Można by rzec, iż „Szary kostium” to taka mała książka o wielkich sprawach. Niepozorny wolumin, który wywołuje dużo emocji. Podszyty niepewnością, dwuznacznością, z fabułą toczącą się wartko i nieprzewidywalnie. Opowieść do przeczytania w godzinę, zmuszająca jednak do znacznie dłuższych przemyśleń. Książka, która pozostawia czytelnika z uczuciem dyskomfortu, albowiem trudno jest powiedzieć, czy ostatnie zdanie naprawdę zamyka niezwykłą historię opisaną przez sycylijskiego pisarza z taką lekkością. „Szary kostium” zmusza do maksymalnej koncentracji uwagi, operuje krótkimi zdaniami kreślącymi wyraźne, konkretne sytuacje. Andrea Camilleri pisze o kobiecości, jaką trudno uchwycić i o dylematach mężczyzny, który nie może pojąć, kim tak naprawdę jest jego żona.
Główny bohater jest anonimowy, nie ma imienia. Ma za to ciekawą biografię, którą poznajemy w momencie, gdy oto wita go pierwszy dzień emerytury i wtedy – nie mając co zrobić z upływającym czasem – dokonuje rozrachunku tego, co do tej pory dokonał. W sprawach zawodowych wszystko zawsze szło świetnie. Wzorowy urzędnik banku, otrzymujący liczne awanse, bez problemu radzący sobie z różnego rodzaju klientami – także tymi, którzy mają powiązania z mafią. Mężczyzna w nienagannym garniturze, codziennie o 6 rano na nogach, oddany pracy, obowiązkom i… mąż, którego o 25 lat młodsza żona Adele pozostaje zagadką…
Kiedy się pobierali, Adele była młodą wdówką i zbliżyła się z naszym bohaterem, albowiem imponował jej i jako jedyny – rzekomo – nie nastawał na jej kobiecość. Z czasem sama Adele wiodła ją na pokuszenie, regularnie zdradzając męża i trzymając go na dystans tak, jak sobie planowała. Wydaje się, iż Adele próbuje za wszelką cenę zapomnieć o swej niepełnej przez bezpłodność kobiecości, grając kobietę fatalną, jaka spala się w kolejnych związkach ukrywanych przed mężem. Dodatkowo chce prowadzić światowe życie i układa w nim wszystko z najdrobniejszymi szczegółami, wskazując także wyraźnie miejsce, gdzie powinien znajdować się jej mąż. Wielbiąca miłosne historie, sama nie jest zdolna do miłości. Kolejne erotyczne przygody podszyte są tajemnicą, albowiem trudno orzec, co tak naprawdę pcha Adele w ramiona kolejnych kochanków.
Tymczasem jej mąż, uległy i całkowicie podporządkowany kobiecie, nie jest w stanie odnaleźć się na emeryturze i stara się za wszelką cenę odkryć tajniki kolejnych romansów, z których jeden – z młodziutkim Daniele w roli głównej – rozgrywa się właściwie na jego oczach, bo w ich willi, do której wprowadza się młodzieniec. Dodatkowo otrzymuje zaskakującą propozycję pracy przy fuzji towarzystw ubezpieczeniowych i nawet nie ma możliwości, by sprostać stawianym mu oczekiwaniom, bo zupełnie niespodziewanie odkrywa, iż jego ciało odmawia mu posłuszeństwa, poddając się okrutnej chorobie…
Zdarzenia toczą się w naprawdę szybkim tempie. Wygląda to tak, jakby Camilleri nie pozwalał, by jego bohater zbyt długo zastanawiał się nad jedną sprawą. Czytelnika zaskakuje nie tyle coraz bardziej nieprzewidywalny ciąg zdarzeń, co sam fakt obserwacji poczynań Adele, która nagle niespodziewanie się zmienia, stając się czułą i opiekuńczą żoną dla człowieka, który jest już przegrany.
Znaczenie tytułowego szarego kostiumu jest dość oczywiste. Adele zakłada go na siebie, kiedy ma do załatwienia poważny interes. W szarym kostiumie żegnała poprzedniego męża, a strój nadal wisi w jej szafie. Co się wydarzy, gdy po raz kolejny będzie go miała na sobie? Czy anonimowy bohater książki Camilleriego będzie w stanie zrozumieć, dlaczego strój ten jest aż tak ważny?
„Szary kostium” to miniatura literacka o sile doprawdy ogromnej. Odkrywanie tajemnic Adele jest tak samo szokujące, co porażające. Nigdy bowiem nie można być pewnym, że jakikolwiek sąd o tej kobiecie jest trafny. Bo Adele to kobieca zagadka zamknięta w opowieści burzliwej i w gruncie rzeczy bardzo smutnej. Andrea Camilleri tworzy własny obraz „femme fatale”. Mocno rozmyty i tym samym silniej działający na wyobraźnię. Wart poznania!
Oficyna Literacka Noir sur Blanc, 2011
Szczelnie zafoliowana, kusi okładką i komunikatem, że oto mamy do czynienia z prozą tylko dla czytelników dorosłych. Myślę, że „Anatomia. Monotonia” to przede wszystkim proza kierowana ku czytelnikom odważnym, otwartym na nowości i jednocześnie cierpliwym; takim, którzy zniosą nieustanne napięcie tej książki, która pochłania od pierwszego do ostatniego słowa.
Vår pochodzi z prowincjonalnej norweskiej miejscowości, zaś jej mąż Lou jest Francuzem. Mieszkają razem w Londynie, który kobiecie kojarzy się przede wszystkim z dekadencją i deszczową melancholią. Vår i Lou to małżeństwo wyzwolone. Każde z nich oddaje swe ciało komu innemu, by duchowo silniej wiązać się ze sobą. Ona ulega nieznajomym mężczyznom, których się nie boi. On jest uwikłany w związek z młodziutką Sidney. Żadne z nich nie ma pretensji o zdrady, bo w ich rozumieniu zdrada nie istnieje, a oddanie się zazdrości jest oznaką słabości i czymś po prostu żenującym. To opowieść Vår, zatem poznamy przede wszystkim jej relacje z innymi i wejdziemy w intymny krąg miłosnych aktów, by doświadczać wraz z bohaterką smaków i woni ciał, które przekładają się na jej odczuwanie świata. Vår bowiem – wespół z Lou, ale chyba bardziej dla samej siebie – bada, na ile można przekraczać granice; te seksualne, partnerskiego układu, granice samej siebie i swej egzystencjalnej niedojrzałości. Kobieta w książce Edy Poppy ulega nie po to, by być wykorzystaną, ale po to, by tym właśnie sposobem wykorzystać mężczyzn. Jak zareaguje, kiedy jej mąż zaproponuje specyficzny układ? Jeżeli Vår ponownie zakocha się w którymś z mężczyzn tak, jak zrobiła to przed laty, on odejdzie od Sidney… Specyficzna gra ma miejsce nie tylko między nimi, ale przede wszystkim między doświadczaniem życia przez Vår a bohaterką jej prozy, Ragnhild.
„Chciałabym, żeby Ragnhild była kobietą takiego rodzaju: skorą do zabawy, odmienną, amoralną… Kobieta, której Hamsun lubiłby nie lubić, myślę, albo Thomas Bernhard… któryś z tych licznych, genialnych szowinistów w historii. Chcę, by Ragnhild była taką kobietą, która wystawia się na pośmiewisko wszystkich mizoginów”. Doświadczenia Vår mają zapewnić jej postaci prawdziwość istnienia, ale przecież bohaterka ukrywa się pod postacią męża Ragnhild, a nie jej samej… Jaki związek będą miały pikantne opisy burzliwego życia Vår z losem jej powieściowej bohaterki? Jak rozumieć kobiecość, pojmowaną tak wieloznacznie i tak samo w tej książce ukazywaną? Ta kobiecość powoduje, iż robi się wszystko to, czego robić się nie powinno. W tym akcie nieposłuszeństwa – przede wszystkim względem samej siebie – widzimy Vår dojrzewającą do odpowiedzialności za swe zachowania, a także za swój związek, który stał się silny przed laty i nic nie może teraz zniszczyć jego niepowtarzalnego uroku.
Istotna jest w „Anatomii. Monotonii” nagość, wielokrotnie eksponowana i różnorodnie wykorzystywana przez norweską pisarkę. Nie chodzi tylko o nagość Vår, którą zarabia, pozując do aktów i którą potrafi oddać nieznajomemu biorącemu ją w miejscu publicznym. Żona obserwuje nagiego męża, jego nagości przypisuje nowe znaczenia. Względem siebie małżonkowie od dawna są nadzy; jednocześnie bezbronni i silni, spalający się w pożądaniu własnych ciał. Nagość idzie także w parze z frustracją, niepewnością, a ostatecznie nabiera znaczenia, kiedy zaczyna liczyć się jako symbol w opowieści o Ragnhild. Tej opowieści, którą Vår chce wreszcie skończyć, by nadać swemu dziełu i samej sobie w roli twórcy nowe, inne znaczenie.
Proza Edy Poppy to urywane fragmenty, krótkie rozdziały, fascynująca moc pojedynczego słowa i wizyjność drobnych scen. Zdarzenia rozgrywają się w świecie realnym, ale ich symboliczne znaczenia podkreślają nawiązania do licznych dzieł kultury – filmów, książek, znanych piosenek. Ważne są także miejsca, w jakich jej bohaterka odkrywa, na co ją stać i co jeszcze może się w jej życiu wydarzyć. Każdy szczegół staje się istotny, skoro jest to opowieść o niuansach nabierających wielkiego znaczenia i o niedopowiedzeniach, które stają się coraz jaśniejsze.
„Anatomię. Monotonię” należy smakować, odkładać na półkę po przeczytaniu kilku rozdziałów. Jest to trudne, bo przecież to książka niesamowicie pasjonująca i oryginalnie świeża. Edy Poppy tworzy barwną mozaikę zdarzeń, w których najważniejsze są doznania i emocje. Jest to jednocześnie proza bardzo chłodna. Jedna z ciekawszych książek o poznawaniu samego siebie, wytyczaniu sobie granic i ich przekraczaniu. Posępnie dekadencka i uwodzicielsko słodka. Trzeba śmiało zedrzeć z niej folię, zacząć czytać i dać się uwieść…
Wydawnictwo W.A.B., 2011
Za moich czasów – pierwszy raz używam tego sformułowania, brzmi koszmarnie – wielu polskich studentów podczas ciężkich sesji „leciało” na syropku albo tabletkach zwanych Tussipect. O ile dobrze się orientuję, to efedrynowe świństwo jest już teraz na receptę, więc nie cieszy się tak wielką popularnością, ale w związku z tym jestem pewien, że niewątpliwie znajdzie się znaczna grupa czytelników zachwyconych książką Bajana Szyrianowa o życiu na efce, a raczej tego życia smakowaniu, o narkotycznym ciągu i jego paskudnych konsekwencjach. „Niższa szkoła jazdy” jest jednak książką odpychającą i nieprzyjazną. Autor określił tak życie narkomana, natomiast ja użyję jego słów już na wstępie, starając się zniechęcić do lektury, bo to jej recenzja w pigułce – „To skrajnie monotonna rzecz”.
Co my tu mamy? Bohaterów niewiadomego pochodzenia takich jak Nawotno Stojeczko, Szentor Czerwic, Zoja Dżumowozzz, Kłoczked czy inne tego typu lingwistyczne ustrojstwa. Nie wiemy, z jakich środowisk pochodzą, co pchnęło ich w narkotyczne ramiona i co tak naprawdę próbują zatuszować, wstrzykując sobie w kable czyli żyły wspomnianą efedrynę, metkat, solutan czy stendhal. Nie o to zresztą Szyrianowowi chodzi. Zależy mu na oddaniu atmosfery samego ćpania, ukazaniu jego konsekwencji, pokazaniu mechanizmów działania narkotyków oraz tego, w jaki sposób od niewinnego zastrzyku przechodzi się do całej serii kłucia kabli, by zapewnić sobie przetrwanie, niezłą fazę, rozbudzić seksualne żądze i po prostu odlecieć.
Bohaterowie Szyrianowa kombinują recepty na efkę, mierzą, warzą, grzeją, odstawiają szereg rytuałów przed wbiciem trucizny w żyłę i przede wszystkim ładują się. „Ładowanie się – to nie jest zwykła zabawa, to zanurzenie się w nieznanych głębinach własnej psychiki, to podróż do świata, w którym jeszcze nie byłeś, świata zaskakującego i dziwnego, niepodobnego do niczego, co dotychczas widziałeś”. Tak można potraktować pisanie samego autora, który próbuje nas gdzieś tam zabrać, ale jakoś mu się to nie udaje, bo podczas lektury czuje się jedynie niesmak i zwyczajny smutek, myśląc o marnym losie jego bohaterów.
Kim jest według Szyrianowa narkoman? „Narkoman staje się narkomanem przez swoje dążenie do wolności. On nie rozumie, co to takiego, ale mu wmówiono, że wolność – to odlot”. Wszyscy czują się zatem wolni w tej dzikiej opowieści o narkotycznym zniewoleniu. Każdy pragnie tylko odlecieć, ewentualnie kogoś lub coś przelecieć, względnie jedno i drugie z nastawieniem na orgie i bełkotanie o niczym po zażyciu upragnionej dawki. Problem wydaje się być starannie nakreślany choćby przez to, że mamy tutaj narrację pierwszo-, drugo-, i trzecioosobową; ukazują się nam zatem różne punkty widzenia na pewne sprawy, a poza tym mamy świadomość, iż pisze to ktoś, kto co jakiś czas na trzeźwo i racjonalnie potrafi skomentować wyczyny swoich Siemarów-Zdracharów, Blimów Kołolejów i innych takich.
Doskonale zdaję sobie sprawę z tego, że jest to rzecz penetrująca środowisko, o jakim nie można się wypowiadać w innej niż zaproponowana stylistyce. Wiem, że wartość poznawcza tej książki może być nawet całkiem spora, ale to, co doskwiera najbardziej to monotonia, o której już wspomniałem. W trakcie lektury ma się wrażenie, iż w naszych żyłach płynie nie tylko efedryna, ale cała tablica Mendelejewa, skutecznie rozpraszając i uniemożliwiając skupienie. Zresztą, na czym się tu skupiać?
„Niższa szkoła jazdy” to taki angielski „Trainspotting”, niemiecki dworzec Zoo i „Ćpun” Burgessa w jednym. Zamknięci niczym w więzieniu młodzi mieszkańcy Moskwy, stwarzają sobie jeszcze dodatkowo swoje własne klatki. Uwięzieni tam, nie myślą już o niczym – ani o sobie, ani o innych. Ich degradacja jest tak ogromna, że nie sposób czytać tej książki ze spokojem. Problem polega jednak na tym, że dzieło to przepotwornie drażni i w gruncie rzeczy wcale nie jest przekonujące. Doświadczane przez bohaterów halucynacje, ciągłe kopulowanie, wypluwanie z siebie coraz to nowych wulgaryzmów i całkowity brak szacunku dla kogokolwiek czynią z nich papierowe, zaćpane marionetki, którym autor w zakończeniu jeszcze dodatkowo składa hołd.
Uważam, że literatura przybliżająca problematykę świata narkomanów jest potrzebna. Niepotrzebnie jednak robi się z niej swojego rodzaju manifesty. Czymś takim jest „Niższa szkoła jazdy”. Kilkoma mało wyrazistymi hasłami. Ot, wszystko.
Wydawnictwo "Krytyki Politycznej", 2011
PATRONAT MEDIALNY
Debiutancka książka Natalii Bobrowskiej jest tak samo intrygująca jak jej tytuł. Myślę, że nawet bardziej. Traktuje o szeroko rozumianej samotności, o jej udziale w destrukcji ludzkiego życia i o tym, jak trudno się z nią pogodzić, czyli właściwie o tym, o czym opowiada średnio co czwarta polska powieść współczesna. Bohaterowie Bobrowskiej też niczym szczególnym się nie wyróżniają. Narracja taka sobie. Problemy maglowane wielokrotnie i z różnym skutkiem. Dlaczego zatem warto zwrócić uwagę na tę książkę? Przede wszystkim ze względu na fakt, iż autorka nie tyle o samotności pisze, co próbuje wnikać w przyczyny, z powodu których stajemy się samotni. Jednocześnie zastanawia się nad tym, dlaczego tak trudno potem z samotności wyjść. Dodatkowo kreśli panoramiczny obraz porażek, jakie przeżywają mężczyźni i kobiety zagubieni sami w sobie.
Myślę, że najbardziej irytujący, ale i najmocniej przyciągający uwagę jest 25-letni Ryszard. Jego wyobcowanie to nie tylko wynik tego, iż odtrącają go ludzie. To działa raczej w drugą stronę. On odrzuca innych, ponieważ boi się konfrontacji. Wie, że z każdym może „przegrać” (relacje z innymi to dla niego waleczne konfrontacje), bo sam ma niskie poczucie własnej wartości. Odnosi się wrażenie, iż Ry jest tyranem dla samego siebie i nie pozwala na to, by patrząc w lustro choć na chwilę uśmiechnąć się do obrazu, jaki widzi. Ryszard zatem tkwi w przysłowiowej dupie, a jakiekolwiek próby wyjścia zeń kończą się fiaskiem. Kiedy podczas pobytu w Bieszczadach u znajomych, którzy postanowili odnaleźć szczęście na łonie natury, poznaje rezolutną Kasię, z góry już wiadomo, iż z ich związku nic nie wyjdzie. Nie chodzi o odległość między miastami, w których mieszkają. Chodzi o dystans, jakiego Ryszard nie jest w stanie przełamać i lęk o to, by wejść z kobietą w szczerą relację.
Problem ma z tym także jego znajoma Magdalena. Wydaje się zamknięta w sobie i nie chce tego zmieniać. Wcześniej przeżyła z Ryszardem szczęśliwe chwile, ale teraz w jego obecności czuje już tylko lęk. Oboje zagubili się przed laty i pozwolili samotności na zniszczenie ich od wewnątrz. Magdzie nie uda się stworzyć kolejnego związku z autorem arcyciekawego scenariusza filmowego, Markiem, bo… Ma natychmiast ucieka, kiedy musi się do czegoś zobowiązać. I nawet jeśli zobowiązaniem tym ma być pilnowanie kotów we francuskim domu matki, potrafi się z tego wymigać kosztem babci Heluty – jedynej osoby, która jest dla Magdy autorytetem.
Autorytetów nie szuka natomiast Wiktor. On bowiem woli żyć cudzymi opowieściami. Nie męczy się ze swą samotnością, skoro oswaja i spisuje nieszczęśliwe losy innych samotników. Wiktor chce wydać „Księgę niepokojących niepowodzeń” i tak w sumie mogłaby być zatytułowana powieść Bobrowskiej, gdyby nie fakt, iż autorki w gruncie rzeczy nie niepokoi to, co dzieje się z jej bohaterami. Ona o nich sprawnie i żywiołowo opowiada, a nacisk położony jest przede wszystkim na to, dlaczego są smutni, skąd się bierze u nich pęd do zdobywania tego, co nieosiągalne oraz na brak umiejętności podejmowania właściwych decyzji we właściwym czasie.
„Nikt nie jest samotną wyspą, ale wszyscy bardzo się staramy” to jasna i klarowna historia o tym, że kiedy samotność puka do naszych drzwi, nie ma w nas na tyle odwagi, by jej nie otwierać i nie wpuszczać do domu, do naszego życia. Każdy z bohaterów Bobrowskiej pozornie walczy z samotnością, a jednocześnie daje do zrozumienia, że się z nią pogodził. Faktycznie, każdy stara się jak może, by wciąż być wyspą, ale zapomina, że jednak należy do jakiegoś archipelagu, choćby tego chciał lub nie.
Mamy tu trzy sposoby mierzenia się z samotnością. Jeden (w postaci Ryszarda) jest beznadziejnie nieskuteczny, bo tak naprawdę nie stawiający jej oporu. To jedynie wewnętrzny opór przed tym, by samotność jakoś znieść. Drugi sposób prezentuje Magdalena – żywiołowość, ciągły ruch, ustawiczne zmiany… i rozmowy z babcią. Trzeci sposób wzięcia się z samotnością za bary jest chyba najciekawszy, bo Wiktor słuchając, jednocześnie dojrzewa i dochodzi do wniosku, że jest na takim etapie życia, na jakim chciałby być. Może jeszcze gdyby znalazł się mężczyzna, który zostałby na dłużej u jego boku…
Samotności można powiedzieć „nie”. Samotność można ominąć. Stan bycia samotnym tworzy się na podstawie wielu czynników, ale naprawdę nikt nie jest samotną wyspą, tylko czasami łatwiej jest się w nią zamienić. Polecam lekturę niebanalnej książki o banalnej już tematyce życia w pojedynkę.
Wydawnictwo AMEA, 2011
Tytuł znakomitego reportażu Barbary Demick to jedno z haseł propagandowych, które odczytać można na wielobarwnych potężnych plakatach, tak bardzo kontrastujących z szarością życia w Korei Północnej – miejscu, o którym wciąż mówi się i pisze za mało. Przychodzi na myśl, że do tej pory dzielnie trzymają się tylko dwa systemu reżimu komunistycznego. O ile jednak kubańska rzeczywistość jest dość barwna, ubarwiana rumem i cygarami, o tyle w Korei Północnej ludzie żyją w prawdziwym piekle i najgorsze jest to, iż nikt tak naprawdę nie może zrozumieć, jak bardzo można być tam zniewolonym, zatem pomija temat… i czeka z przerażeniem, kiedy północni Koreańczycy zrobią użytek ze swojego materiału jądrowego. „Światu nie mamy czego zazdrościć” to swoiste uzupełnienie wydanej przed trzema laty książki „Uchodźcy z Korei Północnej: Relacje świadków”. Dorian Malovic wraz z Juliette Morillot tak jak Demick starali się wniknąć w wielką tajemnicę północnokoreańskiego reżimu, wysłuchując tych, którym udało się uciec z państwa, gdzie godność ludzka właściwie nie istnieje, a 23 miliony ludzi żyje niczym w koszmarnym śnie, z którego nie dane jest im się wybudzić. Demick jest jednak bardziej przekonująca. Imponuje fakt, że łącząc rozmowy z uciekinierami, autorka odnosi się do licznych prac naukowych i spostrzeżeń, jakie na temat Korei Północnej dotychczas poczynili różni naukowcy. Jej opowieść przybiera też nieco innego kształtu niż historie snute przez Malovica i Morillot. Demick nie penetruje stolicy kraju, Pjongjangu, nie wierząc w to, co cudzoziemcom serwują tam w wojskowych eskortach prezentujących tylko to, co w kraju najlepsze. Faktem jest jednak to, że najlepsza rzecz w Korei Północnej to doprowadzony do perfekcji układ, mający na celu tak silne zmiany osobowości obywateli, że w momencie zetknięcia się z tym, co oferują inne kraje, przeżywają oni szok i frustrację. Obie publikacje skupiają się na regularnej wręcz emigracji przez rzekę Tuman oddzielającą Koreę Północną od Chin i stosunkowo łatwą do przekroczenia. Kilkanaście minut w zimnej wodzie i oto przed wycieńczonym Koreańczykiem – jak przed jedną z bohaterek książki – miska z ryżem i mięsem dla psa w chińskim obejściu, czyli z pokarmem, o jakim północnokoreańscy obywatele mogą sobie tylko pomarzyć. Obie książki mówią o skomplikowanych procedurach emigracyjnych, ciężkiej drodze ku wolności i dramatach, jakie ta wolność serwuje. Trudno bowiem żyć w świecie, w którym ma się wybór, ma się zdolność do tego, by mówić, co się myśli, ma się w końcu co na siebie włożyć i czym nakarmić wychudzone ciało. Myślę jednak, że Demick do tematu emigracji z Korei Północnej podeszła inaczej, bo z sercem. Chwytają za nie poszczególne historie bohaterów. Jest w tym wszystkim dbałość o szczegóły, subtelność, a przede wszystkim lojalność wobec rozmówców. I dodatkowo istotny jest fakt, iż dziennikarka penetruje pograniczne tereny Korei Północnej, a my poznajemy losy mieszkańców miasta Chongjin; historycznie japońskiego, politycznie i społecznie związanego z każdym słowem, jakie wypowiada Kim Dzongil, sterując krajem naprawdę sporych rozmiarów i wciąż trzymającym go z dala od otaczającego świata – tego bliskiego i tego dalekiego. Myślę, że najbardziej przejmującą postacią z tego reportażu jest pani Song Hee-Suk, żarliwa komunistka. „Wierzyła we własne słowa. Lata niedosypiania, wielogodzinne szkolenia i seanse samokrytyki – metody prania mózgu nie różniły się od technik stosowanych na przesłuchaniach – zabiły w niej zdolność do samodzielnego myślenia. Została ukształtowana jako udoskonalona istota ludzka, produkt filozofii Kim Ir Sena”. Świadomość tego, iż oddaje życie miałkim ideom i że żyje w kłamstwie dojrzewała u niej powoli i w wieku 57 lat na zawsze opuszcza kraj, w którego idee tak bardzo wierzyła. Mamy także postać Kim Ji-eun, koreańskiej lekarki przeżywającej dramat, kiedy nie może pomóc swym pacjentom, bo zwyczajnie nie jest w stanie stawić czoła ani klęsce głodu wraz z jego konsekwencjami ani ograniczeniom, jakie narzuca jej odgórnie władza. Jej los to niezwykła opowieść. Kiedy wreszcie dotrze do Korei Południowej, będzie musiała na nowo podjąć studia medyczne i z zainteresowania pediatrią przejdzie na geriatrię. Tylko ona wie, jak ogromnie boli bezsilność, gdy młodemu pacjentowi umierającemu z głodu nie można pomóc. Demick przedstawia także historię miłosną i sentymentalną. Mi-ran odnajdzie się w innej, południowokoreańskiej rzeczywistości z Jung- sunem, dojrzewającym do samowiedzy w cieplarnianych warunkach stołecznego uniwersytetu. W innym kraju, w innych warunkach, bliższa jest im gorycz i smutek niż ożywienie dawnego uczucia. I tutaj nie ma nadmiernego epatowania sentymentalizmem. Demick opisuje, w jaki sposób jednostki nieprzystosowane do życia w wolnym, kapitalistycznym świecie, gubią w nim swe priorytety i uczucia. To reportaż mocny i dosadny. Demick pisze między innymi o głodzie wywołującym otępienie i marazm. O oddechu śmierci w kraju, gdzie przywódca wiedzie życie jak z bajki. To także frapujący dokument mówiący o niesamowitych trudnościach, na jakie napotykają północnokoreańscy uchodźcy w nowym, rzekomo lepszym świecie. Ich Korea, Korea szara, pozbawiona prądu, lekarstw i jedzenia, ale niepozbawiona wielkich idei i haseł, nadal jest żywa. Wszystko dlatego, że wolność jest dla nich nie do zniesienia, skoro całe życie wierzyli w to, co Wielki Wódz głosił do swego wybranego narodu. To opowieść o tych, którzy nie płakali po śmierci Kim Ir Sena. O tych, którzy potrafili porzucić wszystko, by szukać szczęścia w niepewnym miejscu. Opowieść o strachu, który towarzyszyć będzie zawsze i wszędzie. I o problemie, o którym należy rozmawiać. W dobie globalizacji odciętej od świata Korei Północnej nie można ignorować. Nie można też nie podziwiać tych, którzy mają odwagę powiedzieć o tym, jak się tam żyje.Wydawnictwo Czarne, 2011
Jerzy Sobiesiak, pracownik Instytutu Socjologii Uniwersytetu Małopolskiego, wpada pewnego dnia na pomysł uruchomienia programu z dotacji rządowych, w ramach którego samotne kobiety z dużych miast będą mogły się zbliżyć do samotnych mężczyzn ze wsi. „Wieś versus miasto – „stary kawaler” versus „stara panna”. Zmiany struktur małżeńskich i ich implikacje w społecznym życiu w Polsce ostatniej dekady” – taki oto tytuł otrzymuje projekt, do którego Sobiesiak podchodzi bez zaangażowania. Mam wrażenie, że w taki właśnie sposób podszedł do napisania swojej pierwszej powieści sam Tomasz Pindel. Świetny tłumacz okazuje się marnym pisarzem, a powieść rzekomo dowcipna i ironiczna wywołuje na przemian ziewanie i myślenie o tym, co zrobić, aby nie czytać tego dalej.
„Czy to się nagrywa?” ma charakter reportażu, w którym polifonia głosów rozmówców zamienia się w bełkot. Wypowiada się zarówno sam Sobiesiak, jak i popierająca go działaczka polityczna, biorące udział w projekcie kobiety i mężczyźni oraz cała masa osób pośrednio lub bezpośrednio związana z ich perypetiami. Ponieważ projekt szybko zyskuje sobie medialną sławę, zaczyna się nim interesować także rządowa opozycja, a wtedy dokonania Sobiesiaka zostają zdyskredytowane, zaś jemu samemu ktoś podkłada świnię… trupa znaczy, i to niejednego.
Trzy idiotki z miasta zbliżają się z trzema idiotami ze wsi. Bohaterowie to dość żenujące postacie i tak naprawdę nie wiadomo, o co chodzi w tych potrójnych randkach. To znaczy wiadomo, o seks chodzi, o przyszłą prokreację, o budowę podstawowej komórki życia społecznego, czyli o to, od czego ludzie ci się migali. I tak oto mamy sparzone na siłę następujące duety: dyrektorka wydawnicza Eliza z Franciszkiem z miejscowości Garb, tłumaczka Karolina ze Stanisławem, sąsiadem Franka oraz Gabriela, wolny strzelec fotografii z Zygmuntem, który mimo czterdziestu czterech lat nadal mieszka z matką. Ich spotkania są jednocześnie iskrzącymi zderzeniami kultur. Mogłoby to być coś interesującego, ale nie jest. Dlaczego? Dlatego, że autor skupił się przede wszystkim na sensacyjnej intrydze, zrobił z tej książki coś na kształt „political fiction”, namnożył wątków i wulgaryzmów, posklejał to wszystko pękniętą taśmą i zaserwował jako – jak sam wspomina w zakończeniu – „porządną książkę”. „Czy to się nagrywa?” nie jest ani porządna ani nawet nieporządna, albowiem nie wiadomo za bardzo, jakie ma przesłanie i do kogo jest kierowana.
Tempo akcji jest tak błyskawiczne, że od pierwszego niewinnego spotkania miastowych z wsiokami do spektakularnej akcji odbijania tych pierwszych przez drugich z kliniki psychiatrycznej czasu poświęconego lekturze upływa niewiele. Idiotyzm goni idiotyzm i ma to być zabawne. Zainteresowanie wzbudzić może jedynie język tej książki, a właściwie językowa wieża Babel, którą z polszczyzny tworzą bohaterowie. Nic ponad to nie jest warte uwagi i naprawdę szkoda, że ta książka sama siebie grzebie, kiedy autor dokłada do niej coraz to nowe wypowiedzi i kleci intrygę na miarę tabloidu.
Jasne, Tomasz Pindel nie tyle bawi się językiem, co chce go zamienić w narzędzie, którym uderzy w rzeczywistość pełną absurdów i każdego myślącego Polaka przyprawiającą o ból głowy. Mamy próby wdarcia się do kilku sfer i zdyskredytowania ich: naukowców, wielkomiejskich yuppies, bezmyślnych chłopów, skorumpowanych organów władz samorządowych, w końcu świata polityki i dziennikarstwa śledczego. Można spojrzeć na dokonanie krakowskiego tłumacza jak na smutną – mimo wszystko – opowieść o trudnościach w porozumiewaniu się między ludźmi, o smutku istnienia samemu w tłumie, o nieumiejętności bycia otwartym na świat i tolerancyjnym względem innych. Można. Ja jednak widzę w „Czy to się nagrywa?” kiepską próbę literatury rzekomo lekkiej i przyjemnej, której humor jest wisielczy, a ironia taka sobie. To po co pisać książki „takie sobie” i nazywać je „porządnymi”?
Podtytuł powieści brzmi „Komedia prawie erotyczna”. Problem jest taki, że ani to komedia (rzecz gustu oczywiście, mnie tego typu poczucie humoru nie odpowiada), ani też erotyki w niej nie ma za grosz, a chciałoby się jej w jakimś rozsądnym wymiarze, bo spotkania miejsko-wiejskie będące spotkaniami damsko-męskimi winny być iskrzące i erotyką podszyte jak najbardziej.
Myślę, że ta książka to taki eksperyment jak projekt Sobiesiaka. Jedno i drugie kończy się fiaskiem, ale nie martwię się tym za bardzo. Tomasz Pindel sprawia mi przyjemność znakomitymi przekładami. Obcowanie z jego własną prozą uważam za czytelniczy wypadek przy pracy.
Wydawnictwo Świat Książki, 2011
Chować się, kto może – Chuck Palahniuk zstępuje do Piekła! Zanim na polskich – i jednocześnie amerykańskich, bo powieść ma swą premierę także w ojczyźnie autora – półkach w księgarni pojawią się „Potępieni”, warto coś o tej książce wiedzieć. Wiedzieć na przykład komu tym razem autor dokopie, z kogo będzie się śmiał, kogo przebije ostrzem ironii, co strywializuje i co gloryfikował będzie, jak tym razem potraktuje wszystkie odpadki kultury masowej, którymi tak często karmi swe fabuły i przede wszystkim, jakie jest Piekło, bo to przecież temat od wieków badany i nadal sfera domysłów.
Do Piekła trafia trzynastoletnia Madison Spencer, córka upośledzonych społecznie rodziców-celebrytów, dla których zabawą jest klikanie w domowe laptopy i kombinacjami klawiszy przesuwanie firanek bądź mebli w rozsianych na całym świecie domach, w których nie przebywają. To także domy Madison, ale ona ma je generalnie w dupie. Ponieważ jest dość pulchna, chowa w niej wiele. Większość poglądów zblazowanych rodziców, którzy nie wiedzą nawet, które urodziny obchodzi. Historie sprowadzanych co chwilę przyrodnich siostrzyczek lub braciszków z głodującej Afryki czy zalewanych krwią Bałkanów. A przede wszystkim to, co o niej myślą. Bo teraz generalnie już nikt o niej nie myśli, gdyż jej nie ma. Natomiast jeżeli jest jednak ktoś, kto zastanawia się nad pośmiertnymi losami Madison, nie domyśla się, w jak pokręconej przestrzeni ona teraz przebywa. Madison przypomina wyobcowaną społecznie Misty z „Dziennika”, ale nie ma tak wielkiego bagażu życiowych doświadczeń, bo dane jest jej dożyć bardzo krótkiego wieku. Kiedy matka-kretynka prowadzi galę rozdania Oskarów, coś strasznego wydarzy się w domu, w którym przebywa Madison, by na zawsze zesłać ją w piekielną otchłań...
Każdy oczywiście chce wiedzieć, jakie jest Piekło, skoro Palahniuk niczym Demiurg zepchnął tam swą Bogu ducha winną rezolutną dziewczyneczkę. Naprawdę chcecie wiedzieć, co tam jest? Serio? No to zaczynamy! Najpierw, coś co przemówi Wam do wyobraźni. „Jeśli potraficie gapić się godzinami w telewizor, to macie już pojęcie, jak to jest być martwym. Można nawet powiedzieć, że oglądanie telewizji i surfowanie w sieci to doskonała sucha zaprawa w byciu martwym”. Bycie umarlakiem nie jest bynajmniej statyczne, bo w Piekle jest co robić i jest to miejsce wielu możliwości.
Naturalnie wszystko, co dotychczas pisano na temat Piekła to głupoty! „Cała reszta ludzi, jak choćby ten sławny włoski poeta Dante Alighieri, serwuje czytelnikom stek kiczowatych i wyssanych z palca bzdur”. Piekło to przestrzeń, w której walczą ze sobą i zmarli, i żywioły. Możemy przejść się przez Zarośla Amputowanych Kończyn, popatrzeć na Ocean Zmarnowanej Spermy, poczuć cuchnącą woń Jeziora Gorącej Śliny lub Doliny Zużytych Pieluch Jednorazowych. A jeżeli to nam nie wystarczy, można zasiąść na stanowisku diabelnego telemarketera i wydzwaniać do żywych, niektórych – jak czyni to Madison – ściągając szybciutko do Piekła.
Cała siła i bezsiła Madison polega na tym, że już nie żyje. Piekło nie daje jej możliwości rozwoju, bo w Piekle Palahniuka zmarli się nie zmieniają! Może za to dokonać analizy swych ziemskich wybryków i próbować zrozumieć siebie taką, jaka jest teraz. Czyli martwą. Madison szybko znajduje sobie w Piekle znajomych, bo można się tam kumplować z niezłymi świrami. „Kultura masowa postrzega zmarłych w postaci zombie… wampirów… duchów, a więc zawsze jest to coś, co zagraża żywym”. Tymczasem martwi nic do żywych nie mają, denerwują ich tylko czasem telefonami z telemarketingu i robią sobie wyskoki podczas Halloween. Piekło Palahniuka to nie jest miejsce oczyszczenia, a specyficzna przestrzeń, w jakiej tworzą się relacje przypominające te ziemskie.
I teraz całkiem serio. O co chodzi w „Potępionych”? Przede wszystkim to naprawdę przemyślana egzystencjalna opowieść drogi. Książka o roli nadziei, od której uzależniona jest Madison i o tym, jak wiele naszych pragnień nie może być spełnionych, bo sami na to nie pozwalamy. Palahniuk ponownie igra konwencjami, gatunkami i językiem, by w piekielnej otchłani wyrazić ustami Madison to, czego już nie słucha się na ziemi.
Natomiast kto poszukuje w Piekle rozrywki, znajdzie jej co nie miara. Nasza bohaterka nokautuje tam Hitlera, poniża Katarzynę Medycejską, tłucze się z Baalem, namawia pewną staruszkę do podpalenia kościoła przed śmiercią i przede wszystkim zbliża się do Gorana, jednego z przyrodnich braci, z którym życie go dzieliło, a śmierć naprawdę łączy.
Myślę, że „Potępieni” to jedna z lepszych i chyba najbardziej wyrazista książka w dorobku Chucka Palahniuka, której lektura mimo wszystko łatwa nie jest, bo czy łatwo jest opowiedzieć, co czuje potępiony nieżywy, skoro tylu żywych potępia się już za życia?
Wydawnictwo Niebieska Studnia, 2011
Dużą popularnością cieszy się w tym roku wśród polskich prozaików wierszyk Juliana Tuwima o Murzynku Bambo. Najpierw niesmacznie sparafrazował go w swoim „Podręczniku do klasy pierwszej” Tomasz Piątek, a teraz wykorzystał Artur Daniel Liskowacki w książce o tytule nie tyle przewrotnym, co bardzo gorzkim. Bo „Murzynek B.” to proza przesycona goryczą. Bardzo dynamiczna, falująca wręcz (rzecz bowiem dzieje się w języku i nie wolno o tym zapominać ani na chwilę), rytmiczna i inspirująca. Tyle tylko, że do dość smutnych przemyśleń.
Generalnie słowo „murzynek” jest dosyć wkurzające, a nasz bohater wkurza wielu. Już od pierwszych stron widzimy przestraszonego młodzieńca o hebanowym kolorze skóry, który zastanawia się, z której to strony może dostać łomot. Nie, to nie jest książka o rasistowskich prześladowaniach czarnoskórych w Polsce. Chociaż może trochę jest. Liskowacki rozprawia się nie tyle z nietolerancyjnym państwem na P, które ma tyle samo lat, co nasz Murzynek („B. urodził się rok po wyborach z Garym Cooperem na plakacie”), co z istotą bycia w ogóle. Bytu. Bytowania. Bycia potrzebnym albo zbędnym. Wszystko rozpięte między napiętym B, na którą to literkę zaczyna się zaskakująco wiele słów, a poprzedzającym je A. Taka to lingwistyczna gra, bo przecież autor słynie z tego, iż od lat penetruje językowe głębiny, bawi się językiem i obnaża jego słabości. „Murzynek B.” ma kompozycję nielinearną i w ogóle to nie próbujmy ufać opisywanemu weń czasowi. Czas jest niepewny. Pewne jest natomiast to, że książka Liskowackiego, to nie żaden „rzetelny bildungsroman” i nie będzie opowiadać historii życia czarnoskórego bohatera od urodzin do dorosłości (czas powieści to bowiem 18 lat). To charakterystyczna rozprawa ze stereotypami i z faktem, iż w polskiej świadomości słowo „czarny” konotuje wiele mrocznych znaczeń.
Jak wspomniałem, książka ma swój rytm. Albo ktoś go załapie, albo zginie, przygnieciony fantazyjnym szaleństwem słownym autora. Jakiego sobie narratora stworzył? To griot. „Griot jest pamięcią Afryki. Ustami tej pamięci. (…) Griot jest bardem narodu. Rodu. Ludu. Słowem bez księgi. Księgą bez stron. Bez końca. I bez początku”. Jeśli zauważymy, iż jest to słowo odnoszące się do kultury afrykańskiej, ale się z niej nie wywodzące, będziemy mogli rozpoznać pewien bolesny rozdźwięk między tym, co sobie myśli o świecie B. a tym, co Bardzo Barbarzyński i Brutalny świat myśli o nim.
Kiedy ukazał się „Stadion” Ify Nwamany, rozpoczął się pewien nowy etap ukazywania polskiej rzeczywistości w literaturze. Nigeryjski imigrant opowiada o doświadczeniach w kraju, w którym wciąż na ulicy czy w autobusie ludzie oglądają się za czarnoskórymi. Tymczasem tytułowy B. przygląda się sam sobie. Próbuje zrozumieć siebie, swoją historię, matkę Barbę i przede wszystkim pochodzenie. A jak już zacznie grzebać w historii, to wygrzebie z niej i Livingstona, i Stanleya, i Fredrę, i Marksa piszącego do Engelsa. To znaczy griot to zrobi. Autor znaczy. Najciekawsze jest, że czarno na białym u Liskowackiego nie znaczy to samo, co białe na czarnym, a pisarz świadomie zdaje sobie sprawę z tego, że musi się do tego dokleić czerwone, skoro Murzynek B. w Bolandii mieszka i bolskich przyjaciół ma nasz koleżka.
Koleżką B. jest chyba tylko dla Maju, który skopie dupę każdemu, kto Murzynkowi uprzykrzy życie. A robi to sporo osób. Bo nie sposób być czarnym w kraju, w którym czerń przeraża. Jaka tam czerń zresztą. Przecież Liskowacki pisze u uprzedzeniach i upokorzeniach. O ironii losu, który łączy przestraszonego sobą i przestraszonych tym, który się boi siebie. To nie jest łatwa książka i nie jest łatwo ją przeczytać. Tym bardziej zrozumieć. Bo chciałoby się napisać, iż jest to powieść o poszukiwaniu miejsca dla siebie, ale w gruncie rzeczy jest to opowieść o szukaniu siebie samego. I o języku, który te poszukiwania stara się opisać.
„Murzynek B.” to zbiór zapisków luźnych i skomplikowanych jednocześnie. Złośliwy jest Liskowacki, ironizuje sobie, kpi. Ale to przecież wina griota, czyż nie? Jak określić tę powieść? Spróbuję się ograniczyć do literki z dwoma brzuszkami. Błyskotliwa. Barwna. Bystra. I Bardzo, Bardzo niepokojąca.
Wydawnictwo W.A.B., 2011
Mam wielki problem z Aravindem Adigą. Dosłownie zmiażdżył mnie celnością sądów o Indiach i perypetiami Balrama w „Białym Tygrysie”. Potem rozczarował nieszczególnie mocną książką „Między zabójstwami”. Jego trzecia publikacja – „Ostatni mieszkaniec” – wzbudza we mnie ambiwalentne uczucia. Trudno bowiem powiedzieć, że Adiga pisze literaturę. Myślę, że to świetny dziennikarz, który umie pisać powieści. Ta trzecia chyba zatarła niemiłe wrażenie po drugiej. Tutaj autor wie, co ma do powiedzenia. Nie będzie nas oprowadzał po fikcyjnym Kittur i zamęczał różnymi historyjkami, lecz po Bombaju – mieście prawdziwym, które ogniskuje w sobie wszystkie współczesne problemy Indii.
Adiga naturalnie nie pisze o wszystkim i o niczym, tylko chwyta temat konkretnie. Rozgryza go, sugeruje kilka ścieżek interpretacyjnych, daje do myślenia, zaskakuje. „Ostatni mieszkaniec” dotknie problematyki globalizacji w mikroskali pewnego osiedla. Vishram ma zostać wyburzone, bo Dharmen Shah z Confidence Group pozazdrościł dokonań swego deweloperskiego konkurenta Chacka, szefa Ultimex Group. Postanawia zatem sowicie opłacić mieszkańców dużego bloku, by jak najszybciej się wynieśli i pozwolili Shahowi realizować swoje plany rozwojowe okolicy. Dodajmy, że mamy tutaj do czynienia z okolicami Bombaju B, oddalonego od oceanicznego wybrzeża, skupionego przy lotnisku, pozornie będącego nieszczególnie atrakcyjną okolicą. Atrakcyjne jest natomiast to, w jaki sposób Adiga opisuje reakcje ludzi na propozycję dewelopera.
Mieszkańcy Vishramu przypominają trochę tych polskich, udręczonych zarządzeniami i ustaleniami, mieszkającymi przy Alternatywy 4. Bo Vishram to taka komuna po hindusku, a właściwie arcyciekawy przegląd charakterów ludzi, którzy pod wspólnym dachem zmagają się z hukiem pobliskiego lotniska, reglamentacją wody, z sąsiedztwem slumsów i brakiem prywatności. Niby każdy żyje u siebie, ale wciąż ktoś kogoś odwiedza, a ściany są jak z dykty – słychać przez nie wszystko. W galerii postaci osiedla wyróżnia się Masterji, emerytowany nauczyciel. Cieszy się dobrą opinią i szacunkiem wśród współlokatorów. Oczywiście do czasu. To bowiem on będzie tym jedynym, który nie zgodzi się na wyprowadzkę w zamian za oszałamiającą kwotę tylu rupii, ilu żaden z mieszkańców osiedla do rozbiórki nie posiada na swoim koncie.
Czy człowiek jest tym, kim widzą go sąsiedzi, czy może wolną jednostką, która ma prawo do podejmowania własnych decyzji i pozostania w miejscu, które jest oswojone, bliskie? Masterji przeżył rodzinną tragedię. Stracił żonę i córkę. Musiał się z nimi rozstać, ale nie zamierza rozstać się z własnym mieszkaniem. Działania, jakie podejmą ludzie Shaha, by go jednak z tego mieszkania wykurzyć, będą dość przewidywalne. Dużo bardziej interesujące są relacje między opornym nauczycielem a resztą mieszkańców, którzy z czasem zamieniają jego codzienne życie w piekło.
Przegrana naszego bohatera wydaje się przewidywalna. Mniej przewidywalne jest już to, że konflikt przenosi się na jego relacje z synem Gauravem, które z czasem przestają istnieć i jedyne żyjące dziecko Masterjiego publicznie się go wypiera. Walka ostatniego lokatora Vishramu o pozostanie na miejscu to walka dwuaspektowa. Z jednej strony nauczyciel walczy z ekonomicznymi i nieczułymi bandziorami gotowymi zasrać Bombaj betonem i blachą prawie tak samo jak zrobiono to z innym południowoazjatyckim miastem (przywołuję wulgaryzm Gretkowskiej w odniesieniu do Singapuru z jej podróżniczej opowieści „Światowidz”, która przyszła mi akurat na myśl). Z drugiej strony natomiast to walka w imieniu wszystkich zagubionych, samotnych i załamanych, którzy poddają się terrorowi deweloperów, oddając swe mieszkania w zamian za mgliste marzenia o lepszej przyszłości. I tutaj mamy takiego zbiorowego Balrama z „Białego Tygrysa”; w tych ludziach wpisana jest hinduska służalczość i podległość. Tyle tylko, że niektórzy z nich – jak choćby matka syna z zespołem Downa – mimo wszystko wiedzą, że manipulacja nimi przyniesie jednak jakieś pozytywne zmiany.
Niemym bohaterem jest Bombaj. „Jesteśmy bezsilni w bezsilnym mieście” – to słowa jednego z bohaterów książki. Pozbawieni woli, nijacy i ulegli mieszkańcy Vishramu to nie są ludzie, których należy za to winić. Oni się tacy stali przez miasto, w jakim żyją. Przez miasto, które rzekomo wciąż się rozwija, ale tak naprawdę powoli umiera. „Co to jest umierające miasto, pani Puri? (…) Nie wie pani. Miasto, które przestaje dziwić. Taki właśnie robi się Bombaj. Wystarczy pokazać ludziom trochę forsy, a będą skakać, tańczyć, biegać nago po ulicach”. I ten aspekt „Ostatniego mieszkańca” jest chyba najbardziej smutny i przejmujący.
Podobało mi się, oczywiście. Ale… kurczę, to nie jest literatura. To jest rzetelna dziennikarska robota ukryta w beletrystycznym płaszczyku. Rzecz ciekawa i pewnie dlatego się tak o niej rozpisałem.
Wydawnictwo Prószyński i S-ka, 2011
Czytając książkę o kawie słoweńskiego antropologa Božidara Jezernika, postanowiłem przeprowadzić małą sondę wśród znajomych na temat tego, co wiedzą o napoju spożywanym codziennie i często w nadmiernych ilościach. Dowiedziałem się, że kawa pochodzi z Chin, z Brazylii (sugerowanie się obecnym wielkim eksportem), ogólnie z Ameryki Południowej. Uśmiechałem się, gdy tego słuchałem, bo cwaniaczek ze mnie niezły, skoro byłem już po lekturze kilkunastu stron tego niezwykłego eseju. Okazało się, iż sam niewiele wiem o napoju, który uwielbiam, a po książkę Jezernika sięgnąłem z przekory, albowiem trudno orzec, czy na okładce uwagę przykuwa tytuł, czy ten ponętne wdzięki kurtyzany nalewającej czarny napój. Swoją drogą korespondencja rozważań autora z licznymi fotografiami czyni książkę bardziej kompletną, jeszcze silniej działającą na wyobraźnię, a przede wszystkim wyborną – jak najlepiej parzona kawa.
Zwraca uwagę ogromna erudycja autora. Kiedy spogląda się na spis dzieł, do jakich zajrzał przed napisaniem „Kawy”, można dostać zawrotu głowy większego niż po wypiciu kilku jej filiżanek naraz. Jezernik skupia się przede wszystkim na początkach napoju. Pochodzący z Etiopii bardzo szybko zawojował Półwysep Arabski, gdzie w XV wieku doceniano smak i aromat nowego napoju. Picie kawy było i jest nadal celebracją. Przed wiekami jednak napój ten przebył długą drogę do tego, by podbijać kolejne kraje i kontynenty. Chociaż obecnie kawę pije się wszędzie, być może jednak na zawsze pozostanie tajemnicą Orientu, która nigdy nie doczeka się ujawnienia. Bo droga od dorastającego ziarenka kawowca do nieopisanych wrażeń smakowych podczas picia zrobionej zeń kawy jest iście szatańska. Kawa to bowiem napój tak niejednoznaczny, jak niejednoznaczna była droga, na której celebrowano jego picie.
Jezernik oddaje głos licznym badaczom kultury, podróżnikom, pisarzom, historykom i socjologom, by w efekcie ukazać obraz kawy jako napoju stosunkowo późno odkrytego w Europie Zachodniej i w Ameryce Północnej. Kiedy mieszkańcy Jemenu od wieków sączyli swój czarny wywar, worki z kawą miały być wyrzucane przez zdziwionych nimi mieszkańców odbitych Turkom ziem jako rzekome pożywienie dla ich wielbłądów. Autor zwraca uwagę na fakt, iż kawa wzniecała mniejsze lub większe rewolucje wszędzie tam, gdzie się pojawiała. Doprawdy niezwykłe to wszystko, kiedy teraz myślimy o czarnym napoju, który piją wszyscy, a który nie wzbudza już tak wielkich emocji.
Jakże inaczej było przed wiekami! Ileż dyskusji, sporów i kłótni toczono wokół tego czarnego napoju. Dla jednych był lekarstwem, dla innych trucizną. Podobno to także trunek diabła, który miał mieszać w zmysłach. Pewnie, że namieszał – widać to w fascynującym historycznym przekroju, jaki Jezernik kreśli na kartach książki o czarnych, wywołujących wiele emocji ziarenkach.
Interesujące są rozważania o znaczeniu kawy w świecie islamu. Wydaje się, iż nigdzie indziej kawa nie była czymś tak bardzo dwuznacznym i niepokojącym. Weźmy na przykład kontrowersje i zakazy w Mekce. Picie dalekowschodniej kawy miało w sobie żar, jakiego trudno już odnaleźć choćby u Niemców, którzy nieśmiało próbują jej w XVIII wieku. Jezernik wspomina o ogromnej popularności kawy na Bałkanach, które w ramach dziedzictwa tureckiej niewoli, dużo wcześniej niż inni Europejczycy zaznały niezwykłego smaku.
No właśnie, kwestia smaku, jakże ważna w tej książce. Po co kawie cukier, śmietanka czy mleko? Jak i kiedy doprawiano napój, czy wyszło mu to na dobre i co na ten temat sądzi sam Jezernik? W jaki sposób napój jednał ludzi i co czyniło kawiarnie tak popularnymi miejscami dla wszystkich koneserów czarnego napoju? Czy kawa mimo swej czerni, nie oświetla umysłu? I czy można napisać frapującą opowieść o kawie, w której tak inteligentnie zarysuje się i historycznie, i socjologicznie fakt, że nowość musi wzbudzać kontrowersje?
„Kawa” to obrazowy i wieloaspektowy esej na temat fenomenu napoju, przy którym – a jakże – z większą otwartością umysłu mi się go czytało. Polecam, bo między kartkami ukrywają się zapachy i smaki, o jakich niektórzy wciąż jeszcze marzą.
Wydawnictwo Czarne, 2011
Czesi bardzo sobie cenią rodzimą literaturę rozliczeniową. Nawiązania do pamiętnego 1968 roku to już niemal motyw obowiązkowy każdej dobrej, współczesnej książki czeskiej. W przypadku Tomáša Zmeškala będziemy mieć do czynienia nie tylko z szeroko zakrojoną opowieścią o nurtach Historii, które od czasu drugiej wojny światowej po współczesność dławiły i zmieniały istotę państwa czeskiego, ale i z dotykającą historią miłosną, która zawarta jest w tajemniczym liście napisanym w języku klinowym – starym, a jednocześnie nowym narzędziem do opisu nie tylko uczuć, ale także okrutnego świata, w którym tym uczuciom dano dorastać.
Introdukcja zapowiada coś na kształt powieści obyczajowej. Oto bowiem Alicja, córka Josefa i Kwiety, wychodzi za mąż za Maksymiliana, by chwilę potem być już w ciąży z ich jedynym synem Krzysztofem. Od początku widzimy, iż relacje między rodzicami Alicji są co najmniej napięte. Nie mieszkają ze sobą. Wydają się sobie obcy. Pomiędzy nich wkrada się jakieś trudne do wytłumaczenia napięcie, które udziela się innym. Kiedy okaże się, iż Alicja nie odnajduje szczęścia w związku małżeńskim, z czasem odkryjemy, dlaczego Josef Czerny i jego żona Kwieta są sobie tak dalecy.
Alicji nie dane było cieszyć się ojcem. Zaraz po wojnie został zatrzymany i skazany za działalność antypaństwową. Kiedy powrócił do domu, mogła się tylko dziwić – temu, że jest, że zachowuje taki dystans wobec matki, że ostatecznie trzyma się od niej z daleka. Okazuje się, iż ten lodowaty dystans to efekt poczynań Kwiety. Kiedy Josef przebywał w więzieniu, kobieta za wszelką cenę chciała go uwolnić i wdała się w skomplikowane relacje z niejakim Hankiem Janskym, który w sposób perfidny i okrutny przeprowadzał proces „łamania” kobiety. Oddająca mu swe ciało Kwieta zaznawała upokorzenia, bólu i rozkoszy jednocześnie. Sadomasochistyczne praktyki między Hankiem a Kwietą trwały nawet wtedy, gdy Josef był na wolności. A wówczas wszystko wyszło na jaw i już nigdy nie dane było małżeństwu Czernych cieszyć się szczęściem ich związku.
Oboje milczą i nie wracają do zdarzeń minionych. Tymczasem gdzieś tam, niedaleko ich, czeka do rozszyfrowania tajemniczy list. List ten, napisany pismem klinowym, o którym oboje – Josef i Kwieta – słuchali w młodości wykładów profesora Hroznego. List, w którym Josef wyznaje miłość, jakiej Kwieta nigdy nie poczuła. A nawet jeżeli była jej świadoma, bezpieczniej wydawało się jej tkwić w oddaleniu. Sprawą listu zajmuje się kuzyn, Jirzi Novaczek. Osoba z zewnątrz, nie zna Czech, nie zna bolesnej historii tego kraju, nie zna mentalności Czechów i ich codziennego życia. Ale to dzięki niemu prawda, o której na co dzień się nie mówiło, wychodzi na jaw. Jirzi to nie jedyna „obca” osoba, która pojawia się w orbicie wpływów czeskich bohaterów książki. Jest nią także doktor Sukthankar, z którym czas spędza Anton Lukavsky, psychiatra przeżywający w stosunku do swej pacjentki miłość podobną do tej, jaka łączyła Josifa i Kwietę. Lukavski to także uważny słuchacz Marka Svobody, cukiernika tak pięknie dekorującego tort na weselu Alicji i Maksymiliana. On znowu snuje opowieści z pozoru zupełnie niepowiązane z fabułą książki. Opowiada o tym, jak był świadkiem eksperymentu rozpoznawania zła oraz o nieśmiertelności, jaką zyskał i utracił.
Tyle samych opowieści, teraz warto przyjrzeć się ich ukrytym sensom. Żarliwe uczucie państwa Czernych będzie szło w parze z burzliwymi zdarzeniami powojennej historii Czech. I jedno i drugie jednak tuszować będzie nicość, jakaś makabryczna i diabelska pustka, która wszystkich i wszystko otacza. Świat, w którym nie ma Boga i gdzie nie można stanąć w obronie prawdy, bo się przegrywa, to świat co najmniej fatalny. W nim też przez wiele lat można nie mówić sobie tego, co się czuje, a jedynie subtelnie zaznaczać, iż uczucia jeszcze istnieją.
Zmeškal napisał powieść o zapominaniu i pamięci. Swoją miłosno-polityczno-społeczną opowieść zamknął w dość niezwykłych ramach i ani przez chwilę nie pozwolił, by czytelnik domyślił się, w którą stronę uda się kolejny rozdział „Listu miłosnego pismem klinowym”. To ważna książka o Czechach i dla Czechów. Nic dziwnego, że tam doceniona. Jaki będzie odbiór polski? Czas pokaże. Ten czas, w który u Zmeškala wikła się miłość, poczucie straty i niespełnienie.
Wydawnictwo W.A.B., 2011
Czy książka rozpoczynająca się wspomnieniem srających wron może zaciekawić? Trudno powiedzieć, co Grażyna Trela – scenarzystka i reżyser – chciała swoją powieścią osiągnąć, ale z pewnością wiadomo, że napisała ją przede wszystkim dla siebie. Jak sama wspomina, szybko żyje, szybko pracuje, nawet szybko śpi (wiwat proszki nasenne!). „Obrazki z Nebraski” też wydają się napisane na szybko. To opowieść wspomnieniowa, którą można ulokować gdzieś między dobrymi „Haszyszopenkami” Jarosława Maślanka, penetrującymi okiem dziecka co prawda późniejszy czas komunizmu polskiego a zdecydowanie nieudanymi „Chłopakami w sofixach”, w których Jakub Porada (rocznik 1969, czyli ten, w którym rozgrywają się zdarzenia z powieści Treli) opisywał perypetie mieszkańców kieleckiego blokowiska. U Treli także mamy blokowisko; osiedle nazwane Nebraską na fali fascynacji Stanami Zjednoczonymi, z których w 1969 roku można było otrzymać paczkę z prawdziwymi, wzbudzającymi zachwyt levisami. Myślę, że autorka słabą formę książki broni autentycznością. Oto bowiem niemym bohaterem jej wspomnień jest jeden konkretny rok, a w nim dzieją się zdarzenia, które mogą bawić i zastanawiać jednocześnie. „Obrazki z Nebraski” są zatem warte przeczytania. Przeniesiemy się bowiem w świat, który nie istnieje. Żyje za to bardzo silnie we wspomnieniach Grażyny Treli.
Taki rok jak 1969 nie może być urokliwy. Mroczne piętno komunizmu odciskające się na szarym świecie wciąż zmęczonych i zapracowanych Polaków. A jednak! Obok zajętych obowiązkami dorosłych pojawiają się dzieci. Przepraszam, już nastolatki. Kończąc 11 lat, przechodzą jakby w inny wymiar istnienia. Trela zabiera nas do świata, który nie tylko może sobie przypomnieć, ale który także możemy poczuć, powąchać i posmakować. Jak choćby woń kawy wydobywająca się z fabryki czy smak pysznego kwasu chlebowego. Albo oranżadki w proszku lub wody z syfonu, tej domowej roboty i wiekopomnej gruźliczanki dystrybuowanej z saturatora ulicznego. Co jeszcze? Bardzo wiele. Bo życie młodej Treli i jej rówieśników było pasmem niezwykłych doznań, o których teraz można napisać książkę poruszającą i fascynującą. Nic to, że na szybko stworzoną. Prawdziwą. I myślę, że dlatego tak fascynującą.
Rok 1969 to nie tylko czas, kiedy Amerykanie stanęli na księżycu. To świat dzieci, które barwią go po swojemu. Trela pogrzebała w czasie i wyciągnęła z niego to, co najlepsze. Pierwsze punkowe piwniczne granie. Pierwszy pocałunek i inicjacja seksualna. To także zapis wielu niezwykłych sytuacji. Poznamy broczące krwią dzieciaki wdzierające się na mszę. Duchy i cmentarze, tak przez nich uwielbiane. Kilka szkolnych spraw, czyli kupy w majtkach i pobicie nauczycielki. Traumę wuefu na szkolnych korytarzach i wypraw zuchów z druhną, której wszyscy zazdrościli nie wiadomo czego. Odkryjemy magię telewizora i wraz z Adamem Słodowym zrobimy coś sami. A raczej Grażyna Trela zrobi coś po swojemu, okupując to uszkodzonymi palcami i podbitym okiem. To opowieść o wielu przygodach dzieciaków roku 1969. O zabawach w rurach kanalizacyjnych, o leśnej próbie walki ze strachem podczas burzy. O profanacji komunii za pomocą andrutów i o zabawach ze złowioną na wędkę kurą. O oswajaniu pięknych koni prowadzonych na rzeź i przygodach z tracącymi życie papużkami. I jeszcze o ludziach, którzy wtedy zapadli autorce w pamięć.
To Rysio, który opuszcza seminarium i kombinuje, jak tu wykiwać Wojskową Komendę Uzupełnień. Rysio, który za browara pokaże tatuowanego penisa. To również śliczny Paweł, pragnący po raz kolejny zderzyć się z samochodem, by wypadek ten odwrócił los i pozwolił mu na to, by znowu być normalnym chłopcem. To także Masa, który mierzy się z pociągami na torach i Elegant, posiadacz syrenki oraz adapteru, z którego płyną dźwięki piosenek Hanki Ordonówny. Oni także tworzą pamiętnik Treli i odgrywają znaczną rolę w życiu, do którego teraz, po latach, tak namiętnie wraca. Szybko, szybko, by nie stracić żadnych zdarzeń, nie pozwolić pamięci ich wykasować, nie zezwolić czasowi na zapomnienie. Taka to jest proza Treli. Dynamiczna, żywa i zapadająca w pamięć.
Warto zwrócić uwagę, że nie ma w „Obrazkach z Nebraski” żadnych rozliczeń, gorycz pojawia się tylko przez chwilę, złości dużo mniej niż czułości w pisaniu o tym, co było. To proza wspomnieniowa z kluczem, bo tak naprawdę nie dotyczy tylko życia samej autorki. Jej zadaniem jest rozprawa z upływem czasu i to wysuwa się na plan pierwszy. Sama książka to rzeczywisty kolaż obrazków. Złóżmy je w całość i pomyślmy o tym, czym jest upływ czasu i jak z nim powalczyć.
Wydawnictwo Prószyński i S-ka, 2011