegania przyszłości. W tej wizji nie ma już ojca. Nie ma go dosłownie, fizycznie. Śmierć mężczyzny odbija się znacznie na emocjach córki, ale ciekawsi są ci, którym autorka nie udziela tutaj głosu. Żona prowokująca częściowo upadek męża i syn nieznoszący teatralizacji, jaka wdziera się w życie tej, dla której życiowy partner stał się obcy. Może słaby, a może po prostu niekompatybilny z oczekiwaniami i planami dalszego życia.

„Witajcie w Ameryce” to bardzo ciekawy obraz tego, w jaki sposób dziecko konfrontuje się ze słabością rodzica. Tu dosłownie z jego nałogiem, upadkiem i śmiercią, o którą jedenastoletnia Ellen prosi. Problem zaczyna się w momencie analizy języka tej książki. Bo jako opowieść inicjacyjna z interesująco nakreśloną symboliką milczenia mogłaby się obronić. Prawdopodobnie z inną, na pewno starszą bohaterką. Ale myślę, że zarówno językowo, jak i fabularnie ta miniatura literacka ma charakter spektaklu teatralnego, który przypomina również codzienne życie matki Ellen. Linda Boström Knausgård opowiada o opresyjnych relacjach w taki sposób, żeby punktować traumy. Nie definiować, lecz jedynie wskazywać. Bo kiedy młodziutka narratorka zaczyna wierzyć, że dzięki milczeniu uzyskuje intensywniejszy kontakt z samą sobą, coraz bardziej widoczne jest to, jak traciła lub właśnie traci kontakt z najbliższymi osobami. Jak jej rodzina staje się sceną z marionetkami. Albo miejscem, w którym rozgrywają się mroczne monodramy. Miejscem, w którym umarło poczucie wspólnoty, a zrodziły się relacje oparte na niejednoznacznościach.

Ellen wrasta w poczucie winy. Jednocześnie chce zdobyć pewność, że wina nie będzie dla niej ciężarem nie do uniesienia. Dlatego postanawia zamknąć się w sobie. Jednak w tym wszystkim paradoksalnie otwiera się przed czytelnikiem. Bezpieczna czuje się przede wszystkim w nocy. Może dlatego, że noc nadaje otoczeniu pewien rys bezbronności. Wówczas milczenie doskonale komponuje się z mrokiem. Ale siła unikania słów przez bohaterkę jest także – w szerszym znaczeniu – fantazją o tym, co warunkuje nasze powodzenie, przekonanie o spełnionym życiu i poczucie, że się to życie wygrało. Bo w „Witajcie w Ameryce” tak naprawdę wszyscy są przegrani. Nawet silna, choć tak niepokojąca matka. Metafora rodzinnego światła jest prowokacyjna i to jedna z tych prowokacji, które bardzo ciekawie tu się prezentują. Nic jednak nie poradzę na to, że od początku do końca nie wierzę w prawdopodobieństwo i realizm, w związku z tym narracja Lindy Boström Knausgård raz w mniejszym, raz w większym stopniu jawi mi się jako niezbyt udany eksperyment estetyczno-formalny.

Siłą tej książki jest paradoksalnie moc jej odpychania. W tym świecie nikt nie chciałby się znaleźć i wielu chętnie uwolniłoby z niego Ellen. Ale to jej droga, jej opowieść, jej wybór i jej przestrzenie mroku, tego egzystencjalnego przede wszystkim. „Witajcie w Ameryce” to nie tylko książka ponura. Jej fatalizm tkwi w sposobie, w jaki dzięki milczeniu dziewczynka opowiada dorosły świat. Jest tu jednak zbyt dużo patetycznych i niewiarygodnych akapitów, aby przekonać się do tego, że niezwykłość Knausgård tkwi w lakoniczności i nietuzinkowości. Mimo że zapamiętam tę narrację na dłużej, nie jestem w stanie jej uwierzyć. Być może przez to nie widzę w niej tego, co ujęło autorów peanów na cześć tej powieści.

2020-09-08

„Królestwo” Jo Nesbø


Wydawca: Wydawnictwo Dolnośląskie

Data wydania: 2 września 2020

Liczba stron: 480

Przekład: Iwona Zimnicka

Oprawa: miękka ze skrzydełkami

Cena det.: 42,90 zł

Tytuł recenzji: Lojalność i wstyd

Jakkolwiek niewiarygodnie to brzmi, „Królestwo” jest pierwszą książką Jo Nesbø, jaką udało mi się przeczytać. Myślę, że pomoże mi to zachować trzeźwość i obiektywność opinii. Zdarza się tak – mnie również – że gdy wielbi się jakiegoś twórcę i czyta jego kolejną książkę, czasami przez pryzmat uwielbienia przymyka się oko na jej słabość. Tu mam przed sobą tylko „Królestwo”. Nie mam pojęcia, czy jest lepiej, czy gorzej. Czy pióro Nesbø działa tak samo sprawnie jak wcześniej. Wiem jedynie, że to bardzo dobra książka. Pięknie rozbudowana, doskonale stopniująca napięcie, zajmująca kilka wieczorów i pozostawiająca czytelnika w bezradności wobec skomplikowanej intrygi, ale również konfrontująca go z nietuzinkowymi bohaterami, o których do końca nie będziemy wiedzieć wszystkiego, a kto wie, czy po zamknięciu książki będziemy mieć pewność czegokolwiek.

„Królestwo” rozpoczyna się jak znakomita powieść obyczajowa. Senny rytm, stonowana fraza, drobiazgowe opisy i sugestywna próba wprowadzenia nas w życie norweskiej prowincji, w której na co dzień wieje nudą, kompletnie nic się nie dzieje, czas płynie swoim rytmem, a mieszkańcy usiłują znaleźć sens codziennej rutyny w oczywistych i powtarzalnych zdarzeniach. Niedaleko Os znajduje się gospodarstwo rodziny Opgardów. Oddzielone od reszty górami, niedostępne, nazywane przez ojca tytułowym królestwem. Miejscem, w którym rozegra się świetna psychodrama, a jej bohaterami będą synowie tego człowieka. Ludzie, którzy po latach muszą skonfrontować się z mroczną przeszłością, ale jednocześnie dopisać do niej równie dramatyczny ciąg dalszy. Mężczyźni tkwiący w specyficznej więzi – trochę toksycznej, trochę warunkowanej tym, co wpajał im w młodości milczący i surowy ojciec. Mężczyźni tworzący rodzinę. Bracia, którzy zawsze muszą się wspierać. Lojalni wobec siebie i zdeterminowani, by bronić własnych spraw. Bez względu na to, w jaki sposób to robią.

Miejscowy lensman mówi: „Jedyne miejsce, do którego zmierzamy, to powrót tam, skąd wyszliśmy”. To będą znamienne słowa, jeśli spojrzymy na to, jaki jest sens działań bohaterów, jakie okoliczności te działania determinują i w jaki sposób Jo Nesbø definiuje w tej książce powracanie. Bo w znaczeniu dosłownym powrót obejmuje młodszego z braci. Carl wraca w rodzinne strony z dalekiego świata, w który kiedyś wyruszył, gdy rzeczywistość stała się nie do zniesienia. W Os pozostaje natomiast Roy. Grubo ponad dekadę żyje samotnie w domu, w którym kiedyś miały miejsca zdarzenia definiujące to, czym jest rodzinny wstyd. Dziś pozostają wspomnienia, które burzą Royowi ogląd rzeczywistości. I przybywa Carl, jego ukochany młodszy brat. Ten, w którego obronie Roy był gotów stanąć zawsze. I zrobić wszystko, by mu pomóc. Absolutnie wszystko.

Dziś mężczyźni tkwią w podobnej zależności co przed laty. Intrygujący prolog daje nam do zrozumienia, że Roy zawsze żył w cieniu młodszego brata, bardziej kochanego przez ojca, ale i bardziej bezradnego wobec życia. Tymczasem Carl dał sobie z życiem świetnie radę. Przywozi do Norwegii cadillaca, wspaniałą żonę i pomysł na rewitalizację przestrzeni. Ale przywozi ze sobą także niepokój dla Roya i zmusza go do tego, by wrócił myślami w przeszłość. Jak również, by powtórzyć wgrane już, wręcz atawistyczne schematy zachowań. Bo znowu będzie tak, że Carl znajdzie się w potrzebie. A Roy będzie tym broniącym brata. Nieświadomym do końca, kim ów brat jest.

Absolutnie rewelacyjnie została zarysowana w „Królestwie” postać Roya. Tajemniczy mężczyzna odsłaniany jest stopniowo. Za każdym razem z dużą dozą surowości, bo nie mamy dostępu do jego wnętrza, Nesbø nie pozwala na przyjrzenie się sferze emocji, pokazuje Roya głównie w działaniu. Zawsze był zadaniowy i bezkompromisowy w tym, co robi. Ta bezkompromisowość staje się wyjątkowo przerażająca. Roy zaskakuje i niepokoi, by ostatecznie naprawdę przerazić czytelnika. Z drugiej strony pod powierzchowną szorstkością kryje się bardzo wiele emocji, które autor tylko punktowo sygnalizuje. Najważniejsza będzie braterska relacja. Ta zarysowana w retrospekcjach i ta obecnie determinująca działania mężczyzn. Pomiędzy którymi znajdzie się kobieta znająca ich tajemnice. Ta od początku będąca tą niewygodną trzecią.

„Królestwo” to wyjątkowo bolesna powieść o rodzinnych traumach, które tuszuje się w imię lojalności. Ale i lojalność zaczyna mieć tu inne definicje. Przed laty w przepaść spadł samochód z rodzicami Carla i Roya. Po latach nikt nadal nie zna prawdziwych przyczyn wypadku. Trudno też jednoznacznie orzec, czy był to wypadek. Ale za tym wszystkim stoją mroczne tajemnice, które bardzo silnie zintegrowały braci. Roy był zawsze tym, który bronił. On wyznaczał Carlowi bezpieczną przestrzeń i był za nią odpowiedzialny. Rodzina Opgardów wcale nie była silna. Animozje i okrucieństwa, które ją budowały, po latach odsłaniane są stopniowo i z wyjątkowo działającą na wyobraźnię dokładnością. A wraz z nią Nesbø metodycznie buduje atmosferę grozy i w miejscu sennej prowincji umieszcza emocjonalny ładunek – zniszczona zostaje nie tylko przewidywalność i szarość miejscowości w urokliwym otoczeniu przyrody. Odradzają się gniew i poczucie niesprawiedliwości. Pojawia się zbrodnia. Coś, co towarzyszyło społeczności Os od zawsze. Wzajemne podejrzenia. Niepewność. I ciąg zdarzeń, które na zawsze zmienią relacje między braćmi. Tylko czy charakter tej relacji może cokolwiek zmienić?

„Rób to, co trzeba robić”. Roy działa w myśl tej prostej zasady. Chronić za wszelką cenę. Dbać o brata, którego ojciec kochał bardziej. Być przy nim w chwili jego każdej pomyłki, każdego załamania. Okazuje się, że wieloletnia rozłąka zasadniczo niewiele zmienia. Ale zmieniają się okoliczności, w których pojawiają się kłopotliwe sytuacje. I zmienia się przede wszystkim sam Carl. Czy nadal jest zdanym na interwencje starszego brata nieporadnym chłopcem proszącym o pomoc? Jest w „Królestwie” bardzo intensywnie zaznaczana atmosfera fatalizmu, z którego obaj bracia nie są w stanie się wydobyć. Nesbø fantazjuje o tym, do czego jesteśmy skłonni, kierując się zasadą lojalności wobec członka rodziny. Czy sportretowana rodzina to siła, czy też toksyczna sieć zależności, które wciąż prowadzą do tragedii? Autor jest bardzo powściągliwy w ocenie swoich bohaterów, lecz jednocześnie stawia ich w sytuacjach, w których zawsze podejmą dramatyczny wybór. A jak mówi ojciec w prologu: sam wybór potrafi być udręką, niekoniecznie jest nią to, co zdarzy się po jego dokonaniu. Roy postanowiony zostanie w sytuacjach, w których jego udręka powiększy się, gdy znać będziemy wcześniejsze dylematy. To, że zbyt wiele i zbyt drastycznie się powtarza. Że przeszłość wcale nią nie jest. A świadczyć o tym może to, co wciąż znajduje się w przepaści, do której z impetem wpadł przez laty samochód rodziców obu braci.

To historia bezwarunkowej miłości opowiadająca także o tym, jak destrukcyjna może być zazdrość. Powieść, w której pojawia się to, co niemożliwe – norweska prowincja staje się miejscem zbrodni. Niejednej. Nesbø świetnie stopniuje napięcie, bo kiedy wreszcie ujawnia przerażające fakty z przeszłości, rezonują one dodatkowo przejmująco, gdy widzi się teraźniejszość i to, w jaki sposób portretowani bracia wciąż na nowo zaznaczają, że ich więź jest najważniejsza. „Królestwo” to też historia tego, że niemożliwe jest odkupienie win, że trauma przeszłości pozostaje z nami na zawsze i że w obronie tego, co uważamy za najcenniejsze, gotowi jesteśmy na wszystko. Absolutnie wszystko. Wielowątkowa, epicko pięknie się prezentująca, panoramiczna, a jednocześnie bardzo kameralna opowieść o wstydzie, zemście, determinacji i motywach zbrodni. Naprawdę zapada w pamięć.

2020-09-03

„Świeży” Nico Walker


Wydawca: Wydawnictwo Poznańskie

Data wydania: 16 września 2020

Liczba stron: 384

Przekład: Krzysztof Cieślik

Oprawa: twarda

Cena det.: 44,90 zł

Tytuł recenzji: Na marginesie

Nie za bardzo rozumiem, dlaczego tę powieść okrzyknięto mianem kontrowersyjnej. Niewątpliwie nietuzinkowa jest geneza jej powstania – Nico Walker napisał ją podczas pobytu w więzieniu. To, że taki głos został dostrzeżony, to przede wszystkim nadzieja (amerykańska, niekoniecznie naszego adresu), iż szansę mają teksty, które pojawiają się w skrzynkach redaktorskich znikąd. Bo „Świeży” to świetna literatura oddająca głos przegrywowi, portretująca sytuację egzystencjalną kogoś niewidocznego dla społeczeństwa, pasożyta, niepokojącego dupka, człowieka nieprzystającego do uporządkowanych ram i form. To także narracja udowadniająca, że literacki głos, który brzmi sugestywnie, to nie wyższej klasy fraza, doszlifowane zdania, rozbudowana metaforyka, obsesyjne czasami skupianie się na formie. „Świeży” to przede wszystkim ładunek treści – książka, w której w szalonym tyglu mieszają się ze sobą wrażliwość, obcesowość, nonszalancja i wulgarność.

Może warto zacząć właśnie od wulgaryzmów, bo być może one uznawane są za kontrowersyjne, ale absolutnie nie są takie dla autora. Co więcej, stają się integralnym i całkiem naturalnym elementem tej powieści. Dlaczego? Dlatego że Walker nie maskuje wulgaryzmami ubóstwa słownego. One niczego nie zastępują, są składową każdej dynamicznej wypowiedzi i myśli, których nie pozbawiają treści. Ich mnogość ma swoją funkcję, doskonale obrazuje pewien fragment mentalności bohatera, ale stoją obok siebie również po to, by w pewnych frazach prowokować, a inne czynić zwyczajnie dowcipnymi. Chylę czoła przed tłumaczem, choć były momenty – powtórzenia – w których można byłoby mu zarzucić brak kreatywności. W przeciwieństwie bowiem do angielszczyzny język polski ma szeroki wachlarz wulgaryzmów w znaczeniu zarówno semantycznym, jak i słowotwórczym. Powieść mogłaby bardziej iskrzyć dzięki użyciu różnorodnego słownictwa przyprawiającego purystów językowych o ból głowy. Sam zaś rozmach w stosowaniu słów i fraz wulgarnych broni się także wówczas, kiedy dostrzeżemy, że „Świeży” to historia kalejdoskopowych zdarzeń z dynamicznym językiem, która w gruncie rzeczy maskuje narastającą frustrację i złość. A te wyrażają się czasem precyzyjnie właśnie dzięki wulgaryzmom. Powieść Walkera nie jest przez to prowokacyjna. Myślę, że oddaje specyficzne stany emocjonalne, doskonale także portretując okoliczności, które je wywołują.

Mamy zatem młodego, dwudziestopięcioletniego bohatera, który chciałby żyć jak chłopiec, a doświadczył już życia jako mężczyzna. Jest weteranem wojennym. Wyjechał na misję do Iraku, podczas której na co dzień mierzył się ze swoją bezradnością jako sanitariusz medyczny. Tak jak nie mógł naprawdę pomagać cierpiącym, okaleczonym i umierającym, tak w żaden sposób nie odczuł tego, czego oczekiwali młodzi mężczyźni tacy jak on – przepełnieni testosteronem i gotowi do frontowej walki oraz dynamicznego działania. Niczego takiego nie było. Misja wojskowa ukazana jest jako monotonna i przykra wegetacja na marginesie wszystkiego. Urozmaica się ją strzelaniem do psów, oglądaniem materiałów pornograficznych czy dokonywaniem okrutnych działań na myszach. W tle oczywiście jest prawdziwa wojna i jak ocean wyrzucający coś z falą na brzeg, tak ona oddaje młodym Amerykanom śmierć pod każdą, najbardziej bezkompromisową i przerażającą postacią.

Ukochana chłopaka wstydzi się tego, co on robi gdzieś daleko na pustyni. Jego matka uważa, że jest dzięki temu bohaterem. On sam traktuje misję wojskową jako pełen adrenaliny przerywnik w ponurym i przewidywalnym życiu w USA. A to życie jest gorzkim kompleksem, samotnością i niemożnością wyjścia poza pewne uwarunkowania. Bohater Walkera jest uosobieniem społecznej zbędności, ale wciąż na nowo stara się manifestować, iż jest tej społeczności podmiotem. Jego słabość to narkotyki, lecz sięga również po leki, kiedy dają adekwatny do oczekiwań stan oderwania od rzeczywistości. Między jednym narkotykowym szaleństwem a kolejnym – rzeczywistość bohatera musi co rusz tracić kontury, aby była możliwa do zaakceptowania.

Czy jest to jakieś istotne studium uzależnienia? Myślę, że Walker nie ma takich ambicji. Nie chce w nic, co portretuje, wchodzić jakoś zasadniczo głębiej, a już na pewno nie zamierza moralizować ani psychologizować. Język tej powieści jest prosty, tak samo prosty jest system oczekiwań i pragnień bohaterów, którym wciąż na drodze stoi jakaś niemożliwa do przekroczenia granica, by znaleźć się w tej szanowanej, bezpiecznej i przewidywalnie dostatniej części społecznego ładu. Wyznania chłopaka wyraźnie sugerują, że chciałby wraz ze swoją równie silnie uzależnioną od narkotyków ukochaną tworzyć część sytej klasy średniej. Chciałby mieć dom, w którym toczy się jakieś uporządkowane życie. Tymczasem funkcjonuje kompulsywnie, między działkami i odlotami, myśląc o swoim związku przechodzącym burzliwe dzieje i zastanawiając się nad tym, czym jest przywiązanie i miłość, kiedy między kochającymi się ludźmi zawsze pojawia się działka narkotyku.

Starałem się być dobry. Ale byłem zjebany”. „Świeży” to powieść, w której wielokrotnie pojawiają się tak bezpretensjonalne wyznania. Siłą prostego języka jest sposób, w jaki opowiada ból egzystencjalny. Szorstkość idzie w parze z dużą dezynwolturą, a całość robi wrażenie przede wszystkim tym, że jest bardzo sugestywna. Bo w gruncie rzeczy mamy do czynienia z narracją zagubionego i boleśnie odczuwającego kompleksy chłopaka, który musi pokazywać światu inne oblicze, trzymać gardę, a jednocześnie coraz mocniej osuwać się po narkotykowej równi pochyłej. Odnosi się wrażenie, że sensu istnienia dodają mu odgórne rozkazy. Kiedy przestają się liczyć te wojskowe, a misja w dalekim kraju, gdzie biegał bezradnie z bandażami i morfiną, ostatecznie dobiega końca, pojawia się coraz trudniejsza do udźwignięcia pustka. Codzienność życia w Stanach Zjednoczonych staje się nie do zniesienia. Nico Walker chce podkreślić, że nasze pochodzenie wcale nie determinuje tego, kim się staniemy. Bohater pochodzi z majętnej rodziny, która gotowa jest mu zapewnić dobry życiowy start. Jego status to pokłosie wyborów i złych zbiegów okoliczności. A może przede wszystkim przekonania o jakimś fatalizmie świata, w którym każdy chce drugiego wykorzystać i w którym nie ma miejsca na prawdziwe piękno, przywiązanie, spełnioną miłość.

Gorzka jest ta powieść, kiedy obrazuje, jak bardzo bezradni jesteśmy w relacjach, kiedy nie potrafimy ich naprawdę nazwać i określić. To także historia będąca świadectwem funkcjonowania wszystkich tych looserów, od których najbezpieczniej się odsunąć. Tymczasem to bohater tej książki świadomie i konsekwentnie odsuwa się od świata, a zagadką jest przede wszystkim to, dlaczego to robi. Czyta się „Świeżego” trochę jak mroczne sprawozdanie z życia, w którym wciąż na nowo trzeba mierzyć się ze słabościami i udawać silnego. To w gruncie rzeczy również literackie antidotum na amerykańskie narracje o tym, że w USA wszystko jest możliwe i wszystkiego można tam dokonać. Nico Walker nie będzie jednak defetystą, to nie jest mroczna powieść, choć ma w sobie bardzo mroczne elementy. Myślę, że ma to być opowiedziana w prosty sposób historia życia, w którym adrenalina połączyła się w niebezpieczny związek z uprzedzeniami, wstydem i poczuciem zbędności. Walker przejmująco opowiada człowieka, który stał się zbędny i usiłuje coś z tym zrobić. Jednocześnie to dynamiczny bohater z krwi i kości, z którym może niekoniecznie chciałoby się wziąć działkę, ale dałoby się go serdecznie przytulić, bo jest poczciwy. Świetna książka, świetna opowieść, interesująco zbudowane tempo i dramatyzm. Smutna, choć pełna dynamizmu. Nietuzinkowa.