Wydawca: Prószyński
i S-ka
Data wydania: 7 listopada 2019
Liczba stron: 240
Oprawa: miękka
Cena det.: 36 zł
Tytuł recenzji: Męski smutek
Książka Przemysława Guldy
wzbudziła we mnie ambiwalentne odczucia. Wciąż na nowo ścierały się ze sobą
niedowierzanie, współczucie, ciekawość i poczucie, że nie mam prawa przebywać w
tym świecie, że to wszystko jest zbyt intymne, że z taką treścią nie powinno
się występować publicznie. Czytałem jednak z uwagą do samego końca. To
świadectwo osobistej odwagi, ale również książka mogąca sugerować niewłaściwe
tropy, być może dla wielu bardzo mylące i dodatkowo wpędzające w opresje. To,
co ma wyróżniać „Kortyzol”, to opowiadanie o smutku poprzez płeć. Tak jakby
rzeczywiście płeć warunkowała inne jego przeżywanie. Myślę, że Gulda chce
przede wszystkim sprzeciwić się powszechnemu wizerunkowi cierpienia i rozpaczy,
które – nie jest to jednak normą – sankcjonowane są bardziej w przypadku
kobiet, to znaczy kobiety mogą śmiało je wyrażać, przede wszystkim w
przestrzeni publicznej. Tymczasem otrzymujemy spowiedź cierpiącego
mężczyzny. Takiego, który nie wstydzi się swych łez, umiejącego przyglądać się
osobistej melancholii, umiejącego ją akceptować i poszukiwać dróg wspólnej
egzystencji. „Kortyzol” z jednej strony opowiada o tym, co bardzo ważne – o
umiejętności mierzenia się z własnym bólem i sankcjonowania w sobie stanu
smutku, bez spychania go gdzieś w podświadomość, gdyż trzeba sobie jakoś
radzić, a nikt z nas nie chce o cudzym zwątpieniu słuchać, bo ono może
nadwątlić nas samych. Z drugiej jednak strony ta książka dezinformuje, wręcz
kłamie. Wówczas kiedy autor sugeruje, że leki antydepresyjne są uzależniające,
a terapia jest dla tych, którzy nie potrafią rozmawiać ze sobą i nie mają
nikogo, z kim mogliby przedyskutować, dlaczego są smutni.
„Kortyzol” świetnie
portretuje, jak to, co konieczne w stanie pogłębionego smutku, staje się wręcz
irracjonalne – rozmywają się życiowe priorytety, wygaszane są naturalne
potrzeby ciała oraz umysłu. Pokazuje krok po kroku, jak zajęcia, działania,
rozmaite rzeczy czy kontakty z ludźmi na naszej drodze zaczynają tracić sens, a
wraz z nim jakąkolwiek wartość. To zatem interesujące studium
wyobcowania w wewnętrznej udręce i bardzo słuszny zwrot ku tym mężczyznom,
którzy nie dają sobie prawa do przeżywania smutku, co może go tylko potęgować,
rodzić dodatkowe frustracje. Cyniczny odbiorca może stwierdzić, że Gulda
napisał książkę o tym, jak rzuciła go dziewczyna i jak bardzo mu z tym źle, ale
trywializowanie pokazanego problemu nie jest na miejscu. Są fragmenty, które
bardzo przejmują – metafora walki ze sobą czy rozpaczliwe próby pożegnania
osoby decydującej się na koniec, którego autor nie akceptuje.
Są jednak inne problemy przy
odbiorze tej narracji. Napisana jest w zasadzie w tonie sprawozdawczym, ale
pojawiają się momenty, w których autor próbuje być poetycki i symboliczny. Nie
wychodzi to za dobrze, gdy czytamy o pościeli zimnej z rozpaczy, i nie wypada
też przekonująco, kiedy w funkcji symbolu stoi sytuacja lub zdarzenie dość
trywialne. Kolejna sprawa to liczne powtórzenia. Zdaję sobie sprawę, że mają
oddawać rytm myślenia zdruzgotanego człowieka, który wraca wciąż do tych samych
przemyśleń, bo taka jest naturalna kolej rzeczy, kiedy w smutku chce się coś
wyprzeć, a pamięta to bardzo intensywnie. Problem polega na tym, że książka na
tym cierpi. Odbiór czytelniczy również. Gulda posługuje się powtórzeniami nie
całkiem chyba świadom tego, że niszczą mu „Kortyzol”. Opowieść o bohaterstwie
walki z własnymi demonami, która jednak jako książka musi przykuwać uwagę, a
jedynie rozprasza ją powrotami wciąż do tych samych kwestii.
Kolejna zastanawiająca mnie
sprawa to nazywanie swojego stanu depresją bez żadnej profesjonalnej diagnozy.
O ile bohater książki niechętnie udaje się do psychoterapeuty, gdzie powiela
najczęstszy błąd w postaci oczekiwania, że terapeuta przekaże gotowe recepty na
poprawę nastroju, a nie zasugeruje, jak naprawdę rozmawiać ze sobą, o tyle nie
ma tu mowy o ani jednej wizycie u psychiatry. A to
przecież lekarz, a nie lektura objawów w Internecie, daje właściwą diagnozę.
Odnieść zatem można wrażenie, że narrator Guldy po prostu coś sobie wmawia i
potem usilnie tropi te objawy, które zgadzałyby się ze wskazaną teorią.
Nie mam pojęcia, jak nazywa
się smutek opowiadającego, ale mam wrażenie, że w tej historii za dużo jest
egocentryzmu, który prowadzi do teatralizowania pewnych zachowań i
niepotrzebnej górnolotności oczywistych przemyśleń. To naprawdę ciekawa
autoanaliza, jednak ma się wrażenie, że nie wychodzi poza to, co subiektywne,
nie analizując nawet dobrze objawów somatycznych. Gulda chce zobrazować
trudność w byciu samemu po rozstaniu, ale także uwierające przekonanie, że
szczęściem może być tylko związek – poza nim jest nicość, rozpad, zmierzanie ku
destrukcji. Oczywiście od początku jest się bardzo ciekawym, ku czemu te
wszystkie rozważania zmierzają, potem jednak pojawia się rozczarowanie, ale
cały czas staram się pamiętać o społecznej oraz terapeutycznej roli tej
książki. Jest ważna, gdy uświadamia, że przeżywanie słabości to nie domena
kobiet, i jest też potrzebna jako skrupulatny zapis stanu wewnętrznego
konfliktu. Bohater w gruncie rzeczy nie chce czuć się źle, ale pozostawiony
samemu sobie nie jest w stanie wydobyć się z matni.
Zastanawia mnie też, dlaczego
kobiety nazywane są tu konsekwentnie dziewczynami, a jeśli chodzi o odniesienia
do męskości, mamy głównie zaprzeczenia stereotypom. Pojawiają się też
dyskusyjne tezy, jak ta, że mężczyźni w przeciwieństwie do kobiet nie potrafią
słuchać. Na pewno „Kortyzol” opowiadający o rozpaczliwych próbach
rekompensowania sobie życiowych braków jest książką uniwersalną i absolutnie
wykraczającą poza płeć. W innych kwestiach jest już inaczej. Na co mają
społeczne przyzwolenie kobiety? W jaki sposób z trudnościami emocjonalnymi mają
radzić sobie mężczyźni? Która płeć której daje większe wsparcie w dramatycznych
chwilach upadku? Pojawia się sporo pytań do dyskusji, ale dominuje jednak
przekonanie, że autor chce coś udowodnić, a w zasadzie niczego nie jest pewien.
Dlatego też czytanie tej książki było dla mnie uwierające, z wieloma sprawami
się nie zgadzałem. Najtrudniejsze było jednak przyjęcie zasadniczej tezy – że w
obniżeniu nastroju zdecydowanie inaczej działa kobieca, a inaczej męska sfera
emocji. Dlatego „Kortyzol” pozostawia mnie pośród wątpliwości i pewnego
zagubienia. Kompletnie nie mam pojęcia, czy to dobra, czy zła książka. Na pewno
jest świadectwem nietuzinkowej wrażliwości i pewnej determinacji. Opowiedzieć
swój świat smutku publicznie w taki bezpośredni sposób trzeba umieć. Trzeba też
zastanowić się, co w takim monologu wewnętrznym ma być sugestią, a co swobodną
refleksją. Granice między nimi trochę się tutaj zacierają.