2014-11-28

"Przebudzenie" Stephen King

Wydawca: Prószyński i S-ka

Data wydania: 13 listopada 2014

Liczba stron: 536

Tłumacz: Tomasz Wilusz

Oprawa: miękka ze skrzydełkami

Cena det: 42 zł

Tytuł recenzji: Wyjść poza śmierć

Mary Shelley, Bram Stoker i H.P. Lovecraft - oni między innymi, a przede wszystkim ten ostatni, stają się patronami najnowszej powieści Stephena Kinga. Autor "Joylandu" - która to książka wspomniana jest na kartach "Przebudzenia" - pisze coraz bardziej realistycznie i dlatego bliżej mi do niego z każdą nową rzeczą. Nawet z tą, w której otwiera przerażającą przestrzeń zaświatów, o jakich zawsze podświadomie myślimy z lękiem, ale po przeczytaniu tej powieści lęk przerodzi się w przerażenie, a śmierć postrzegać będziemy jako szczególnie potworny koniec. Czym jest bowiem śmierć? Co kryje się za nią? King zadaje odwieczne pytania ludzkości o to, czy cokolwiek czeka nas gdzieś w innym wymiarze. Ukazuje także złożony problem niepogodzenia się z odejściami bliskich i z faktem, że życie ludzkie często idzie w parze z cierpieniem. Balastem, jaki chcielibyśmy oddać komuś, kto skutecznie go odbierze. Za wszelką cenę.

Miłośnicy ekscentryczności Kinga nie będą zawiedzeni, bo chociaż "Przebudzenie" jest w dużej mierze powieścią obyczajową, wykracza poza swą realistyczną warstwę i niepokoi dużo bardziej niż bestsellerowe horrory autora. Czy nowa książka to horror? Mamy tu elementy powieści grozy, romantyczne troski, dramaty i pragnienia poznania tego, co Niemożliwe. Mamy tajemnicę głównego bohatera strzeżoną niemal do ostatniego rozdziału. Jest w "Przebudzeniu" dużo o tym, co dzieje się z człowiekiem, który traci wiarę w boga, nie znika w nim jednak potrzeba odkrywania i odczuwania jakiejś transcendencji, niewyjaśnionej tajemnicy. Bolesne doświadczenia stają się traumą na całe życie i każdy z bohaterów tej historii mierzy się z nimi na różne sposoby. Niektórzy obsesyjnie powracają do tych momentów, które okrutnie naznaczyły ich życie. Inni starają się od nich oderwać. Mamy tu dwie czytelne historie pierwszego planu - opowieść o spełnionym życiu ocalonym od piekła nałogu i o piekle istnienia po dramatycznej utracie wszystkiego, co pozwalało zachować równowagę, a teraz ciągnie jedynie ku szaleństwu. Szaleństwem jest bowiem odkrywanie tajemnicy śmierci. Tym bardziej gdy na tej drodze poświęca się innych, nie czując z tego powodu żadnych wyrzutów sumienia.

Słoneczne lato, 1962 rok. Prowincjonalna mieścina w stanie Maine. Nad sześcioletnim Jamiem Mortonem pojawia się cień, który już nigdy go nie opuści. Stoi nad nim młody pastor miejscowego Kościoła Metodystycznego, uśmiechając się i pomagając malcowi w formowaniu szyku żołnierzyków, jakimi Jamie toczy bój o wszystko. Taki sam bój stoczą razem blisko pół wieku później, ale żaden z nich na razie o tym nie wie. Otrzymujemy kilka sielskich obrazków z dzieciństwa w naiwnej, choć niepotrzebnie nadużywającej sentencji narracji. Im więcej czasu upłynie, tym więcej będzie w niej wyrw i pęknięć. Bo Jamie Morton przeżywa piękną młodość, ale nic nie zapowiada momentu, w jakim - tak jak pastor Charles - upadnie, pogrążając się w upiornym świecie własnej imaginacji.

Tymczasem Charles Jacobs wraz z piękną żoną i uroczym synkiem rewitalizuje niejako Harlow. Wierni chętnie przychodzą do kościoła, młodzi na czwartkowe spotkania metodystów. Jacobs ma charyzmę i styl. Młodość oraz świeżość imponują każdemu. Rodzina Charlesa to byt idealny - wzbudza fascynację i zachwyt. Jeden niespodziewany gest od losu pogrąży wielebnego w rozpaczy. Odrzucony przez społeczność Harlow - niespotykane okrucieństwo małomiasteczkowe, które najpierw wielbi, a porzuca natychmiast, gdy ktoś rozsadza ciasne ramy światopoglądu miejscowych - znika z Maine, ale jego prawdziwa podróż ku samozagładzie dopiero się rozpoczyna. Uzależniony od heroiny Jamie, bez życiowych perspektyw i na skraju upadku, spotka Charlesa wtedy, gdy będzie potrzebne przebudzenie. Oto bowiem coś się dzieje w warsztacie West Tulsa w Oklahomie. Oto Jamie, pogrążony w rozpaczy i narkotykowym nałogu, rozpoczyna nowe życie. Tak jak setki innych, których były pastor już w roli charyzmatycznego kuglarza uzdrawia za pomocą fal elektrycznych.

Czym okupione jest uzdrowienie? Jakie skutki uboczne niesie w sobie ten cud, o jakim trudno opowiadać wszystkim, którzy go doświadczyli? Ile wdzięczności a zarazem lęku kryje się w ludziach, jakim los na drodze postawił tak okrutnie doświadczonego przez życie Jacobsa, co wyrzekł się boga, ale wciąż się na niego powołuje? Jamie zaczyna odkrywać, że tam, w Oklahomie, wydarzyło się coś, co na zawsze połączy go z pastorem. Mortonem będzie kierować także fatalna ciekawość. To ona każe mu otworzyć oczy naprawdę. Ona spowoduje, że dozna olśnień, o jakich Jakobs marzył całe życie.

King dość sprytnie wychodzi od kryzysu wiary i ukazuje reakcję małego miasteczka na manifest ateizmu. Przecież - jak pisze - "Jankesi traktują religię poważnie". Okaże się, że z równie wielką powagą podchodzą do szeregu rodzaju niewyjaśnionych cudów i uzdrowień, a tego, który przeklął Boga, po latach wielbią na równi z nim. "Przebudzenie" to gorączkowa podróż przez całe niemal Stany Zjednoczone. Wszędzie ludzie pragną w gruncie rzeczy tego samego i jeśli nie rekompensuje im tego wiara w boga, są w stanie uwierzyć we wszystko. Tym bardziej że cuda dzieją się naprawdę. Co się za nimi kryje? Jaka jest cena wyzwolenia od bolesnych schorzeń? Jaką cenę płaci Jacobs za to, iż nie może rozstać się z tymi, których odebrała mu śmierć?

Spektakularny finał powieści jest tym, na co czeka się w napięciu. To napięcie zbudowane jest po mistrzowsku i naprawdę zadziwia fakt, iż pisarz tak bardzo płodny, wciąż zaskakuje i nigdy nie pozwala na to, by przewidzieć rozwój akcji czy końcowe przesłanie. Tym razem autor "Pana Mercedesa" sięgnie do tajemnych i niebezpiecznych ksiąg, przywoła tytuły znane od lat i niezmiennie wywołujące przerażenie. Fabuła "Przebudzenia" gra przede wszystkim na nieświadomości czytelnika. Z nią i każdym rodzajem niepewności bohaterowie tej powieści mierzą się w dramatyczny sposób. Świat przedstawiony najnowszej rzeczy Kinga to przede wszystkim świat ludzi stających przed zagadką zrozumienia tego, czego nie da objąć się rozumem. Były wielebny Jacobs chce wykroczyć poza granice człowieczeństwa, aby zrozumieć. Konsekwencji nie można przewidzieć. "Przebudzenie" porusza nas w bardzo dobrym stylu. To nie tylko opowieść o przerażającym świecie, którego nie jesteśmy świadomi. To przede wszystkim powieść o utratach i próbach rekompensowania braków. O wielkiej roli muzyki w życiu człowieka. O miłości, przywiązaniu i o losie, który doświadcza nas często bardziej niż innych, stawiając w niemym zdumieniu, bo niby dlaczego to my mamy być tymi doświadczonymi najokrutniej?

2014-11-26

"Dzikus" Jacques Jouet

Wydawca: LOKATOR

Data wydania: 25 października 2014

Liczba stron: 106

Tłumacz: Jacek Giszczak

Oprawa: miękka ze skrzydełkami

Cena det: 29 zł

Tytuł recenzji: Człowiek obnażony

Jacques Jouet, niezwykle płodny francuski twórca, nawiązuje w swej minipowieści z 2001 roku do koncepcji szlachetnego dzikusa, ale polemizuje z nią, podważa wiele tez, proponuje nową wykładnię i osadza dzikość w problemie poszukiwania nowych form dopasowania się do rzeczywistości. Na jednej ze stron stwierdza wyraźnie: "Człowiek jako gatunek jest w zasadzie spełniony". Na tej samej stronie zadaje fundamentalne pytanie: "Co mógłbym dziś wydobyć z człowieka?". Ano ciało. Skryte pod ubiorem, pod tą drugą skórą o boleśnie zarysowanych konturach, pod cywilizacyjną ogładą niosącą fałsz. Jouet chce naruszyć kilka podstawowych form, aby zadać pytanie nie tyle o relacje między ubraniem a nagością, co o kontekst, w jakim osłaniamy się strojem dla zachowania fasadowości świata, z której nie chcemy się wydobyć, aby spojrzeć na własne człowieczeństwo z innej perspektywy.

Otrzymujemy coś na kształt biografii alternatywnej Paula Gauguina. Nieprzypadkowo dobrany zostaje prekursor nowych trendów w malarstwie, który dodatkowo szaleńczo gonił po dalekim świecie w poszukiwaniu odpowiedzi na pytania, jakie stawiała przed nim cywilizacja. Ta, co skrywa swe pęknięcia i ujawnia wówczas, gdy człowieka odziera się z tego, co ma na sobie i obnażając, pomaga się zwalczyć stygmat skóry - czegoś wstydliwego, bo ukazującego prawdę. Minipowieść  Joueta nosi znamiona powiastki filozoficznej, zdradzając wyborne poczucie humoru autora, który w trochę tragikomiczny sposób mówi nam o tym, że to, co mamy na sobie, może nam powiedzieć dużo więcej o nas samych niż moglibyśmy przypuszczać.

Metafora nagiego ciała służy tutaj do snucia opowieści o ograniczeniach, jakim idzie się na przekór i jakim nadaje nowe miano. Bohater tej historii kwestionuje formy i poszukuje nowych. Ubiór traktuje jak nową kategorię opisu świata. Podróżuje do miejsc, w których nagość nie jest niczym wstydliwym i utknie między innymi w sekcie Odartych, gubiąc narzędzia poznawcze do tego, by ukazać człowieka nagim w każdym możliwym znaczeniu tego słowa. Ludzka nagość inaczej bowiem wygląda pod różną szerokością geograficzną, ale także w różnym dyktacie kultury i wartości zmieniających się czasem równie szybko... co style w modzie.

To rzecz o pewnej formie eskapizmu. Jouet umieszcza swego bohatera z dala od wytycznych kultury, z jakiej się wywodzi i w oddaleniu każe mu spojrzeć na fasadowość francuskiej republiki - tego państwa przypominającego ciało w źle dobranym ubiorze, czyli ustroju. Można się uśmiechać, ale przede wszystkim warto wejść głębiej w tę prozę. Zajrzeć pod to, co kryje ubiór. Ocenić kondycję współczesnego człowieka, który buduje wokół siebie mur z przekonań o życiu w najdoskonalszym ze światów, który to świat może przebrać się, w co tylko chce. Filozofia Joueta odnosi się do tej formy ludzkiej egzystencji, która tworzy nam ograniczenia, nazywając je cywilizacyjnymi osiągnięciami. Badanie specyfiki ludzkiego stroju i eksperymenty z nim, jakim ochoczo oddaje się bohater, to próby ujrzenia problemu niepewnych wartości zamknięte w czymś, czego poszukuje on od początku i co na wstępie nazywa "inicjalną formułą fikcyjności", by nakreślić ramy opowieści, jaka czeka spragnione wrażeń... czytelniczki.

Autoironiczny wstęp udowadnia przez chwilę, czym zapiski budujące "Dzikusa" na pewno nie są. Warto jednak zadać sobie pytanie o to, czym są w istocie i dlaczego czytelna metafora zrzucenia ubioru zdaje się być nie tyle intrygująca, co przede wszystkim przekonująca, gdy śledzi się rozważania o kryzysie fasadowego człowieka, który gatunkowo spełnił się przecież w każdym możliwym wymiarze. U Joueta spełnienia nie ma; jest wieczne poszukiwanie, troska i niepewność. To opowieść inicjacyjna z bohaterem o specyficznej wrażliwości. Uczulonym na detale i niuanse. Wykorzenionym z tego, co tworzy stabilny świat wokół, a jednocześnie odkrywający po pewnym czasie fałsz swojego rzekomego wykorzenienia. Iluzje Jacquesa Joueta i jego opowieść o możliwych losach Gauguina - to wszystko wynika z bolesnego niepokoju o kondycję uporządkowania, którą co jakiś czas narusza się w zupełnie nieoczekiwany sposób. Zmiana w sposobie myślenia poszukiwacza ludzkiej dzikości następuje przypadkowo - być może to komentarz Maneta do obrazu z surdutem, przez który nie widać płuc albo rozmowa z leciwą ekscentryczną damą, co zachęca do zmiany optyki i poszukiwań prawdy o porządku świata ludzkich wartości gdzieś poza ich sferą.

Ta tragikomiczna opowiastka zmusza nie tylko do myślenia o tym, co mamy na sobie i jakie okoliczności wpłynęły na to, iż nasz ubiór przyjmuje taką, a nie inną formę. To odważne poszukiwanie śladów wolności w nas samych, które na własne życzenie i często w rozpaczliwy sposób unicestwiamy. Jouet opowiada także o tym, czym jest odrębność. To z jednej strony zapiski ekscentryka, z drugiej jednak - historia samoświadomości, którą rozwiną rozmyślania o ludzkim ubiorze oraz eksperymentowanie twórcze z nim samym. "Dzikus" jest prowokacyjny, ale i nowatorski, nie tylko w swojej formie. Świeżość spojrzenia, odkrywczość refleksji i ciągła gra z czytelnikiem pozwalają kreślić obraz cywilizacji, która chwieje się w posadach. Także obraz człowieka obnażonego - symbolicznie i chwilami bardzo dosłownie. Jouet proponuje nam również przypowieść o kilku formach niewerbalnej komunikacji. O tym, że nie nosimy się z szykiem bez powodu. Tyle tylko że powodów owego noszenia się bardzo często nie jesteśmy do końca świadomi.

2014-11-24

"Droga Romo" Roma Ligocka

Wydawca: Wydawnictwo Literackie

Data wydania: 3 listopada 2014

Liczba stron: 200

Oprawa: miękka

Cena det: 29,90 zł

Tytuł recenzji: Spotkać siebie

Roma Ligocka od lat pisze wciąż tę samą książkę. Odważnie i z trudem, subtelnie i bez dawania sobie taryfy ulgowej przy wymienianiu traumatycznych wspomnień, jakie na zawsze ją naznaczyły. Najnowsza publikacja to wyraźne uzupełnienie "Dobrego dziecka". Konfesyjna proza z rytmem nadanym przez świadomość nastoletniej dziewczyny wchodzącej w dorosłość z takim samym trudem, z jakim wychodziła z getta i żegnała się z wojennymi wspomnieniami. Relacje z matką znowu pojawiają się na pierwszym planie, ale to już inne relacje niż te z poprzedniej książki. Matka najpierw jest w oddaleniu, śle do córki listy z Wiednia, usiłuje kontrolować jej życie i wierzyć, iż córka będzie postępować słusznie. Potem Tosia przyjeżdża do Krakowa i zaznacza się wyraźna pustka. Rozczarowania oraz skryte pretensje. Kobiet, które do niedawna łączyło tak wiele. Dorastająca Roma nie musi już brać odpowiedzialności za matkę, ale nie chce też, by ona wytyczała jej życiową drogę. Pęknięcia, rysy, dwuznaczności i żal do samych siebie - w najnowszej książce Roma Ligocka opowiada o mentalnym rozstaniu i o rozpoczynaniu nowego życia. Wciąż z lękami i wciąż z bolesnymi wspomnieniami, które trzeba nadal oswajać, stale przekonywać siebie o wartości życia, wciąż wierzyć w prawdziwą miłość i w to, że ktoś wreszcie naprawdę pokocha...

"Droga Romo" w samym tytule implikuje formalną strukturę tej prozy. Pojawiająca się narracja w drugiej osobie to świadectwo zatroskania o czas miniony, którego nie da się już zmienić. Ligocka rozmawia ze sobą w taki sposób, że ujawnia doświadczenia już nabyte tylko w minimalnym stopniu. Ważniejsza staje się troska i czułość w zwracaniu się do dorastającej Poziomki. To jest już czas, kiedy pisarka może bez ustawicznego lęku o codzienność obejrzeć się za siebie i uwypuklić te ważne elementy z początku dorosłego życia, które narysowały obraz Romy dojrzałej, poważnej i pogodzonej z tym, z czym musi się pogodzić. "Droga Romo" to proza dialogu ze sobą osadzona w kontekstach tego czasu, w jakim dorastająca autorka mierzyła się z doświadczeniami egzystencjalnie tak ważnymi, jak ważne były osoby stające na jej drodze, kuszące innością życia, wiecznie tego życia spragnione i czasem prowadzące na jego manowce.

Już na samym początku dowiadujemy się, czym ma być ta książka. "Właściwie to prosta historia dziewczyny, która boi się świata, a on zmienia się wokół niej szybko, jak zmienia się ona sama". Ligockiej zależy na tym, by widzieć przeszłość wyraźnie, spotkać samą siebie z pewnego okresu życia i zatrzymać chwile, które na zawsze zmieniły sposób postrzegania świata przez tę, co świat zdawała się kochać mimo wielu wyrzeczeń i mimo okrucieństw, jakich los nie szczędził nawet wiele lat po wojnie. A to wojna przecież miała być przecież tym najtrudniejszym, ekstremalnie najbardziej tragicznym doznaniem...

"Droga Romo" portretuje osoby i zdarzenia ważne wtedy, kiedy życie traciło już smak młodzieńczej swobody, ale nadal nie było życiem odpowiedzialnie dorosłym. Ligocka przecież w dorosłość rozumianą jako odpowiedzialność za kogoś weszła wiele lat wcześniej. To doświadczenie było wyczerpujące i wpłynęło zapewne na kolejne lata dorastania, chociaż widzimy we wspomnieniach i egzaltację, i naiwność, i słodką pretensjonalność Romy, dla której często było za wcześnie albo za późno na pewne gesty czy słowa. Widzimy też w krakowskich wspomnieniach ludzi bliskich i takich, którzy wymuszali bliskość. Bo Roma po matce musiała ocalić niejedną. Na przykład szkolną koleżankę, która poddaje się aborcji bez wiedzy rodziców. Doświadczająca dorosłości Poziomka wciąż czuje, że jest komuś potrzebna. Sama pozostaje bez opieki i nie świadczy o tym tylko puste mieszkanie, do którego pewnego dnia bez zapowiedzi wkracza jej matka. To książka o doświadczeniu samotności. Innej od tej w wojennej zawierusze. Bardziej bolesnej, bo wdzierającej się w czas doświadczeń zapamiętywanych do końca życia. Ligocka wspomina cudowne chwile z przyjaciółmi, ale i zdarzenia traumatyczne, po których dorosłe życie nie jawiło się już tak atrakcyjnym jak na początku. Mimo ludzi wokół dojmująca pustka. Dorosła Ligocka chciałaby pogłaskać po głowie Poziomkę, gdy mówi do niej: "Zawsze w trudnych chwilach byłaś sama, droga Romo. Dziś już zdajesz sobie z tego sprawę".

Deficyt miłości - o nim czytamy znowu i tym razem z innej perspektywy, ale obraz wyłania się równie przygnębiający co z poprzednich powieści. Pierwszy poważny związek, którego nie akceptuje krakowskie otoczenie. Ślub i gorycz życia z alkoholikiem. Stała walka o wewnętrzną wolność i stałe tej wolności poszukiwanie. Na przykład podczas wyjazdów z Krakowa do tętniącej życiem dużo bardziej intensywnie Warszawy. Są i wspomnienia z europejskich podróży. Ślady delikatnego kosmopolityzmu w czasach, gdy polskie granice były pilnie strzeżone. Jest świeżość opowieści o trudnych decyzjach, dla których dopiero po latach można odnaleźć stosowne motywacje. "Droga Romo" to cofanie się w czasie po to, by tamten czas przeżyć świadomie. Ale także dla samego wspominania tego, co kiedyś doświadczane było tak intensywnie. Studia na ASP, pierwsze upojenie alkoholowe, zbliżenie seksualne, fascynacje towarzyskie i miłości, zdrady w różnym tego słowa znaczeniu... Pojawia się takie niezrealizowane pragnienie, by po latach korygować wszelkie błędne kroki. Dziś ze świadomością tego, w jaką stronę się podążało. Poziomka dorośleje, ale dorosła dostatecznie już lata temu. Teraz, mając dwadzieścia lat, stoi przed światem pełnych możliwości, a my zamykamy książkę i możemy się jedynie domyślać tego, o czym będą kolejne.

Czytanie Romy Ligockiej jest trudne, bo obcuje się z prozą stonowaną, która opowiada o kumulacji wielu emocji, jakich można być świadomym dopiero po latach albo wcale. Relacje z Tosią, od których zacząłem niniejsze omówienie, to pewien szkielet konstrukcyjny opowieści córki żegnającej się z matką, jaka wielokrotnie wpędzała we frustracje, nie rekompensowała lęków, nie starała się im zaradzić. Zda się, że Ligocka pisze kolejną smutną książkę, ale to taki mądry smutek, bo pisarka jest - jak radził Staff - "wprawna w cierpieniu", taka zawsze być musiała. "Droga Romo" to zezwolenie na kontakt z tą częścią samej siebie, która cierpiała bez zrozumienia, a której dzisiaj można współczuć i ją rozumieć.

2014-11-21

"Anatomia pewnej nocy" Anna Kim

Wydawca: Wydawnictwo Uniwersytetu Jagiellońskiego

Data wydania: 3 listopada 2014

Liczba stron: 232

Tłumacz: Eliza Borg

Oprawa: miękka

Cena det: 34,90 zł

Tytuł recenzji: Kondycja Grenlandczyka

W nocy z 31 sierpnia na 1 września 2008 roku w małej miejscowości na wschodnim wybrzeżu Grenlandii jedenaście osób odebrało sobie życie. Anna Kim przejęta tym faktem udała się między innymi do Tasiilaq, by po reporterskiej wędrówce śladami samobójców napisać poruszającą powieść wizyjną, w której przedstawiła swe fantazje o tym, co mogło się wydarzyć feralnej nocy. Proza Kim to poruszające świadectwo samotności Grenlandczyka - człowieka, który na co dzień zmaga się z surowością klimatu, jego podstawowym życiowym doświadczeniem jest cisza oraz izolacja, a z powodu przesiedleń do bloków mieszkalnych oraz wbicia w rytm zmianowej pracy w miejsce polowań i współistnienia z dzikim rytmem przyrody musi mierzyć się dodatkowo ze wspomnianą samotnością na kilku różnych poziomach. Ten oczywisty, wyraźnie w książce uwypuklony, spowodowany jest wyrwaniem ze specyfiki współistnienia z Grenlandią. Jeden z bohaterów dramatycznie stwierdza: "Jesteśmy samotni, bo nie potrafimy się wyrzec naszej natury".

"Anatomia pewnej nocy", opowieść o ludzkim okrucieństwie i szaleństwie, książka o dysfunkcyjnych rodzinach, porzuconych dzieciach, nieszczęśliwych rodzicach i zamkniętych w sobie samotnikach, to mimo wszystko barwna historia dorastania do świadomości, iż wolność odnaleźć można tylko w umieraniu. Mocna i przejmująca proza o końcu świata, gdzie otwierają się nowe możliwości i gdzie szaleństwo odbiera pamięć, a ludzki los poddaje się przemocy pod osłoną nocy...

Niewiele można posiadać w surowym klimacie, w którym społeczność małego miasteczka jednoczy zdobywana na wiele różnych sposobów bliskość, w jakiej najczęściej rodzą się mimo wszystko złe emocje. Wszystko, co posiadają naprawdę Grenlandczycy, to oni sami - nieznośna jest ta własność w granicach skóry i bardzo trudno nią rozporządzać. Grenlandia słynie z tego, że jest miejscem szczególnie częstej liczby samobójstw. Być może te jedenaście w 2008 roku to smutny zbieg okoliczności. Być może jednak z tego zdarzenia da się stworzyć symboliczną opowieść o trudzie przetrwania i rozpaczy porywania się na własne życie w najbardziej kameralny ze sposobów - bez zapowiedzi, bez sygnałów dla otoczenia o nadchodzącym końcu. Bohaterowie Anny Kim portretowani są bardzo niewyraźnie, ale sfera ich uczuć ujawniająca się w tej przesyconej metaforyką prozy stara się dawać odpowiedzi na pytania o to, dlaczego odchodzą, nie walczą, nie szukają alternatyw.

Fikcyjne Amarâq stanowi tło dla kameralnych dramatów, które są w ścisłym związku z portretowanym miastem, co będzie czytelne już od pierwszych stron. Kim buduje topografię miasta i ludzkich dusz. Okaleczonych, przesyconych nieznośną pustką, pozbawionych wiary w jakikolwiek sens. Tymczasem wokół noc się zagęszcza i jej obecność niesie w sobie grozę oraz powoduje, iż przestrzeń zatapia się gdzieś w niebycie; w niej ludzie tracą zmysły albo też je wyostrzają, widząc wyraźniej kontury samych siebie przy braku konturów mrocznego otoczenia. "Anatomia pewnej nocy" to specyficzna powieść panoramiczna. Z jednej strony cienie biograficzne każą nam szukać odpowiedzi o powody odbierania sobie życia przez różnych ludzi, których niewiele łączy. Z drugiej natomiast - ta panorama jest mocno punktowa, zacierają się znaczące zdarzenia, przełomowe przeżycia i momenty mogące wyjaśniać tragiczne decyzje. Nie śledzimy bowiem bohaterów po to, by zrozumieć ich odejście. Anna Kim zabiera nas w podróż po pustyni zimna - tej wokół i tej w sercach ludzi, którzy na pewnym etapie życia utracili wiarę w miłość, a to właśnie miłość jest dla wielu Grenlandczyków ratunkiem i wybawieniem.

Kim opowiada o deficytach miłości. Uczucia, które w subpolarnych warunkach przeżywa się dużo bardziej intensywnie niż gdziekolwiek indziej. To historia o zawiedzionych nadziejach i o niewykorzystanych możliwościach. O smutku i goryczy. Pośród lodowatego świata wokół, jaki wyznacza granice po swojemu, wchłania w siebie bezlitośnie i każe żyć w innym wymiarze niż żyć by się chciało. Dramaty Kim to jedynie sygnalizowane punkty na ciemnej mapie mentalności współczesnego Grenlandczyka. Niemiecka pisarka tak zarysowuje okoliczności śmierci, że pozostajemy z nimi w takiej samej niepewności, w jakiej popełniający samobójstwa żyli w ostatnich dniach bądź godzinach przed podjęciem nieodwracalnej decyzji. Odnosi się wrażenie, iż w chwili odejścia myśli nie istnieją. Pojawia się przerażająca pustka, specyficzne wyciszenie, śmierci są niezauważalne, wtapiają się w tę wielką nieobecność wokół. W prozie Kim dodatkowo nie mają konturów tak jak traci je świat, gdzie żyć to znaczy walczyć, a istnieć naprawdę - zrównać się z miejscem życia w każdym możliwym wymiarze.

Anna Kim ubarwia narracje wynikającymi z siebie metaforami. Skomplikowana składnia, zaburzenia chronologii, punktowanie scen lub zdarzeń z przeszłości... Bohaterowie książki żyją tym, co zostało im odebrane. Nie potrafią pogodzić się ze stratami i nie widzą sensu w ich rekompensowaniu na różne sposoby. Poza tym żyją w Amarâq. To miasteczko przywiązuje do siebie na zawsze, nie dając żadnych możliwości i boleśnie zamykając w granicach nakreślonych przez fiord, góry, zmierzające ku wybrzeżu ulice i klaustrofobiczny nastrój miejsca zesłania, bo wielu wydaje się przebywać tam po to, by odpokutować błędy z przeszłości. W tym wszystkim wieloznaczna metafora znikania. Rozpaczliwe zamykanie się w sobie, którego nie można powstrzymać. Zatomizowane społeczeństwo, jakie powinno być jednością. Surowa jest wschodnia Grenlandia, ale surowość panuje także w świadomości tych, dla których życie jest wieczną tułaczką pośród cieni. Z balastem pamięci, co wciąż daje o sobie znać. Z Anną Kim wkraczamy do świata mrocznej izolacji, z której wydobyć się nie sposób, a walka często nabiera wymiaru groteskowego.

"Anatomia pewnej nocy" to literacka fantazja o istnieniu w miejscu, które zdaje się nie uznawać istnienia innego niż to, co lodowata aura pozostawia tam na zawsze. Przejmująca proza, w której wędrujemy po słabo czytelnych śladach. Gubimy trop jak grenlandzki myśliwy traci z oczu swoje zwierzę. Gościmy w świecie bezwzględnych praw i tam, gdzie ludzka wiara w siłę przetrwania to czasem zdecydowanie za mało, by odeprzeć pokusę odczuwania wolności w umieraniu. Jedynej, na jaką tam można sobie pozwolić.

2014-11-18

"Szukaj mnie wśród szaleńców" Krystian Głuszko

Wydawca: Grupa M-D-M

Data wydania: 24 października 2014

Liczba stron: 242

Oprawa: miękka

Cena det: 29,90 zł

Tytuł recenzji: Tryptyk z innego świata

Krystian Głuszko odważnie i z niemałą determinacją podąża swoją trudną drogą. Ci, którzy przeczytali przed laty "Spektrum", na pewno czekali z niecierpliwością na nową publikację i wierzę, że będą jej mocno kibicować. Tych, którym nazwisko autora niczego nie mówi, z pewnością zaintryguje tytuł i dość wyraźną okładka. Głuszko od zawsze cierpi z powodu różnie na kilku etapach jego życia diagnozowanych dolegliwości umysłu. Pisząc o trudach walki z urojeniami, epilepsjami, depresjami i epizodami samobójczymi, stawia na ambitną misję - pragnie docierać do innych, którzy są mu podobni oraz do tych, dla których zaburzenia psychiczne to nadal temat tabu albo kwestia mało absorbująca, bo przecież ich posiadanie to stygmat, a nie powód do afiszowania się z tym.

Autor nie afiszuje się. Próbuje za wszelką cenę osadzić siebie i swój cierpiący umysł w tak zwanym normalnym świecie, który rządzi się zasadami rzadko akceptowanymi przez aspie czy autystyków. Jak bowiem odnaleźć się w świecie norm, kiedy daty mają kolory, a muzyka kształty? To dość wyraźny przykład różnic w postrzeganiu świata tych, dla których wstyd i kompleksy to główne doświadczenia życiowe. Ta książka opowiada o tym, że tych doświadczeń jest niemało i większość z nich wcale nie ma charakteru opresyjnego. Co więcej - mogą być stanami twórczymi, mimo wszystko.

"Szukaj mnie wśród szaleńców" jest odważną próbą napisania czegoś nowego, inaczej. Trudy życia i absurdy nieskutecznych terapii psychiatrycznych poznaliśmy na kartach "Spektrum". Ta książka to wynik ogromnego wsparcia, jakie autor dostał po opublikowaniu poprzedniej. Tworzą ją w dużej mierze zapiski umieszczane na blogu, którego pisaniem Głuszko zajmuje się już od dłuższego czasu, wzbudzając coraz większe zainteresowanie oraz trafiając na przypadkowych czytelników, jacy zostają i śledzą  z uwagą kolejne wpisy. Ma za sobą lata, w których udało mu się wpasować do schematów nadających ton życiu bez zaburzeń. Z jego dolegliwościami konieczna jest stabilność i powtarzalność. Osiągał cele, które dla ludzi zdrowych kojarzą się z nudą i rutyną. W nich zakotwiczył się jako walczący o zwyczajność. Głuszko pisze o tym, jak bardzo jest niepewny stanów, w jakich jest mu dobrze ze sobą. Opowiada pokrótce o ważnych etapach swojego życia - o miłosnej endorfinie, która wzmocniła go wraz z żoną u boku i o szczęściu posiadania córki. Powstaje też nieco inna książka. Prywatne zapiski wraz z próbami literackimi. Zajmujący tryptyk, który czytać należy z odpowiedniej perspektywy. Wymaga też innego typu wrażliwości i przede wszystkim otwarcia. Na to, co inne i niepokojące.

Ta osobista część pozbawiona jest chronologii, ma akcentować ważniejsze momenty w życiu oraz przemyślenia, jakie się wówczas rodziły. Nie wraca już tak wyraźnie problem niedostosowania służby zdrowia do osób ze schorzeniami spektrum autyzmu, ale nadal pozostaje w pamięci choćby bezradny psycholog, który mimo braku jakiejkolwiek pomocy kasuje sporą sumę za wizytę. Krystian Głuszko o upokorzeniach i nietrafionych spotkaniach z tymi, co rzekomo mieli pomóc, opowiada w sposób stonowany, ze spokojem. Widać, jak wielka jest w nim potrzeba wewnętrznej harmonii, dla której gotów jest pożegnać takie uczucia jak złość. Jego opowieść opiera się na trudach dostrzegania dobrych stron w sytuacjach, jakie nawet dla osoby bez problemów psychicznych byłyby deprymujące czy frustrujące. Głuszko buduje stabilny świat w sobie i wokół siebie na przekór diagnozom, chybionym terapiom i na przekór umysłowi, jaki można mimo wszystko okiełznać.

W tym umyśle kryje się specyficzna wrażliwość odzwierciedlająca się w dwóch prostych formach prozatorskich. Jedno z opowiadań - historia reportera usiłującego zrozumieć motywy śmierci samobójcy - przeradza się w szokującą makabreskę, ale ten zabieg formalny ma uzasadniać złożoność schizofrenii oraz spustoszenie, jakie czynić ona może w chorym wraz z otaczającymi go osobami. Drugie opowiadanie jest proste i sentymentalne. Osadzone w pewnych kontekstach, które wyczytamy wcześniej. Tam, gdzie Głuszko rozważa pozycję Boga w świecie niezawinionego cierpienia. Bohaterowie "Splecionych dłoni" sytuują gdzieś obok siebie boski absolut. Starają się walczyć na różnych poziomach i w różny sposób. Autor prowadzi nas prostym językiem przez skomplikowany świat banalizowanych często życiowych tragedii.

"Szukaj mnie wśród szaleńców" jest bardzo osobistym tryptykiem i innego pisania od Krystiana Głuszko raczej nie można oczekiwać. To zapiski oswajające go ze stanami, jakich często nie rozumie. Zadające pytania o to, ile jest przypadku, a ile przeznaczenia w tym, że teraz - po latach walk z wewnętrznymi demonami - udaje mu się wieść spokojne życie męża i ojca. Spokój jest okupiony lękiem, bo codziennie może wydarzyć się coś, co zburzy porządek. Krystian Głuszko stara się budować porządek swoich myśli - dzięki niemu osiąga kolejne cele, coraz bardziej zakotwicza się w świecie bez szaleństwa. Doskonale jednak pamięta o tych, którym niezwykle trudno wydobyć się z matni lęków i urojeń.

Myślę, że to pisanie jest nie tylko autoterapeutyczne. To taka forma twórczości, która dociera do wąskiej grupy odbiorców, ale wciąż ma nadzieję na to, iż ta grupa się poszerzy. Autor nie oczekuje powszechnego zrozumienia. Zdaje się na te przypadkowe osoby, które przeczytają i zbliżą się do tego świata przeżyć. Ta proza niczego nie afirmuje, do niczego nie nakłania, w żaden sposób nie próbuje manipulować świadomością czytającego ani nie nosi w sobie znamion dydaktyzmu. Głuszko wie, że porządek i spokój zapewniają także zapisywane słowa i zdania. Od nas zależy, czy wejdziemy w świat niespokojnego umysłu zdeterminowanego w walce o normalność. Od nas też zależy, w jaki sposób przyjmiemy kolejną publikację autora, który w "Spektrum" zabrał głos za wszystkich, co mówić o cierpieniu nie potrafią.


PATRONAT MEDIALNY

2014-11-16

"Angole" Ewa Winnicka

Wydawca: Czarne

Data wydania: 15 października 2014

Liczba stron: 304

Oprawa: twarda lakierowana

Cena det: 44,90 zł

Tytuł recenzji: Na obcej ziemi

Podoba mi się w tym reportażu sposób prowadzenia nas przez historie trudnej walki z niedostosowaniem i wrażeniem niedopasowania się. Pęknięcia i rysy w wysłuchiwanych historiach pojawiają się często nie tam, gdzie moglibyśmy się tego spodziewać. Winnicka portretuje emigrantów z uwagą, ale cały czas stawia na kontekst i tło. Widzimy codzienność życia opowiadających, ale nie zawsze rozumiemy ich decyzje o pozostaniu na Wyspach lub też o powrocie. „Angole” boleśnie obnażają i polskie, i angielskie stygmaty. Problemy wynikają głównie z niemożności przenikania się obu grup narodowościowych. Ale to nie tylko to. Opowieści z tego reportażu, bezwzględnie prawdziwe i wyraziste, wywołują często sprzeczne emocje w czytelniku. Ta książka mniej skupia się na motywacjach, a bardziej na tym, co się dzieje i co mogłoby się wydarzyć. Stąd też "Londyńczyków", lekturę przecież napisaną w sposób nierówny, odbieram z dużo większą ostrością i wyraźniej niż „Angoli”. Z pewnością będzie to książka, o której wiele się powie, bo sama w sobie prowokuje do różnych dyskusji. Obawiam się jednak, że nie znalazłem w tych opowieściach o emigracji – dla mnie samego będącej czymś odległym i niewyobrażalnym – rysu lub motywu, które mogłyby mnie zaskoczyć. Historie Winnickiej, jakkolwiek pasjonujące, boleśnie dotykające i przejmujące, nie stanowią jakiejś nowej treści. Inspiracji do nowych przemyśleń. Może dostarczyliby ich ci ze sfery „środka” ze swoimi nudnymi historiami o dopasowaniu i umiejętnym odnalezieniu się na ojczyźnie, gdzie wiodą szczęśliwe, lecz mało spektakularne życie. Może gdyby Winnicka nie postawiła na kontrastowość, znalazłoby się w tym reportażu coś, co do tej pory nie zostało przemyślane i nie przychodziło nawet na myśl. Może.        

Całość tekstu na stronie artPapieru     

2014-11-13

"Szum" Magdalena Tulli

Wydawca: Znak

Data wydania: 6 października 2014

Liczba stron: 192

Oprawa: twarda

Cena det: 34,90 zł

Tytuł recenzji: Wspomnieć i wybaczyć

Każdy z nas nazbyt często jest surowym sędzią dla innych, nie dla siebie. Jednocześnie skłaniamy się bardziej ku temu, by zrozumieć własne motywy działania i emocje, a nie skupiać się na innych, bo zrozumienie bywa trudne, gdy ma wyjść poza nas samych. Bez względu na to, czy musimy wybaczyć sobie czy ludziom nam bliskim - za każdym razem jest to trudne, bo wymaga empatii i zdystansowania. Wszystko powyższe brzmi jak zbiór truizmów, ale z nich to właśnie w sposób subtelny, przesycony symboliką i bardzo sugestywny Magdalena Tulli buduje swoją nową powieść, "Szum".

W omówieniach podkreśla się jej łączność z "Włoskimi szpilkami", ale znajomość poprzedniej książki autorki nie jest konieczna. "Szum" to wyrazista, zamknięta i przejmująca całość. Narracja, w której autorka rozlicza się z czasem minionym i ludźmi, z jakimi można porozmawiać dopiero po śmierci. Wychodzi naprzeciw swym boleściom oraz usiłuje nadać cierpieniu znaczenie poprzez akt wybaczania. W nim jest mądrość i rozwaga. W nim świadomość ulgi, bo - jak rzecze wyimaginowany przyjaciel bohaterki - "Ukrywanie cierpienia to straszny ciężar". Tulli poddaje się w tej prozie potrzebnej jej terapii. Nie stanie się tak, że przejmiemy z niej mądrość i nauczymy się wybaczać, zamiast sądzić. "Szum" opowiada o indywidualnych przeżyciach, ale siłą tej książki jest jej uniwersalny przekaz. Dlatego nad tą kameralną opowieścią o żegnaniu się z wewnętrznym cierpieniem trzeba się pochylić z wyjątkową uwagą.

Najpierw mamy obrazy z życia dziecka, sponiewieranej przez otoczenie dziewczynki. Urodziła się przypadkowo taka, a nie inna, wszak każde małżeństwo to loteria i nigdy nie wiadomo, co się na niej wygra. Jej matka nie wygrała szczęścia. Odgrodzona od świata murem pełnym form, zastygła w nich na zawsze, czyniąc się wobec córki kostyczną personą, która jedynie nakazywała i zmuszała, by wiecznie być "o pół tonu ciszej", wiecznie w dystansie, z dala od uczuć i z dala od bliskości. Niedostosowana mała dziwaczka, która jeździ autobusami bez celu, coraz bardziej utwierdza się w przekonaniu, iż nigdy nie zasłuży na matczyną czułość. Wie, że chłód rodzicielki kryje się gdzieś w mrocznym śladzie po Auschwitz, z którego matka wyszła żywa tylko fizycznie. Coś zamarło, coś skostniało. Czegoś zabrakło. Dlatego istnienie małej dziewczynki jest okresem ciągłych braków i ich rozpaczliwego rekompensowania. Trudno o to, gdy życie szkolne i domowe to czas wiecznych pretensji o wszystko, czego się nie zrobiło, nie powiedziało, nie przeżyło. Dziewczynka od samego początku jest za słaba do jakiejkolwiek walki  o swoje, zbyt spolegliwa i coraz mocniej zamknięta w sobie. Pozwala się zbliżyć tylko lisowi, który towarzyszyć jej będzie przez całe życie jako czytelna figura sprytu, dwuznaczności i umiejętności robienia światu oraz ludziom na przekór.

A życie toczy się dalej, choć tak silnie naznaczone jest smutkiem bycia gdzieś obok, nigdy wewnątrz. Nawet tej wspólnoty, która co niedzielę buduje życie rodzinne - karykaturalny obraz starania się w perfekcyjnym byciu obok siebie. Czas mija nieubłaganie, ale pozostają w pamięci ślady. Upływ czasu ich nie zatrze. Pozostają też mroczne wspomnienia. Jest esesman i wojna, z którą nie pożegnała się nie tylko matka. Dorastanie u Tulli jest procesem tłumienia wszystkich możliwych braków, jakie doświadczane w życiu, czynią je nie tyle nieznośnym, co drażliwie niepewnym. Trudno bowiem oczekiwać na odrobinę szczęścia, skoro wszyscy szczęśliwcy przechodzili gdzieś obok, a wewnątrz pozostał smutek wynikający z pustki matczynej obojętności. Tej, której nigdy nie można było zrozumieć.

"Szum" jest prozą wspomnieniową, która ma sygnalizować te istotne momenty życia, z jakimi nigdy już nie można się rozstać, bo nie tyle bolą, co uwierają na zawsze. To narracja złożona z wątków zapisanych na trwałe i nie do wymazania. Wątków oraz historii, nad którymi po latach trzeba się znowu pochylić. Tulli buduje prozę bardzo stonowaną, choć przecież kipi skrywanymi gdzieś emocjami i na emocjach bazuje. Tych niewyrażonych w bezradności ludzkiej, bo nie o wszystkim można powiedzieć, nie wszystko wyrazić. Szum egzystencji powoduje, że gubi się gdzieś ważne kontury ludzi, z jakimi nie udało się za życia porozmawiać naprawdę i do których w przypływie bezradności chce się zatelefonować po śmierci. Magdalena Tulli udowadnia, iż na wszystko może przyjść czas. Nawet wówczas gdy ten realny już się nam skończył. W "Szumie" zmarli zmartwychwstają, jest im oddany głos i obserwujemy, w jaki sposób z nicości umierania może zrodzić się siła tych, co potrafią wybaczyć przeszłość. Autorka wyzwala się z rygorów i obwarowania upływem czasu, które czyniły jej życie nieznośnym oraz wiecznie piętnowanym przez innych. Wyzwala się poprzez zrozumienie. Tego wszystkiego, co w szarości życia codziennego było tylko bolesnymi wyrzutami sumienia i żalem, dla jakiego nigdy nie znaleziono słów wyrazu.

Słowa i pamięć wraz z czytelną symboliką budują niezwykłą narrację "Szumu", która chce się wydostać z rozpaczliwego czasu minionego, aby pozbyć się nie tyle balastu wspomnień, co milczenia prowadzącego ku niedomówieniom, ku złu pośród bliskich. Tulli kreśli obraz świata, dla jakiego nie ma już ram, bo rozpada się obsesyjne myślenie o przeszłości jako czasie ran nie do zagojenia. Duchowe oczyszczenie, egzystencjalna zaduma nad sobą, wnoszenie się ponad emocje i tych emocji opisywanie - to wszystko tworzy z "Szumu" książkę boleśnie ważną oraz czytelną przede wszystkich dla tych, których stać na dystans. Nikt bowiem nie czyni zła bez powodu. Żaden powód nie wydaje się oczywisty, jeśli nie przyjmie się perspektywy widzenia drugiego człowieka. Można nad tym nie myśleć i tonąć w rozpaczy z wyimaginowanymi bliskimi istotami. Można zwiększać dystans do świata, który odbierało się zawsze jako zdystansowany do nas. Można też skonfrontować się z własną przeszłością przede wszystkim po to, by odpuścić, gdy trzeba i zrozumieć, gdy to konieczne. Ważna i wyraźna książka!

2014-11-10

"Berlinawa" Dawid Kornaga

Wydawca: Świat Książki

Data wydania: 8 października 2014

Liczba stron: 590

Oprawa: twarda

Cena det: 34,90 zł

Tytuł recenzji: Gniew i poszukiwania

"Berlinawa" - najnowsza książka Dawida Kornagi, na którą kazał nam czekać bardzo długo - to krew, pot i łzy. Jego bohaterów gdzieś między polską a niemiecką stolicą oraz samego autora. Dwa lata pracy okupione sporymi wyrzeczeniami nie poszły na marne, bo mamy rzecz znakomitą i mimo sporej objętości w żaden sposób nieprzegadaną. Nawiązuję tutaj do "Singli+", które zmiażdżyłem przed laty i przy omówieniu których snułem refleksję o tym, że jakiekolwiek portretowanie środowiskowe wychodzi Kornadze dobrze dopiero wtedy, gdy ma wyraźnego bohatera prowadzącego.

Smakowitość "Berlinawy" wynika pewnie z tego, iż mamy w tej książce dwie wyraziste bohaterki prowadzące (choć tylko jedna jest pierwszoplanowa), a ich liczni znajomi i wrogowie tworzą barwne tło obyczajowe powieści o przekraczaniu granic siebie, wewnętrznej wolności oraz o tym, że z wyżej wymienionymi nie każdy sobie radzi. Ola i Ula, każda osadzona w innym mieście, w innym życiu i innym kontekście -  to postacie z jednej strony tragikomiczne, gdy nie potrafią zdecydować o tym, czy zatonąć w nadmiarze wolności, opcji do wyboru i światopoglądów do przemyślenia. Z drugiej jednak - figury wewnętrznej walki o spełnienie, o zrozumienie możliwości świata wyobrażeń i świata alternatyw, ugniatającego nadmiarem bodźców bez względu na to, czy jest się otwartą na doznania uciekinierką wewnętrzną czy pełną frustracji oraz nienawiści młokoską, dla której pojęcie narodu i wspólnoty boleśnie zawęża się wraz z perspektywami ograniczanymi w kraju granic bolesnych oraz doskwierających.

Ola lubi seks i pociągi. Niekiedy dla zabicia czasu jeździ sobie po Berlinie kolejkami nad- i podziemnymi. Znalazła się w niemieckiej stolicy z własnego wyboru okupionego dylematami kobiety, co wciąż mierzy się ze stygmatem matki Polki, któremu nie podołała i z którego drwi. Ola drąży język. Swój własny i ten, nad którym pracuje w pocie czoła jako tłumaczka na stypendium. Język Oli to sposób opisu skomplikowanego życia wewnętrznego oraz nieporadne narzędzie do nakreślania coraz to nowych napięć na granicy tego, co przeżywane i tego, co widziane wokół. Ola tkwi między językiem polskim i niemieckim, niebezpiecznie zakotwicza się gdzieś między płciami, wciąż spragniona jest nowych doznań i tak stymuluje własne życie, by się ich ani na chwilę nie pozbawiać. Gdzieś tam, daleko, pozostał zdigitalizowany mąż z życiem zaplanowanym "od-do" oraz córeczka, którą Ola podgląda tylko na Skype. Bo Ola to matka nowocześnie pragmatyczna; zdystansowana i nieprzywiązana, odrzucająca pieluchy, krzyki i ograniczenia, a jednocześnie wciąż rozpamiętująca swą dziecinę, dla jakiej być może warto byłoby jednak coś poświęcić. Największym poświęceniem Oli jest jednak jej stan twórczy. Istnieje wtedy, gdy może być poza sobą, w oddaleniu od ojczyzny, butnie nierozważna i skandalicznie nieprzewidywalna. Kiedy pojawiają się w jej życiu pęknięcia i słabości, wszystko wydobywa się z potem i łzami. Zalane alkoholem, zatopione w wariackim trybie życia - szybko znikają, bo tak trzeba.

Niewiele możliwości ma za to Ula. Ledwie dwudziestka na karku, ponad dziesięć lat młodsza od Oli. Uziemiona przez szarą polskość i pragnąca w tej polskości znaleźć siłę. Nacjonalistka tyleż rozedrgana wewnętrznie, co skupiona przede wszystkim na nienawiści. Można nienawidzić ojca, rozmodloną matkę, idiotyczne studia, brak perspektyw i ludzi dostosowanych do szarości. Bo szarzy oraz nijacy są nawet radośni hipsterzy i lewacy, dla których siła fizyczna to inna galaktyka, a właśnie prawo pięści Ula ceni sobie na równi z przekonaniami o tym, że aryjska rasa słowiańska winna anektować, zdobywać i stale być na wojnie, gdzie nie ma czasu na to, by okrzepnąć, bo wciąż się walczy. O nowy porządek patriotów z wściekłości. Uli, która zwątpiła we wszystko i wierzy jedynie w ideę rasowego wybrania. Mała Ula staje na koturnach, podnosi się w ostrych słowach, stymuluje swych kompanów do agresywnych akcji, jest cała dręczącym się wewnętrznie kłębkiem animozji zbudowanych na stereotypach.

Jakim cudem obie staną obok siebie? Co się wydarzy, gdy Ula pojawi się w Berlinie, a Ola postanowi dopisać ciąg dalszy do jej życiowej narracji? Dawid Kornaga buduje prozę spektakularnej akcji, obok której zawiesza się socjologiczna refleksja o wszelkiego rodzaju wspólnotach, wielościach oraz obcości rodzącej się wtedy, gdy obok siebie staje nieznane i przez to zagrażające. "Berlinawa" to historia nieprzypadkowo osadzona przeze wszystkim w niemieckiej stolicy. Berlin wielu zabytków nie posiada, ale autor udowadnia, iż jest z pewnością miejscem "atrakcji egzystencjalnych". Tutaj bowiem będzie mieć miejsce kilka spektakularnych scen, które na zawsze zmienią życie wspomnianych bohaterek, a także wskażą nowe tory dla losów świetnych postaci drugiego planu. Te warszawskie przepełnia frustracja i żal, berlińskie zaś gubią się w otwartości świata, w którym wyraźne ramy wyznaczyć mogą te same mroczne przekonania, jakie każą kopać Turków przy skrzyżowaniu Gneisenaustrasse czy obrzucać lewaków zgniłymi jajami podczas demonstracji na warszawskich ulicach w jakże ważnym dniu 11 listopada. Kornaga łączy zatem na pozór odległe od siebie miasta. Każe od nich uciekać i się z nimi identyfikować. Opowiada o przepełnionych wewnętrzną bezradnością ludziach, dla których bunt i wściekłość to jedyne sposoby oddania światu tego, na co rzekomo zasługuje.

"Berlinawa" jest powieścią wielu tonacji i stylów. Świetnie to wszystko się ze sobą łączy, kiedy ujawniane stereotypy są co chwilę obalane, by pojawiły się nowe myślowe kalki, wraz z nimi przemoc - prowadząca przecież donikąd i wywołująca kolejną falę agresji, od jakiej wielu bohaterom Kornagi trudno jest uciec. Myślę, że to polifoniczna opowieść o skutkach tego, iż wielu z nas nie jest w stanie wyrosnąć z gniewu. O negatywnych emocjach, które za wszelką cenę kryjemy. O rozczarowaniach i o próbach czynienia życia bardziej znośnym. Ola wybiera wolność na wielu różnych poziomach. Ula daje się zniewolić i manipulować tylko po to, by w finale przejąć coś od Oli, a w gruncie rzeczy odnaleźć odpowiedzi na pytania, które mnożyły się w Warszawie, w Berlinie wygasając. Są jednak tacy, co całkowicie przegrywają... Czyta się to wszystko bardzo szybko i z dużą przyjemnością, choć przecież jest to książka niewygodna, trudna, złośliwie wieloznaczna. Sporo wątków, dużo treści. Zmiksowane w dobrze nam znanym stylu Dawida Kornagi, który przekornie zdaje się pytać o to, na co możemy pozwolić sobie w świecie, w jakim kolejne granice obalamy sami, wtapiając się jednak w obce ramy, skąd wydobyć mogą nas tylko inni.

Dawid Kornaga z czułością portretuje dwa miasta, dla których zbudował pozornie różne narracje. Tytułowy neologizm to też świadectwo odważnego przekraczania granic. Wielkomiejski gwar w swej różnorodności portretowany jest z równą empatią, co błądzący bohaterowie - śmieszni i tragiczni, rozpaczliwie samotni i jednocześnie wewnętrznie silni; nieświadomi rzeczywistości poza tą, którą ukształtowały kalki i maski, tworząc bezpieczny kokon wyobrażeń o życiu. Życiu barwnym, dynamicznym, niepozbawionym brutalności i tragicznych końców. "Berlinawa" imponuje rozmachem, a zarazem uważnością w portretowaniu tych wszystkich niuansów, które tworzą wielobarwne światy dwóch miast i dwóch kobiet uciekających oraz powracających. Ola i Ula, Berlin i Warszawa. Nieograniczone możliwości i wewnętrzne granice. Swoboda i strach. Wolność i zniewolenie. Kornaga łączy to, co kontrastowe. Stara się w kontrastach zatrzeć ich nieznośność. Bo ta książka jest nieznośna, męcząca i - powtarzam -  złośliwa. Prowokuje w dobrym stylu. W takim też została napisana.

2014-11-07

"Cień" Monika Rakusa

Wydawca: W.A.B.

Data wydania: 10 września 2014

Liczba stron: 222

Oprawa: twarda

Cena det: 39,99 zł

Tytuł recenzji: Ślady niewidzialności

Monika Rakusa w bardzo wieloznaczny sposób pisze o kobiecej niewidzialności. Może o niewidzialności jako egzystencjalnym stygmacie każdego z nas także. Pisarka długo kazała czekać na swoją nową książkę. Jest "Cień". Zbiór opowiadań, a raczej - w moim odczuciu - zbiór niejednoznacznych gatunkowo tekstów z kilkoma tezami, w który dość nieoczekiwanie wbija się publicystyczny ton opowieści o ludzkiej niemożności poradzenia sobie z własną nędzą. Gdzieś między kolejnymi narracjami kryje się kilka obsesyjnych rozważań zawartych i w "39,9", i w "Żonie Adama". Jest też niepokojący ton opowiadania o tym, co po sobie pozostawiamy. I naznaczenie śmiercią, bo mamy w zbiorze klamrę kompozycyjną stworzoną przez scenę śmierci - tej nieoczekiwanej i nagłej oraz upragnionej, pożądanej wręcz. Mam wrażenie, że można jedynie nakreślić ramy omawianej publikacji. Wejście w nią jest ryzykowne. Monika Rakusa opowiada metaforycznie, czasami w nadmiarze psychologizuje, unika jasnych przesłań i sytuuje swoje bohaterki gdzieś między efemerycznymi śladami ich istnienia a cieniem, jaki rzucają na świat już po tym, gdy uznają życie za zakończone.

Otwierający zbiór tekst jest bardzo wyraźną introdukcją do rozważań, które potem przybiorą formę kilku strumieni świadomości zamkniętych w tym, co niewyrażalne, w pragnieniu odejścia ze świata życia prawie wiecznego. Rakusa snuje swoje opowieści mocno zatroskana o ludzką kondycję, dla której tak mało jest czasu na świecie i po której pozostają ślady przez niewielu rozszyfrowane, bo też przez niewielu rozpoznane. Na pierwszy plan wysuwają się skomplikowane relacje matek i córek, choć autorka zwodniczo kieruje nas w zupełnie inne rejony i każe obcować z opowieściami o odmiennej tematyce, raz także z męskim narratorem. Na początku mamy historię młodej dziewczyny, która zbiera pozostałości po ulotnym życiu zmarłej matki. Odkrywając, jak bardzo zacierała po sobie ślady, odnajduje jednak ten najważniejszy - ślad po prawdziwej egzystencji, w jakiej zmarła nie mogła się odnaleźć, nie dając na nią przyzwolenia. W "Śmiertelności" gdzieś na marginesie wspominana jest matka, która celowo wypierała się jakichkolwiek korzeni. Jej córka ma to za złe. Komu? Kto jest w stanie określić swoje miejsce na ziemi, skoro rozpaczliwie szuka tych miejsc swoich bliskich?

"Cień" opowiada o odwadze pozostawiania po sobie śladu. Takiego do rozszyfrowania, ale też symbolicznego. Bo bycie jest nieznośne w swej przezroczystości i w poczuciu, iż jest się tylko dla siebie, a dla innych - niewidzialną materią. Monika Rakusa buduje przejmujące narracje o utratach tylko po to, by dać do zrozumienia, jak wiele odnajduje się właśnie w tym, czego już nie ma. Matka, kochanka, przyjaciółka. Ślady obecności tak rozpaczliwie wołające gdzieś w pustkę, w której ocierają się o siebie wszyscy niewidoczni, wszyscy naznaczeni piętnem politowania, wszyscy zatomizowani i rozpaczliwie błagający o zainteresowanie na wiele możliwych sposobów. Przegrani i zapomniani.

Gorzko jest w nowej prozie Rakusy, ale i refleksyjnie w sposób świeży. W jednym z tekstów pojawia się taka autoironiczna refleksja o tym, że poprzednie książki autorki traktujące o kobiecości opisywanej w sposób trudny, spotkały się z co najmniej dwuznacznym odbiorem czytelników. "Cień" jest książką na tyle niejednoznaczną, że ślady po sobie Monika Rakusa pozostawia tutaj delikatnie i przemyślanie. Udowadnia kruchość egzystencji, ale każe też z tej kruchości wydobyć to, co silne. Jesteśmy zanurzeni w światach, w których czegoś się nie powiedziało, czegoś nie zrobiło. Nie dało się właściwych znaków we właściwym czasie. Pozostaje pogodzenie z odejściem i zrozumienie efemeryczności kogoś, kogo już nie ma. Najbardziej tragiczne w tym wszystkim jest uświadamianie sobie, że nicość nie jest niczym abstrakcyjnym i z tęsknoty za bytem zrodzić się może jedynie smutny niebyt. Ci, co tęsknią i rozpamiętują, mogą nie być wspominani. Niewidzialność po śmierci ma pewne znamiona, ale ta za życia trudna jest do zniesienia.

Rakusa tworzy trochę terapeutyczną prozę, ale pomaga nią chyba przede wszystkim sobie. "Cień" nie jest dla wszystkich. To książka dla tych, którzy znają autorkę z poprzednich fabuł i wiedzą, w jaki sposób wyróżniają się one pośród innych zaangażowanych w portretowanie świata kobiecych przeżyć. Monika Rakusa stawia na formę, ale stale zmienia jej kształt. Kroczymy po świecie jej opowieści z trudem, bo nie jesteśmy pewni gruntu. Nic nie jest w tej książce osadzone na stałe i o niczym stałym ona nie opowiada. To sztuka wejść w narracje o naszych wyobrażeniach świata i zachować w nich oryginalność własnych wyobrażeń. Odnoszę jednak wrażenie, iż czytelność tych pięciu narracji traktowanych jako spójna całość, jest już czymś skomplikowanym, bo być może za dużo w tym dygresyjności i symboliki. Zbyt wiele historii rwie tutaj się w sobie, a być może powinny się zazębiać, uzupełniać. Czasami nawet odnoszę wrażenie, że wkrada się chaos, ale cały czas mam na uwadze świadomość, iż ten zbiór ma być uwierający także formalnie.

To książka o cieniach i o śladach. O tym, za co nie zawsze potrafimy brać odpowiedzialność i o sprawach wykraczających poza ramy odpowiedzialności. "Cień" ma być źródłem inspiracji płynących z narracji bardzo niejednorodnych, bardzo chwilami drapieżnych i jednocześnie subtelnie wyciszonych. Nie ma dla tych tekstów jednego wspólnego mianownika, ale pozostają nam wspomniane cienie i ślady. Życiorysy zamknięte w opowieści o niejednoznacznym życiu. Sporo w tym wszystkim poezji. Sporo smutku oraz gorzkiej zadumy. Jest pazur i dużo ironii. Odkładam jednak książkę z poczuciem, że gdzieś się zagubiłem w tym narracyjnym gąszczu. Monika Rakusa stawia na wątpliwość, pytania i zatartą jednoznaczność przekazu. "Cień" jest o relacjach niespełnionych oraz trudnych. Te określenia mogą cechować relację czytelnika i autorki na kartach tej książki. Udało mi się do niej zbliżyć chyba tylko nieznacznie. Może dlatego, że nie godzę się na niewidzialność.

2014-11-04

"Jedwabnik" Robert Galbraith

Wydawca: Publicat/Wydawnictwo Dolnośląskie

Data wydania: 24 września 2014

Liczba stron: 480

Tłumacz: Anna Gralak

Oprawa: miękka ze skrzydełkami

Cena det: 39,90 zł

Tytuł recenzji: Strike i sekrety wydawców

Mamy kontynuację losów londyńskiego detektywa z kornwalijskim rodowodem - wielkiego i inteligentnego Cormorana Strike'a. J. K. Rowling błyskawicznie uwinęła się z napisaniem kolejnej książki w cyklu i tym razem ostrze swej ironii pod pseudonimem literackim skierowała na przestrzeń, z której sama wyrasta. Po sportretowaniu świata mediów i celebrytów w "Wołaniu kukułki" tym razem przeczytamy o tym, jak odrażający może być literacki światek, w którym autorzy, redaktorzy, wydawcy oraz agenci kopią pod sobą dołki z zaskakująco dużą determinacją i gdzie utrzymać się można w kręgu medialnego zainteresowania tylko dzięki soczystym sensacjom oraz kontrowersyjnym książkom. W ten bardzo hermetyczny i przesiąknięty animozjami świat wkracza Strike wraz ze swą sprytną asystentką Robin, której charakterystykę poszerzono w powieści i uczyniono z niej nareszcie wyraźną bohaterkę drugiego planu, a nie epizodyczny dodatek do fabuły jak w poprzedniej książce o detektywie z trudną przeszłością.

Robert Galbraith to marka nowego cyklu kryminałów w starym angielskim stylu. Tym razem jednak do książki wprowadzone zostanie dużo krwi i brutalne morderstwo. Ofiara z pewnością robi wrażenie. Mało przystaje do całości detektywistycznej fabuły, ale mrozi krew w żyłach i każe podążać trudną drogą ku ujęciu psychopatycznego mordercy wyprzedzającego o kilka kroków zarówno londyńską policję, jak i sprytnego Strike'a. Perwersja doskonała, zatarte wszelkie ślady, spektakularnie okaleczone zwłoki i tajemnica tego, skąd wzięto inspirację do tak przerażającej zbrodni. Nie sposób tego czytać bez wypieków na twarzy!

Dużo bardziej przerażające wydaje się jednak odkrywanie w powieści tego, co tworzy codzienność brytyjskich wydawców. Galbraith trochę przesadza, mocno przerysowuje i lekko szarżuje. Cormoran Strike otrzymuje zlecenie od żony zaginionego pisarza Owena Quine'a, która chce dowiedzieć się, gdzie tym razem przepadł niewierny mąż, wielokrotnie w przeszłości znikający bez zapowiedzi. Strike ma trudny orzech do zgryzienia. Następujące po sobie fakty kierują uwagę śledczych nie tam, gdzie spogląda kornwalijski olbrzym. A zamieszani w zniknięcie Quine'a mogą być wszyscy, których sportretował w mrocznej gotyckiej bajce przepełnionej perwersją. Jest więc jego agentka literacka Liz, wydawca Daniel Chard, redaktor Jerry czy kolega po piórze, wielkiej sławy autor Michael Fancourt. Każdy z nich ma na sumieniu grzechy, które w symboliczny sposób zostały ujawnione na kartach powieści, jaka nieoczekiwanie znalazła czytelników w branży poprzez nieuwagę albo celowe rozprowadzenie maszynopisów do tych, którzy mogli się w nim przejrzeć.

Galbraith zadaje kilka zasadniczych pytań o kształt i kondycję współczesnego środowiska literackiego. Oczyma Strike'a ocenia związki literatury z życiem oraz odkrywa sam proces jej tworzenia. Przyglądamy się światu wzajemnej nieufności, w którym kompleksy, lęki, niepokoje oraz rozbuchany egoizm tworzą relacje oparte na zależnościach, o jakich nie myśli czytelnik, a które stale stoją na drodze wydania w takiej, a nie innej formie konkretnego tytułu. Nie ma w zasadzie nikogo, kto w świecie literackim tej powieści wzbudziłby sympatię albo zaufanie Strike'a. Detektyw zapoznaje się z niewydaną książką "Bombyx Mori" i dostrzega szereg zależności między znanymi w branży ludźmi, dla których publikacja tej rzeczy byłaby katastrofą. Skomplikowana intryga dodatkowo utrudnia rozeznanie w tym, kto jest jednoznacznym wrogiem autora i kto bierze odpowiedzialność za to, że kontrowersyjna fabuła dociera do coraz to nowych osób, stając się jednocześnie opisem rzeczywistości nie tak daleko odbiegającej od prawdziwego świata odpowiedzialnych za redakcję i wydawanie książek.

"Jedwabnik" zaskakuje zwrotami akcji przede wszystkim dlatego, że autorka postarała się o to, by na drodze Strike'a stawały wieloznaczne postacie, ustawicznie skrywające jakieś sekrety. Z rozmów prowadzonych przez detektywa i jego asystentkę wyłania się obraz piekła, jakie fundują sobie nawzajem wszyscy odpowiedzialni za kształt brytyjskiej literatury. Są gotowi poświęcić wiele dla sławy medialnej, a jednocześnie czujnie chronią sekrety branży, o których media nigdy nie powinny się dowiedzieć. Cormoran Strike penetruje najbliższe środowisko zaginionego - pisarza sprawiającego wrażenie skandalisty, który skupia się na sobie, przekonany jest o swej wielkości, czuje się ponad wszystkim, a jednocześnie doskonale wie, jakich środków formalnych użyć dla krytyki własnego otoczenia, by samemu pozostać twórcą bez skazy. Poznaje bliżej zleceniodawczynię żyjącą w cieniu męża oraz jego upośledzoną umysłowo córkę, z którą - jak można przewidzieć - Galbraith wiąże finałowe rozwiązanie kryminalnej intrygi.

Obok wspomniana Robin, dla której J. K. Rowling wydaje się bardziej czuła. Asystentka Strike'a szykuje się do ślubu z narzeczonym. Matthew nie darzy sympatią jej pracodawcy. Robin jest w potrzasku - z jednej strony pragnie nadal się rozwijać przy Cormoranie, wychodząc gdzieś poza biurowe obowiązki, z drugiej jednak nie chce tego robić kosztem związku, w jakim pojawiają się coraz to nowe pęknięcia. Rysy widzimy także w biografii Cormorana Strike'a. Po rozwiązaniu zagadki śmierci celebrytki opisanej w pierwszej części cyklu otrzymuje wystarczająco dużo nowych zleceń od bogatych oraz zdradzanych, aby przede wszystkim wynająć mieszkanie i poczuć się niezależnym. Strike sytuuje się na życiowym marginesie na swoje życzenie i jego decyzje wynikają z prób odcięcia się od tej części opresyjnej przeszłości, po której śladem jest kikut nogi czy wspomnienia byłej dziewczyny, jaka wkrótce weźmie ślub z innym.

Jak widać Robert Galbraith nie zaniedbuje warstwy obyczajowej powieści, bo mimo intensywnego śledztwa, otrzymujemy ciekawe rozwinięcia historii sygnalizowanych jedynie w "Wołaniu kukułki". Sam "Jedwabnik" jest powieścią napisaną bardzo dobrze i nie sposób znaleźć w niej jakichś słabych punktów. Odważne wydaje się ironiczne portretowanie środowiska wydawców oraz pisarzy i być może tą książką Rowling narazi się wielu równie silnie, co jej powieściowy Quine. Miejmy nadzieję, że nie będzie to miało tak dramatycznego finału jak w powieści, bo smak na poznawanie kolejnych części przygód Strike rośnie po "Jedwabniku" jeszcze bardziej.