Wydawca: Korporacja
Ha!art
Data wydania: 2 czerwca 2017
Liczba stron: 160
Oprawa: miękka
Cena det.: 29 zł
Tytuł recenzji: Podkarpackie opowieści
Polacy zdają się unikać
odpowiedzi „stara bida” na pytanie o to, co u nich słychać. Przynajmniej tak
może się wydawać. W świecie przedstawionym debiutanckiej powieści Konrada
Janczury ta „bida” jest nie tylko stara, ale też wrodzona, immanentnie zła. Nie
chodzi o to, że bohaterowie nie mają na chleb. Zamiast niego wolą sobie kupić
wódkę i szlugi. W miejscu, do którego zabiera nas Janczura, „bida” jest stanem
permanentnej bylejakości. „Na wiosce”, gdzie mieszkają bohaterowie książki, od
zawsze tkwi się w specyficznej tymczasowości czegoś, co na stałe jest zepsute,
pospolite, marginalne i duszne. „Przemytnicy”
to taki mroczny rewers do twórczości Andrzeja Muszyńskiego i taka fraza, którą
być może posługiwałby się Mirosław Nahacz, gdyby żył. Konrad Janczura zjadł
zęby na współczesnych powieściach, nie mógł więc napisać własnej, która byłaby
kiepska. Nie jest. To dobra książka, ale z gatunku tych niewygodnych. Tych, które
dobrze jest rozpoznawać i mniej więcej wiedzieć, o czym są, ale jednocześnie
trzymać do nich dystans. Autor opowiada o świecie, od którego wielu odwraca
oczy. I ucieka, bo Podkarpacie sennych i przygnębiających nizin nie jest
miejscem, gdzie życie mogłoby się toczyć przyzwoitym rytmem. „Na wiosce”
pozostali ci, którzy z różnych powodów ugrzęźli. Nie starczyło im odwagi i
determinacji, by wyrwać się w świat. Zastygli w pewnym paskudnym kształcie, z
paskudnymi ludźmi dookoła – niby życzliwymi, ale nieżyczliwie nastawiającymi
ucha. W miejscu, w którym czas płynie inaczej, a jego upływ jedynie wzmacnia
wyobcowanie. Janczura zabierze nas do rzeczywistości, którą można tylko zapić.
Pobić się, gdy podniesie się poziom testosteronu. Iść na potańcówkę, obejrzeć
jakiś film, posiedzieć przed domem, pogapić się w niebyt. Ani to książka
przyjemna, ani wygodna. Po co ją polecać? Bo „Przemytnicy” to świetna opowieść
o ludzkim zapętleniu. O niemożności wydobycia się poza ramy ustalone przez
społeczność, przez własną niedoskonałość, bezradność wobec marzeń i planów,
których nie warto nawet konkretyzować, bo tak jest beznadziejnie. Janczura
pisze o ludziach, którzy wciąż w tym kraju żyją, jest ich całe mnóstwo, nikt
się nad nimi nie pochyla, nikt też nie lubi ich słuchać.
„Przemytnicy”
to nie tylko efekt podglądania i słuchania tego, co stanowi o lokalnym
patriotyzmie autora i do czego może mieć on bardzo ambiwalentny stosunek.
Czytając książkę, odnosi się wrażenie, że to jednak czułość połączona ze
zrozumieniem. Wchodzenie w rejony doskonale sobie znane, a jednocześnie takie,
które koniecznie trzeba stygmatyzować. Pokazując także, że
stygmatyzowani nie mają wyboru. Tak jak nie mają go Zola i Fery, przyjaciele z
wioski, którym wydaje się, iż niejedno przed nimi. Trzeba tylko chcieć. Nie jeździć
ciągle za tę wschodnią granicę na zlecenie lokalnego bonza o kartoflanej
twarzy, tylko podjąć męskie decyzje, zaopiekować się sobą i zdecydować, co
można zmienić, a co zmienić trzeba. Zola ma dwadzieścia jeden lat i poza
rodzinnymi okolicami oraz Ukrainą, skąd przywozi lokalsom tanie dobra
spożywcze, nie widział niczego. Może poza szorstką matką, która ma czelność
zrywać z wyra dwie godziny przed południem i dla której Zola jest, jaki jest,
nie trzeba od niego niczego wymagać, do niczego go nie zobowiązywać. Ot, domowe
obowiązki i niech sobie jeździ do szoszonów – bo tak pogardliwie nazywani są
przez bohaterów książki Ukraińcy. Fery jest nieco starszy i ma chyba gorzej.
Balast w postaci ojca pijaka, jedynej bliskiej mu osoby. Nieszczęśliwa miłość,
z której nie może się otrząsnąć. Poczucie, że zmarnował swój potencjał i nie ma
pojęcia, w jaki sposób go odbudować. Zola i Fery mocno się przyjaźnią.
Chłopackie relacje zamieniły się z czasem w silną męską więź. Wspierają się w
niedoli, jeżdżąc na Ukrainę, realizując te wszystkie smutne zlecenia i
zapijając w międzyczasie poczucie bezużyteczności.
Janczura pokazuje w swojej
książce nie tylko smutek Lubaczowa, w którym można co najwyżej zjeść dobrą
zapiekankę koło poczty. Ujmująco portretuje zatrzymanie czasu „na wiosce”. Bo
nawet ten powieściowy lipiec dłuży się i jest byle jaki. Wszystko staje się
byle jakie, bez konturów, bez szans na zmianę. O ile Zola łapie wiatr w żagle i
przydarza mu się coś, co pozwoli spojrzeć w przyszłość optymistycznie, o tyle Fery
pogrąża się wraz z ojcem w pijackiej rozpaczy. Obaj chcą zmienić coś w swoim
życiu. Bo przemytnicy – jak to mówią „na wiosce” – nie są ludźmi bez celu i bez
ambicji. Przyjaciele usiłują sobie postawić jakieś cele na przyszłość. Przecież
przyszłość musi nieść w sobie coś dobrego, skoro przeszłość tonąca w
polsko-ukraińskich animozjach jest złem, a teraźniejszość to ta cała Unia, która
tyle narobiła, że wygnała ludzi z prowincji, a pozostałym dała do zrozumienia,
że się nie nadają. Konrad Janczura nie
pozwala bohaterom na zbyt wiele – nie mogą marzyć i planować czegoś, co się
wydarzy, bo zapętlili się w orbicie wpływów narzuconych przez pracodawcę bez
umowy. Zola i Fery są więźniami – nie tylko samych siebie. Do czego doprowadzi
ich niemoc wynikająca z tego, że nie są w stanie wyjść poza lokalne
uwarunkowania?
Janczura nie tyle zadaje
pytanie o to, gdzie jest prawdziwe życie i dokąd pouciekali prawie wszyscy
mieszkańcy podkarpackich wiosek, ile stara się oddać dynamizm gorzkiego życia
tu i teraz. Zwrócić uwagę na tych, którzy zostali, na ich wybory i decyzje, a
także na to, ile w tym wszystkim jest autonomii. „Przemytnicy” to gorzka proza.
Obrazuje świat, w którym zaczyna brakować logiki, sensu, porządku i
jakichkolwiek perspektyw. Janczura pisze
o tymczasowości tych, dla których życie nigdy nie mogło nabrać znaczenia czegoś
stałego i pewnego. Niwelując własne kompleksy, pogardliwie wyrażają się o
Ukraińcach. Bo przecież nie mogą być na krańcu pustki tego świata, nie mogą
uwierzyć w swoją beznadziejność, ktoś musi mieć gorzej, ktoś na pewno żyje w
jeszcze większym bajzlu i przygnębieniu. Konrad Janczura portretuje
specyfikę męskiej przyjaźni i ukazuje swych młodych mężczyzn w sytuacjach
granicznych. Dopadają ich przemyślenia, które windują albo pogrążają. Rozpada
się specyficzna więź. Jedyne, co wydaje się pewne „na wiosce”. Pośród tej
potwornej przewidywalności, szarości i pustki. Janczura nie tylko portretuje
pustkę. Ukazuje najmroczniejsze z jej oblicz. Dlatego „Przemytnicy” przykuwają
uwagę, choć można odnieść wrażenie, że to kolejna chłopięca narracja
stylizowana na bardzo męską, z nadmiarem wulgaryzmów i przerysowanych scen z
pokaleczoną składnią. Czyta się Janczurę z przygnębieniem, ale jednocześnie
uważnie. Chce się zrozumieć, czy naprawdę nie można ujrzeć niczego innego niż
horyzont własnej wioski. Do gruntownego przemyślenia – zwłaszcza gdy uciekło
się z takiej dusznej prowincji i teraz można sobie o niej czytać jak o czymś,
do czego nie ma powrotu. Janczura jest złowrogi, piekielnie uważny, złośliwie
pesymistyczny i empatyczny – mimo pewnej bezradności w opisie czegoś, co nie
może być już gorsze niż to, czym się wydaje.