2019-10-30

„Zanim stanę się lalką” Monika Mostowik


Wydawca: Jama

Data wydania: 27 września 2019

Liczba stron: 216

Oprawa: twarda

Cena det.: 39 zł

Tytuł recenzji: Artystyczna ekspresja

Monika Mostowik konsekwentnie opowiada o kobiecej tożsamości, ale tym razem – po „Patrzę” – zmienia oswojoną formę opowieści, bo zamiast opowiadań proponuje nam monolog bohaterki usiłującej nie tyle odsłonić swą tożsamość, ile przede wszystkim zawikłać jej interpretacje, włączając do kompulsywnych, czasem trudnych do przyswojenia, ale na pewno sugestywnych rozważań motyw lalki. Funkcjonującej tutaj nie tylko na zasadzie mnogości powtórzeń jednego słowa, ale przede wszystkim jako zręczna i wieloznaczna figura opowieści o tym, jak bardzo możemy się nie znać i jak mocno cierpimy, kiedy oceniają nas inni, dając sobie prawo do omnipotencji nad nami. „Zanim stanę się lalką” to książka bardzo ciekawa już choćby przez to, że usiłuje umiejscowić ludzkie relacje i wynikające z tego dysonanse w symbolu czegoś z jednej strony martwego, z drugiej jednak znamionującego coś, od czego bohaterka wciąż ucieka. Lalki przede wszystkim nie krzywdzą. Nie każdy może stać się lalką. Twórcza aktywność narratorki jest w stanie zobaczyć w człowieku materiał na lalkę tylko w bardzo konkretnych przypadkach. Ta mroczna chwilami dychotomia życia i tego, co martwe, w rozważaniach na temat bliskości oraz niezbędności lalek dla straumatyzowanej życiem bohaterki prezentuje się bardzo zachęcająco. Dlatego po „Patrzę”, najlepszej chyba książce Moniki Mostowik, otrzymujemy kolejną, którą można uznać za najbardziej intrygującą.

Bunt opowiadającej wobec świata wydaje się chwilami nieco infantylny. Świat nie może się dopasować do moich wyobrażeń, więc ja się od niego odwrócę. Brakuje dziecięcego tupnięcia nóżką i pełnej pretensjonalności obrazy na rzeczywistość, która jest inna niż ludzkie wyobrażenia. Ale to wszystko wcale tak nie wygląda, jeśli przyjrzymy się całej strukturze książki i dostrzeżemy, skąd wydobywa się bunt oraz jaką formę przybiera. Niepogodzenie się ze światem w kształcie, który jest opresyjny, to jedno. Drugie – ważniejsze – to umiejętność odnalezienia drogi ratunku dla siebie. Bez krzywdzenia, którego narratorka tak bardzo się boi, tak wiele razy go zaznała i tak rozpaczliwie chce uciec w świat, w którym po prostu krzywdy nie ma. Lalki nie krzywdzą, podkreślam to ponownie. Lalki są substytutem życia, ale i jego zaprzeczeniem. Autorka ciekawie balansuje między tym egzystencjalnym poczuciem pustki a oczekiwaniem, że poza pustką istnieje coś, co może dać satysfakcję i pozwolić na normalne funkcjonowanie. Bo przecież priorytetem jest przeżyć swoje życie świadomie. Tej świadomości pozwalają się ukształtować lalki – one są tu nie tylko obecne w najbardziej oczywistej formie, je się tworzy, także traci i potem coś zyskuje. Wokół lalek odbywa się specyficzny proces demiurgiczny, który staje się zaprzeczeniem tego, jak stworzył się i ku czemu podąża otaczający świat.

Samotność bohaterki ma kilka wymiarów. To stan, w który została częściowo wpędzona, ale także element świadomego wyboru. To kwestia zamknięcia i izolowania się przed tym, w czym znajduje się cała masa niespełnień i żalu. Ważna jest tutaj przestrzeń piwnicy, ale duże znaczenie ma także – zasygnalizowana jedynie – kondycja psychiczna naznaczona odrzuceniem przez dysfunkcyjną matkę. Rozbudowuje się przestrzeń wyobrażeń o rzeczywistości, w której trzeba znaleźć ratunek – i ten ratunek przychodzi w formie tworzenia. „Zanim stanę się lalką” to zatem prowokujący i alarmujący raport z czasu kreacji, inteligentna spowiedź artystki, ale także książka, dzięki której uwypukla się ludzkie pragnienie bycia odpowiedzialnym za coś, co przynosi twórcy ukojenie.

Pretekstem i inspiracją do tworzenia lalki staje się ludzka nietuzinkowość. Bohaterka chce widzieć w ludziach to, za co otoczenie może oskarżać albo skazywać na egzystencjalną banicję. Kiedy zatem w jej otoczeniu pojawi się zapracowana i niedoceniana pielęgniarka albo mężczyzna po rozstaniu, z którym relacje kiedyś wyglądały zupełnie inaczej, zaistnieje także możliwość zrozumienia, a w niej – trzy osoby związane specyficznymi więzami pomagającymi przetrwać. Wydaje mi się, że to najbardziej dosłowna przestrzeń w tej opowieści. Reszta kryje się w licznych niedopowiedzeniach, ale Monika Mostowik pisze w taki sposób, że przez chwilę wszystko, co pozornie absurdalne, może wydawać się jakąś oczywistą wykładnią. Zaczynamy rozumieć i pojmować świat takim, jakim widzi go bohaterka. Wydaje się nagle logiczny i w dużej mierze uporządkowany. Jest przestrzenią artystycznego wyrazu siebie, ale przede wszystkim bezpiecznym rejonem poszukiwań odpowiedzi na najbardziej męczące pytania egzystencjalne.

Jest też ta opowieść – w samej konstrukcji oraz tematycznie – książką naprawdę oryginalną. Opowieścią nie tyle o wyobcowaniu, ile o specyficznej formie autoagresji, dla której trzeba odnaleźć łagodzące lekarstwo. Jakieś remedium na fizyczny ból wynikający z bolesnych doświadczeń emocjonalnych. Nieprzypadkowo czytamy o fizycznych zranieniach, by ujrzeć pod nimi cierpienie dużo bardziej skomplikowane i niejednoznaczne. „Zanim stanę się lalką” jest zatem historią czasu, w którym podwyższona adrenalina idzie w parze z atawistycznym wręcz lękiem wobec dalszego funkcjonowania w tak zwanej prozaicznej rzeczywistości. Ucieczką i ratunkiem są lalki, ale one jednocześnie wprowadzają tu kapitalnie klimat dodatkowego niepokoju – boimy się nie tylko z bohaterką i o nią, ale stajemy bezradni wobec pewnej tajemnicy. Czym mają być tworzone lalki, a czym są te już powstałe? Dlaczego bohaterka tak rozpaczliwie się do nich przywiązuje? Czy są czymś, w czym można oswoić chaos świata? Poza filozofią jest tu sporo opisu pasji tworzenia. Dlatego zakładam, że tę książkę Monika Mostowik jakoś specjalnie przeżywała podczas jej pisania. Daje się to odczuć nie tylko w niekonwencjonalnej frazie i emocjonalności niektórych wyznań. Ta historia jest bardzo osobista, bo obrazuje problem nieprzystosowania się do świata w bardzo oryginalnym wymiarze – wręcz nie do zmyślenia, coś takiego nie mogłoby po prostu urodzić się jako fikcja literacka.

Ten kompulsywny monolog bezradności i determinacji jednocześnie przykuwa uwagę świeżością ujęć tego, o czym pisano już wielokrotnie. Historia kobiecego zagubienia, w którym pojawia się specyficzna moc. Opowieść o zbuntowaniu się i realizowaniu poprzez bunt. Ale przede wszystkim o kojącej mocy kreowania. Inteligentna opowieść z przynajmniej kilkoma kluczami interpretacyjnymi. Rzecz, w której powinni poszukać siebie także męscy czytelnicy, choć Mostowik od lat wydaje się pisać przede wszystkim dla kobiet. Śmiałe, trochę prowokacyjne, momentami bardzo smutne, ale inspirujące studium przetrwania i poszukiwań. Bardzo nietuzinkowa książka.

2019-10-28

„Stara wariatka” Agnieszka Nietresta-Zatoń


Wydawca: Prószyński i S-ka

Data wydania: 12 września 2019

Liczba stron: 308

Oprawa: miękka

Cena det.: 36 zł

Tytuł recenzji: Kobieca dorosłość

Agnieszkę Nietrestę-Zatoń interesują relacje międzypokoleniowe kształtujące codzienność matek i córek. O tym napisze tym razem. Popełniając błąd swego debiutu, „Pustostanu”, w którym odsłaniała całą historię już na pierwszych kilkudziesięciu stronach i kazała nam męczyć się z tym odsłonięciem do samego końca, tym razem również na samym początku opowiada wszystko naraz o swojej bohaterce. Zuzanna staje się intrygująca. Do czasu. Potem nie dzieje się nic – ani z nią, ani właściwie też wokół niej. Utykamy w narracyjnej smole opowieści o poczuciu niedopasowania do świata, niezrozumienia samej siebie i pośród rozpaczliwych prób bohaterki, by przede wszystkim sobie udowodnić, że jest jakaś, skoro dla matki była tą bez właściwości. „Stara wariatka” nie ma w zasadzie żadnych konkretnych właściwości, bo to książka stawiająca pytanie o to, czy można coś ze sobą zrobić, kiedy jest nam źle i niewygodnie w uporządkowanej dorosłości, ale zasadniczo nie definiuje tego czegoś, nie proponuje żadnej rozwojowości, nie zaskakuje niczym interesującym. Czyta się tę powieść z niesłabnącym przekonaniem, że naprawdę mocne i dobre sceny – ojciec bohaterki w kontakcie z małą wnuczką czy matka ujawniająca atrofię uczuć – zostały tutaj tylko swoimi szkicami, a autorka postawiła na opisy czegoś mało istotnego, mało atrakcyjnego literacko, ale przede wszystkim w sferze językowej drażni sztuczną nonszalancją i naprawdę słabymi sucharami, jakimi są żarty językowe w dialogach.

Zuzannie jest źle ze sobą. Wiemy dlaczego i nie musimy za wiele się domyślać, choć Nietresta-Zatoń stara się, jak może, by uczynić swoją bohaterkę kimś nietuzinkowym. A właściwie to Zuzanna chce być kimś takim. Jest przekonana, że wszystko, co robi – zwłaszcza jako matka – naznaczone jest jakąś wartą rozważań formą wyjątkowości. Nowocześnie wychowuje swoją córkę, która ma więcej pewności siebie, tupetu i jakiejś takiej przedsiębiorczości – wie, jak się zachować i co zrobić w sytuacjach, o których jej matka rozmyśla w nieskończoność, rozkładając na czynniki kwestie zwyczajnie nużące czytelnika. Zuzanna jest odzwierciedleniem lęku przed tym, że dorosłość może być paradoksalnie siecią niemożliwości, ma pozbawiać pewnego fragmentu tożsamości i jest po prostu frustrująca, gdy myśli się o tym, jak żyło się i działało kiedyś. Retrospekcje mają za zadanie wskazać te momenty, w których bohaterka prawdopodobnie straciła kontakt ze sobą i trudność w werbalizowaniu emocji przeniosła prawie dwie dekady w przyszłość. To punktowane interesujące sytuacje, ale bez żadnego pogłębienia, nieinteresujące literacko.

Bo zbliżająca się do dorosłości Julka pokazuje matce, że jej życie nie było pasmem śmiałych wyborów, ale trochę zachowawczego wycofania się. Zuzanna nie mogła i nie może znieść tego, w jaki sposób komunikowała się z nią matka, jak do niej podchodziła, kogo chciała w niej widzieć. Julka widzi więcej, niż się bohaterce wydaje – potrafi za matkę pomyśleć, ale jednocześnie swoimi zachowaniami wskazać jej, gdzie kiedyś popełniała błędy. Dyskusyjne jest w zasadzie nazywanie błędami działań Zuzanny, ona po prostu zbyt krytycznie spogląda na samą siebie. I doprawdy nie wiem, o co jej chodzi – o odnalezienie siły i asertywności gdzieś w latach minionych czy o nazwanie siebie jako żony i matki z pełną świadomością tego, czym dla niej samej, a nie dla jej otoczenia ma być życie w tych dwóch rolach.

Nietresta-Zatoń z pewnością chciała uczynić bohaterkę nieco irytującą, ale jej nierozwiązywalne dylematy oraz powtarzające się przemyślenia na temat upływu czasu czynią z niej postać mocno statyczną i – o czym wspomniałem – całkowicie odsłoniętą już na początku. Zuzanna miota się,  postrzega przeszłość przez pryzmat raz ckliwego sentymentalizmu, raz surowego krytycyzmu. Łączy jedno z drugim, zapełniając kolejne strony naprawdę irytującymi utyskiwaniami na to, że rzeczy i ludzie są, jacy są. Byłaby to ciekawa książka na temat tego, co społecznie ma iść za tym, że kobieta dojrzewa i starzeje się, ale żadnych odkrywczych diagnoz tutaj nie ma. Tytuł funkcjonuje jako odczytywany w dość oczywisty sposób związek frazeologiczny i autorka nie robi niczego, by wbić się pomiędzy te dwa słowa, pokazując ich jakieś nowe, ważne znaczenie. Dlatego czytanie „Starej wariatki” to trochę towarzyszenie takiej lubiącej się poużalać kobiecie, której na dobre wyjdzie to, gdy ktoś ją doceni albo zauważy.

Nie upraszczając jednak: jest to powieść z pewnymi ambicjami. Unosi ciężar trudnej sugestii, że nigdy nie stajemy się tacy, jakimi chcielibyśmy być, bo jesteśmy uwikłani w szereg relacji z innymi ludźmi. Że kształtują nas – często na przekór nam samym – doświadczenia obcowania z konkretnymi osobami w konkretnych sytuacjach. Kiedy Nietresta-Zatoń w retrospekcjach wprowadza czytelnika w sieć relacji najbliższych przyjaciół bohaterki, widzimy, że została usunięta z ważnego dla niej kręgu z powodu pewnej tajemnicy. Odrzucenie boli, ale tutaj bycie poza prawdziwą relacją może mieć inny wymiar. Zuzanna bardzo chciałaby spojrzeć z oddalenia na siebie funkcjonującą w domu rodzinnym i pośród przyjaciół. Chciałaby spotkać się znowu z młodością, aby ta wyraźniej wymodelowała jej tożsamość. Tymczasem pozostaje proza życia i coraz bardziej banalne rozterki wewnętrzne. Ostatecznie kończy się lekturę z poczuciem, że niczego istotnego o tak zwanym kryzysie tożsamości nam nie mówi.

A o czym mówi? Głównie o trudzie relacji matki z dorastającą do odpowiedzialności za własne życie córką. Symboliczna i świetna jest scena, w której obie jednocześnie trzymają klamkę po przeciwnych stronach drzwi. To taka pokoleniowa sztafeta napierania przy jednoczesnych bliskości i oddaleniu. Są momenty, w których to Julka wydaje się najciekawszą postacią tej powieści, ale dylematy matki usiłującej zgłębić motywy działania córki nie wypadają tutaj przekonująco. To także narracja, w której dramat obsesyjnego skupienia na sobie przy niemożności bycia w zgodzie z własnymi przekonaniami również zarysowany jest słabo. Najciekawsze wydają się relacje Zuzanny z matką, te wspomnienia – choć żywe – mogłyby nadać powieści dużą ekspresję, ale mam wrażenie, że sugerowanie ich w tle zasadniczo nie robi niczego dobrego ani dla tła, ani dla sposobu opowiadania za pomocą niedopowiedzeń.

Rozczarowanie kolejną powieścią Agnieszki Nietresty-Zatoń to także rozczarowanie językiem. Silącym się na pewną dosadność, buńczuczność i złośliwość. Mającym być czymś oryginalnym, ale jednak nie oryginalność, lecz ta słowna kontestacja wzbudza najwięcej wątpliwości. Summa summarum „Stara wariatka” jest powieścią bardzo statyczną, trudną do polubienia, ale przede wszystkim zbierającą sporo truizmów o funkcjonowaniu w związkach miłosnych czy relacjach z najbliższymi. Przyznam szczerze, że dwie doby po lekturze z trudem jestem w stanie przywołać myśli i odczucia, aby skonstruować ten tekst. Za kilka dni po prostu nie będę tej powieści pamiętał.

2019-10-24

„Psy pożrą ciało Jezebel” Jarosław Kamiński


Wydawca: W.A.B.

Data wydania: 16 października 2019

Liczba stron: 368

Oprawa: miękka

Cena det.: 42,99 zł

Tytuł recenzji: Strata i poszukiwanie

Jarosław Kamiński zadebiutował późno, ale od czasu wydania „Rozwiązłej” każdą nową powieścią udowadnia, że paranie się literaturą to przede wszystkim rozwój. Ten związany z tym, jak się pisze, ale przede wszystkim z tym, o czym powinno się pisać. Kamiński wychodzi naprzeciw aktualnym tematom, które traktuje niebanalnie i twórczo. Choć „Wiwiarium” nieco mi doskwierało, najnowsza książka wprawiła w zachwyt. Nie aż taki jak przy „Tylko Lola”, bo to przecież zupełnie inna powieść. Zachwycam się tym, w jaki sposób autor potrafi analizować i omawiać to, co nas uwiera i frapuje. „Psy pożrą ciało Jezebel” to w ogromnym skrócie książka o tym, do jakich ucieczek przed samymi sobą jesteśmy zdolni, i przede wszystkim o tym, jak wiele mamy w XXI wieku do tego możliwości. Jednym z bohaterów jest jednak Internet. Kamiński nie straszy przez hiperbole ani nie powtarza pewnych oczywistych kwestii, co zrobił Jakub Szamałek w skądinąd ciekawym thrillerze „Cokolwiek wybierzesz”. Autor „Rozwiązłej” chce opowiedzieć o tym, co Internet robi z naszą świadomością, jednak nie będzie oskarżał tutaj narzędzia, które manipuluje. Zaprezentuje sieć jedynie jako pretekst do wskazania, z jak wieloma emocjami nie jesteśmy w stanie się uporać, jak wiele nas przytłacza, ale przede wszystkim – jak silnie, dużo silniej od zdrowego rozsądku kształtują one naszą tożsamość. A może tylko konglomerat czucia, który usiłujemy nazwać tożsamością.

„Psy pożrą ciało Jezebel” to dla mnie trochę taki rewers „Hashtagu” Remigiusza Mroza, który także chciał podjąć wyżej wymienioną kwestię, ale niewiele mu z tego wyszło – może poza chaosem narracyjnym. Sieć u Kamińskiego wcale nie jest chaosem. Ona wydobywa go z użytkowników. Sama struktura ma w domyśle bardzo stabilne fundamenty. Internet to matematyczna i logiczna sieć możliwości. Ta opowieść pokaże, że wtłaczamy się w nią ze swoimi niemożliwościami. Niespełnionymi oczekiwaniami, marzeniami, z traumatycznym bólem, ale przede wszystkim z potrzebą odnalezienia swojego miejsca i samego siebie w tym miejscu. Tego szuka najpierw nastolatka, potem jej matka. Z tym że matka odtwarza drogę, nie stwarza jej po swojemu. To wywołuje szereg zagrożeń. Jarosław Kamiński oddaje to zarówno w składni, jak i w swoich przerażających wizjach, co do których można żywić wątpliwości, ale z którymi nie będzie się łatwo rozstać po lekturze. „Psy pożrą ciało Jezebel” to także rozprawa o pokoleniowym braku porozumienia, dla którego przeszkodą z jednej strony i warunkiem jej nawiązania z drugiej jest właśnie Internet. Tam nastolatka odnajduje otchłań rozpaczy. Tam potem jej matka usiłuje tę otchłań pożegnać nieświadoma tego, do jakiego piekła wkroczy. W wirtualnym świecie czy w swojej okaleczonej traumą wyobraźni?

Nie należy opowiadać o treści tej książki, albowiem można wówczas zasugerować zbyt proste odczytania na tych poziomach, które widać tu w oczywisty sposób. Myślę, że Kamiński zwodzi czytelnika. Proponuje opowieść o utracie, żalu i nieukojonym bólu, ale jest to historia pewnej inicjacji. Dorastania, dojrzewania, świadomości i wynikających z tego tragicznych zbiegów okoliczności. A wszystko sprytnie ukryte między tym, czego naprawdę doświadcza główna bohaterka, a tym, co jest tylko wyobrażeniem – jej i najbliższego otoczenia.

Sylwia Aran to matka nowoczesna. Wychowująca swą córkę na odległość. Robiąca karierę – może nieco inną, niż miała w planie, ale równie absorbującą. Z dala od Mili, fizycznie oraz mentalnie. Sylwia trochę powiela schemat zachowania rodziców, którzy również dystansowali się od pociechy, ale ich motywacje nie są tu zbyt czytelne. W opowieści na pewno chodzi o deficyt bliskości oraz jego konsekwencje. W ujęciu macierzyństwa i dojrzewania do związku, z którego nie pozostaje jednak nic, gdy rzeczywistość naznaczy niespodziewana śmierć. Sylwia usiłuje zrozumieć, co pchnęło jej córkę do samobójstwa. Zaczyna stawać się nią – te przejścia między mentalnością zdesperowanej matki a enigmatyczną przecież tożsamością nastolatki decydującej się na rozstanie z życiem to najciekawsze fragmenty powieści. Uwiarygodnione zabiegami składniowymi, kiedy zdania uginają się pod ciężarem emocji na dwa różne sposoby. A emocje zdają się dominować. To z nich stworzony był – w mniemaniu matki – świat Mili i to im Sylwia chce się teraz poddać, bo w żaden inny sposób nie uzyska odpowiedzi na którekolwiek z trudnych pytań.

„Psy pożrą ciało Jezebel” ma kilka wymiarów – obyczajowy, społeczny, egzystencjalny i filozoficzny. Jest to także powieść z kilkoma proroczymi sugestiami, ale nade wszystko rzecz o dezintegracji osobowości. O tym, że ulegamy wpływom czegoś, co również powstało z jakichś wpływów. Cierpienie matki zaznaczają dyskretnie cytaty z trenów Kochanowskiego, ale o ile można uznać Tren X za utwór stanowiący swoistą bazę powieści, o tyle trzeba pamiętać, że w cyklu trenów kolejne przynoszą już ukojenie cierpiącemu ojcu. Kochanowski jest w stanie dać je sobie sam. Sylwia również kapituluje, a może paradoksalnie wykazuje się wówczas największą siłą, kiedy chce stratę zamienić w jakiś życiowy zysk. W międzyczasie będzie błądzić po enigmatycznych przestrzeniach, za którymi kryje się jeszcze więcej zagadek. Odejście Mili zmusza do postawienia sobie innych, fundamentalnych pytań. Także o przynależność do drugiego człowieka i pojęcie bliskości. Mnie w wymiarze społecznym zaintrygowała historia nagromadzenia nienawiści, języka pogardy i oceny – tego, czym operują w sieci nastolatkowie. Ludzie poddani wpływom bardzo wielu emocji. Czy w ich nadmiarze zawsze te najgorsze i najbardziej wstydliwe będą ujawniać się najmocniej, niszczyć z niebywałą siłą przede wszystkim tego, od kogo wychodzą?

Jarosław Kamiński fantazjuje też o tym, jak często znikamy przed sobą w wirtualnym świecie, w którym czujemy się jacyś, nadajemy sobie dziwną podmiotowość. Iluzoryczną, złudną i niebezpieczną. Jak łatwo odnaleźć nam przynależność do czegoś, co tak naprawdę nie istnieje, i jak bolesne są wszystkie konfrontacje naszych prawdziwych emocji z tym, jak je projektujemy w wirtualnym świecie. Nie proponuje jednak banalnych konkluzji. Wskazuje kilka niepokojących kwestii. Bo ta powieść to historia niebezpieczeństw – w różnych kontekstach – utraty kontaktu ze sobą. Bardzo groźnych niebezpieczeństw. Opowieść o rozpaczy i desperacji, z których wydobywa się jeszcze dodatkowe tło społeczne – obrazowanie stosunków międzyludzkich w sferach zawodowych oraz sugerowanie, czym jest tak zwane budowanie życiowego statusu. Jest w „Psach…” tak dużo tropów, pootwieranych furtek interpretacyjnych i tak wiele niemożliwości, że powieść pozostaje absolutną zagadką aż do finałowej sceny. Kamiński opowiada także o tym, co po sobie zostawiamy w świadomości innych. Jak bardzo może to być groźne i jak bezkompromisowo obrócić się przeciwko nam. I o tym, że naprawdę nie zdajemy sobie sprawy z tego, co Internet po nas zapamięta, a co zapamiętają inni jego użytkownicy. Przerażająca i pasjonująca powieść.

2019-10-22

„Piekło ocalonych” Elżbieta Isakiewicz


Wydawca: Państwowy Instytut Wydawniczy

Data wydania: 15 października 2019

Liczba stron: 426

Oprawa: twarda

Cena det.: 49 zł

Tytuł recenzji: Odeprzeć śmierć

Holokaust można starać się opowiedzieć obrazowo tylko słowami tych, którzy go doświadczyli, i tych, którym z różnych powodów udało się przetrwać. Nie czytałem „Ustnej harmonijki”, więc z tym większą uwagą śledziłem opowieści z tej książki. „Piekło ocalonych” uzupełnia wydane już relacje, których wysłuchała Elżbieta Isakiewicz, dodając do nich kolejne i w przejmującym epilogu po raz drugi literacko ocalając od zapomnienia postać Henryka Sławika – człowieka, któremu wielu żydowskich ocalałych zawdzięcza nie tylko życie. To nie jest zwyczajny zbiór opowieści o traumie i próbach żegnania się z nią. Nie tylko o ocaleniu w sensie najbardziej oczywistym, które przeradza się w konfesyjną historię o ucieczce z ramion śmierci. To książka wyjątkowa, ponieważ kontrastuje ogrom traumatycznych przeżyć ze sposobem opowiadania o nich. Historie zebrane przez Elżbietę Isakiewicz uległy subtelnym modyfikacjom. Autorka wykorzystała swoją wrażliwość literacką i postanowiła ich fragmenty uczynić bardziej poetyckimi. Ta formuła czyni relacje czymś więcej, niż są. Pozwala ujrzeć ich emocjonalną głębię dużo dosadniej. Bardziej empatycznie.

Na początku z dystansem odnosiłem się do tego zabiegu i nie byłem przekonany, czy zwroty typu „magma gorejącego cierpienia” są adekwatne do tego rodzaju zbioru. A jednak dałem się temu wszystkiemu uwieść. Przekonał mnie oryginalny sposób opowiadania o czymś, czego nie da się unieść w świadomości oraz sumieniu. „Piekło ocalonych” to książka, w której literackie elementy w brawurowy i bardzo mocny sposób podkreślają dosadność pewnych przeżyć oraz doświadczeń. Taki sposób obrazowania broni się, kiedy wydobywa z tytułowego piekła odcienie melancholii, smutku, grozy, a także kondensuje tę niebywałą empatię, która pozwoliła Elżbiecie Isakiewicz na zgromadzenie potworności bolesnych doświadczeń. Ze swoją poetycką delikatnością stają się uniwersalnymi opowieściami o roli przypadku i szczęścia w życiu, ale także o przyzwoitości i hańbie. Nic nie zrównoważy tych motywów bardziej niż literacki język. Tym bardziej że Isakiewicz zna proporcje i mimo wszystko pozostajemy z bezkompromisowością każdej opowieści. Z jej bólem, ale także nadzieją.

To polifoniczna historia ludzkiej tożsamości. Tej, dla której inni ryzykowali życie, a jej posiadacze byli gotowi się wyrzec tego, kim naprawdę są. To książka mówiąca o tym, jak bolesne musi być wyparcie się tożsamości, wskazująca jednocześnie, że owo wyparcie może do niej mocniej przywiązać. Tożsamość żydowska funkcjonuje pośród osaczenia, deprecjonowania oraz strachu. Jest jednak mimo wszystko najważniejszym punktem odniesienia. Jest sensem zmieniającym się w fatum i przekleństwo, ale daje przede wszystkim siłę. Dlatego Isakiewicz łączy rozważania o tożsamości z umiejętnie i taktownie portretowanym poczuciem wyobcowania. Te relacje to obrazy szczęścia ocalałych, którym mimo wszystko wciąż pozostaje w sercu wspomnienie o tym, że nieszczęściem była ich przynależność – społeczna, kulturowa, religijna. Egzystencjalne piekło ludzi, którzy dali odpór Holokaustowi, to obraz skomplikowanych relacji, w których w nieoczywisty sposób objawia się bardzo dużo ludzkiego dobra oraz determinacji. Część rozmówców autorki już nie żyje. Życie, które mogli wieść po drugiej wojnie światowej, zawdzięczają niejednokrotnie przypadkowemu pojawieniu się czyjejś serdeczności i zwyczajnej empatii. Ten przypadek przeciwstawił się śmierci oraz strachowi przed nią. Isakiewicz uwypukla w prezentowanych biografiach momenty, kiedy żyć znaczyło naprawdę współczuć. W piekielnym czasie, gdy współodczuwanie cierpienia było czasem niemożliwe przy nagromadzeniu własnego, które trzeba było przyjąć i z nim funkcjonować.

Bardzo różne są to opowieści – w konstrukcji oraz przesłaniu. Miniaturka literacka, jaką jest spowiedź Izraela Rozenbluma, sąsiaduje z sugestywną i wielowątkową opowieścią Dawida Efratiego, która mogłaby posłużyć za scenariusz filmowy. Doświadczenia też są bardzo różne. Łączy je konieczność przetrwania piekła, ale tylko pozornie. Są tu historie mówiące o tym, że w całym ogromie cierpienia szukało się zawsze w drugim człowieku dobra. Są też takie, które bez żadnej czytelnej oceny portretują momenty utraty człowieczeństwa. Isakiewicz chce opowiedzieć o Holokauście poprzez symbole. Mówiąc o tym, że kochać to czasem znaczy odrzucić. Że w piekle wojennym można zyskać więcej niż inni, bo dwie matki. Również dwie utracić. Opowiadając o rzeczywistości, w której kałuża jest ukojeniem, a wiecznym towarzyszem życia ampułka z trucizną. To wspomniana już historia chłopca, który chciał za wszelką cenę przeżyć, ale też dzieci zmuszonych do konfrontacji z rychło nadchodzącą śmiercią. Śmiercią tyleż okrutną, że trzeba było na nią patrzeć. Czasem umierając gdzieś do wewnątrz – z bezsilności i trwogi. Jednak była w tym wszystkim siła. „Piekło ocalonych” to książka przede wszystkim o tym, jak bardzo zdeterminowani potrafimy być, aby odeprzeć śmierć z miejsc, w których rozgościła się na dobre. Opowiada także, jak bardzo doskwiera taka gorycz przetrwania. Jak bolesne są wspomnienia o tych, którzy ryzykowali więcej niż ocaleni, a w efekcie nie udało im się zachować życia. Zostają w pamięci ludzi szukających po wojnie swego miejsca na nowo. Także takich, którzy aż do śmierci z dala od wojennej pożogi nie mogli tego miejsca odnaleźć.

Braha Bergman w swoim wspomnieniu powtarza znaczące chyba dla tego zbioru słowa: „Pamięć jedno gubi, drugie odnajduje”. To rzecz o tym, jak zapamiętujemy utracone i jak trudno nam umiejscowić w pamięci coś, co powędrowało z nami w inny, pozawojenny wymiar życia. Bohaterowie tej książki pamiętają dobroć polskich rodzin, bez których nie udałoby się przetrwać. Próbują wydobyć z pamięci obraz bliskich sobie ludzi, którzy zniknęli nagle i bez pożegnania. Boleśnie i bezkompromisowo. Jak matka zamykająca swe dzieci w kredensie. Ale pośród pamięci tego, czego już nie ma, pozostają także ślady po zaskakujących przypadkach. Po kocie, który uratował życie. Po stosie martwych ciał, spod których wydobył się ktoś żywy i na zawsze pozostał już tym ocalonym spośród trupów. Są też historie obrazujące to, jakie słowa lub zwroty były hipotetycznymi wyrokami śmierci. To zatem publikacja nie tylko o tym, jak zapamiętujemy, ale także o opowiadająca, co słowo robi z pamięcią, w jaki sposób werbalnie można wyrazić pamiętanie pustki.

To ważna, mądra i potrzebna książka. Napisana właśnie w takiej formie, o której wątpliwości wspominałem na wstępie. „Piekło ocalonych” mówi pięknie o ludzkim dobru i bezkompromisowo o złu, z którego wydobywał się ból dużo bardziej dotkliwy niż ten fizyczny, także przecież obecny i zapamiętany. Elżbieta Isakiewicz dedykuje tę ważną rzecz swoim dzieciom. Opowieści o żydowskich rodzinach ocalałych z Holokaustu od Krakowa przez Radom po Drohobycz stają się jedną uniwersalną historią ludzkiej wytrwałości w cierpieniu oraz historią tego, jak nieoczekiwanie dobrzy możemy być dla siebie tam, gdzie zło stara się uniemożliwić wszystkie dobre relacje. Mocno zapadająca w pamięć książka. Do czytania bez pośpiechu, bo w historiach o uciekaniu śmierci nie ma już niczego pospiesznego.

2019-10-18

„Hana” Alena Mornštajnová


Wydawca: Amaltea

Data wydania: 25 października 2019

Liczba stron: 305

Przekład: Tomasz Grabiński

Oprawa: miękka ze skrzydełkami

Cena det.: 37,90 zł

Tytuł recenzji: W cieniu śmierci

Alena Mornštajnová napisała powieść, która ściska za gardło. Ilekroć czytam o potwornościach Auschwitz, za każdym razem wciąż na nowo nie wierzę w to, z czym się konfrontuję. Stale i uparcie zadaję sobie pytanie, jak to wszystko było możliwe. A „Hana” prowadzi mnie przez świat koszmarnych doświadczeń Holokaustu w taki sposób, że wszystko, co przecież doskonale już znam z literatury i historii, na nowo staje się doznaniem jakiejś okrutnej inicjacji. Dlatego ta powieść tak bardzo oddziałuje na emocje. Obrazuje okrucieństwa wojny widziane oczyma ludzi, którzy najpierw nie są w stanie uwierzyć, potem wierzą iluzji, a na koniec są skonfrontowani z brutalnością nicości. „Hana” to przejmujący raport ze świata, w którym śmierć zdominowała życie. Opowiada także o życiu zdeterminowanym przez śmierć. Ale przede wszystkim o tym, że po traumatycznych doświadczeniach Auschwitz można jednak odnaleźć dla siebie ratunek. Można znów uwierzyć w to, że życie ma wartość i że warto żyć.

Alena Mornštajnová proponuje dwie uzupełniające się narracje. Dwóch kobiet doświadczonych odejściem bliskich ludzi i jednocześnie bardzo dalekich sobie mentalnie. Jedna z kobiet jest w zasadzie dziewczynką, bo losy Miry poznajemy wówczas, gdy uważnie przygląda się światu, przed którym chce ją chronić nadopiekuńcza matka. Symboliczne chodzenie po krach – robienie czegoś zakazanego, ale jednocześnie przywodzącego na myśl ryzyko utraty stabilności i pewności – to obraz dalszego życia Miry, które w pewnym momencie się stabilizuje, a ta metafora przechodzi na jej ciotkę, Hanę Helerovą. To ona – „czarna zmora” – musi zaopiekować się dziewięciolatką po rodzinnej tragedii. W tej dwójce to właśnie dziewięcioletnia dziewczynka będzie musiała powiedzieć „damy radę”. Jej życie staje się cudem. Czy odczaruje mroczne poczucie winy i niechęć do życia, które u ciotki ukształtowały doświadczenia drugiej wojny światowej?

Czeska autorka interesująco portretuje dziewczynkę, której historia rodzinna ukryta jest pośród niedopowiedzeń. Ta dziewczynka stanie się dorosłą kobietą gotową szukać odpowiedzi i zrozumieć to, jakie doświadczenia ukształtowały jej rodzinę. Nastoletnie życie w latach sześćdziesiątych dwudziestego wieku szybko przekształca się w dojrzałość, na którą Mira nie jest gotowa, ale przyjmuje ją z pełną odpowiedzialnością, bo na niej spocznie rola tej, której nie zdążyła tak naprawdę poznać. A obok ciotka. Jedyna krewna. Kobieta, która chciałaby zniknąć. Wiecznie w czerni, milcząca, odrzucająca wszelkie dynamiczne przejawy życia. Hana skonfrontowana z obowiązkiem opieki nad kimś, kogo do tej pory nie darzyła uczuciem. Ale jednocześnie postawiona w trudniejszej konfrontacji. Zmuszona do tego, by zmienić życie w cieniu śmierci. Odnajdująca cień nadziei na to, że można normalnie funkcjonować. Wstrząsające wspomnienia Hany są dowodem na to, że wydobyła się ze świata, w którym śmierć zawłaszczyła jakiekolwiek przejawy witalizmu.

Mornštajnová stawia sobie trudne zadanie. Chce odnieść się do doświadczeń Holokaustu, ale ukazać je czytelnikowi jako rzecz zupełnie nieprzewidywalną, a potem niemieszczącą się w zdrowych granicach pojmowania świata. Udaje jej się to. Hana – straumatyzowana przez Auschwitz – jest nie tylko ofiarą. Jej losy obrazują wyjątkową bezradność połączoną z siłą, a także serią zaskakujących zbiegów okoliczności, dzięki którym bohaterka zachowuje życie. Istnienie naznaczone śmierciami, do których – w swoim mniemaniu – się przyłożyła. Dręczące Hanę wyrzuty sumienia z powodu losu tych, którzy mieli mniej szczęścia, to ciąg posttraumatycznych doświadczeń, z którymi bohaterka powieści nie jest w stanie sobie poradzić.

„Hana” opowiada o tym, że można wydobyć się z obozu Auschwitz martwym. Można iść przed siebie, oddychać, przyglądać się ocalonemu światu, ale być w kręgu śmierci, z którego nie jest się w stanie wydostać, kiedy doświadczyło się tak skrajnych form okrucieństwa. Dlatego bohaterka Aleny Mornštajnovej przede wszystkim cierpi. Jej egzystencja jest wspomnieniem traumy żegnania się z tymi, którym nie było dane przetrwać. To także historia kobiety, dla której śmierć stała się doświadczeniem granicznym, bo związała się ze wszystkimi czułymi uczuciami, po jakich nie został ślad. „Hana” to wyjątkowo wstrząsające świadectwo osamotnienia – jego obraz widzimy w tak zwanych normalnych, jeszcze przedwojennych warunkach życia, ale przede wszystkim w czasie, w którym wojna staje się już tylko wspomnieniem. Nie wdziera się jakoś nagle w świadomość i doświadczenia Miry. Dziewczynka zupełnie nie rozumie zachowań swojej wycofanej i lękliwej ciotki. Hana również nie jest w stanie zrozumieć, kim ma być dla niej dziewczynka, która kiedyś zagarnęła miłość siostry cudownie ocalonej przed koszmarem, z jakim musiała zmierzyć się Hana.

Alena Mornštajnová opowiada o poczuciu winy za przeżycie. Wydobywającym się z przerażającego piekła, w którym marzy się już tylko o tym, by nie istnieć. Obozowe doświadczenia bohaterki skonfrontowane są z nadziejami i możliwościami życia w Czechosłowacji, która w swym komunistycznym kostiumie ponownie zaczyna przypominać mroczną przestrzeń uwięzienia. Ale to nie jest książka o tym, jak mrok i niewola zabijają człowieka. Bardziej o możliwościach po życiowej traumie. O tym, że doświadczenie śmierci innych może być boleśniejsze niż ostateczny koniec, a ten znowu może naznaczyć życie w taki sposób, że staje się ono pełną lęków i zwątpienia wegetacją. „Hana” to także opowieść o kobietach z dwóch pokoleń, które musiały podjąć się wielu wyzwań i zobowiązań samotnie, bez jakiejkolwiek pomocy czy wsparcia. To zatem książka o sile przeciwstawienia się nicości i odchodzeniu. Tak skonstruowana, że najpierw przeraża, potem… Alena Mornštajnová doskonale sportretowała kobiecą niepewność i wyobcowanie, które potem stają się czymś dającym siłę. Tu nie ma prostych metamorfoz, choć „Hana” jest o możliwościach, o doświadczaniu czegoś innego, lepszego. Dlatego to mądra książka nie tyle o przywiązaniu do życia, ile o tym, w jak zaskakujący sposób ono samo może nas przywiązać do siebie.

Mamy tu także do czynienia z rozprawą na temat pamięci – tego, w jaki sposób i jak intensywnie pamiętamy traumę. Bohaterki Mornštajnovej chcą albo rozpaczliwie zapomnieć, albo dokładnie i na całe życie zapamiętywać. Jest to również opowieść o tym, że pamięć o nieludzkich doświadczeniach Holokaustu nigdy nie stanie się czymś oczywistym. Wydobyte zostają te aspekty okrucieństwa, które wciąż na nowo wzbudzają niezgodę i strach. „Hana” to historia okrutnego oddalenia się od bliskich. O utratach, które zrekompensować może tylko nowe życie. Albo życie pozbawione widma i oddechu śmierci. Niezwykle przejmująca książka.

PATRONAT MEDIALNY

2019-10-16

„Zaraz będzie po wszystkim” Grzegorz Uzdański


Wydawca: W.A.B.

Data wydania: 18 września 2019

Liczba stron: 224

Oprawa: twarda

Cena det.: 36,99 zł

Tytuł recenzji: Szkice opowieści

Debiutancka powieść Grzegorza Uzdańskiego, jakkolwiek uważnie portretująca skomplikowane relacje między matką a córką, była dla mnie prozą stagnacji. W „Wakacjach” nie było po prostu historii, były słowa i próba uczynienia z tego pomysłu pełnokrwistej powieści. Pomyślałem sobie przy lekturze tamtej książki, że te wszystkie niedopowiedzenia mogą być celowe, że będzie kontynuacja historii, że to po prostu szkic powieści i nic ponad to. Tymczasem druga książka tego autora rozczarowuje jeszcze bardziej. W „Wakacjach” Uzdański nie powiedział nic nowego i naprawdę ważnego o istocie skomplikowanych form komunikacji bohaterek, za którymi stały ich nieopisane prawdziwie traumy, neurozy i lęki. Z „Zaraz będzie po wszystkim” – książki o starości, zupełnie zatem innego projektu i konceptu – także nie dowiedziałem się niczego istotnego o tym, co mogłoby skłaniać do głębszych refleksji i przejmować, bo każdy albo prawie każdy z nas starości po prostu się boi, więc chcielibyśmy przeczytać coś, co pozwoli może myśleć o niej inaczej. Przypomina mi się jedna niezbyt udana próba ujęcia tematu w książce „Dom Czwartego Przykazania” Dariusza Papieża, gdzie pojawiła się pewna panoramiczność problemu. Uzdański stawia jednak na kameralny dramat, ale i tak rozczarowanie przypomina trochę doświadczenie lektury Papieża. Oto bowiem historia, w której wypunktowane są wszystkie oczywistości związane z jesienią życia – jest związana z bólem i upokorzeniem, niewydolna służba zdrowia jedynie pogłębia frustracje, każdy starszy człowiek to wyeksponowana fizjologia, a jego opiekunowie są przemęczeni, źle opłacani i mało empatyczni wobec tych, za których biorą odpowiedzialność. Ogólnie bycie starszym człowiekiem to koszmar bycia zbędnym, a ci, którzy są najbliżej, niekoniecznie mają możliwości czy predyspozycje, by to poczucie zbędności niwelować.

Co poza tym? Niewiele. Jakiś motyw zdrady przewijający się obsesyjnie i w niezbyt zrozumiałym celu, bo o zdradzie wspominają wiekowa bohaterka i jej opiekun wolontariusz oraz spędza ona sen z powiek doświadczonej opiekunce starszej pani. Każda z postaci zarysowana jest bardzo nieczytelnie. Z nich wszystkich oczywiście najciekawsza jest Jadwiga, którą definiują ból i wstyd, a cała jej podmiotowość ukryła się w kompulsywnych wspomnieniach – tam bohaterka wciąż jest odpowiedzialna za swoje życie, może nim kierować i o nim decydować. To wszystko zestawione z jej bezradnością i tym, że nie ma nawet prawa do własności, jej ubrania się gubią, Jadwiga nie jest już określona, nie jest jakaś. Widać ją przez pryzmat wiecznych pretensji, choć tak naprawdę bunt bohaterki to ten bunt wewnętrzny, ta nieuporządkowana, ale wielka siła powrotu do czasu przeszłego. Była kimś i znaczyła coś przedtem, teraz doświadcza już tylko kolejnych lekcji goryczy i bezsilności, nie ma zaś sprecyzowanego „potem”. Jadwiga stała się kimś, kogo można na siłę zacewnikować i komu układa się plan dnia, przeżyć i odczuwania. Jakież to wszystko mogłoby być interesujące, gdyby zostało pogłębione! Bo sama historia byłaby fascynująca, opowiadając o tym, do czego sprowadza się ludzka świadomość w procesie starzenia i jak wielkie pokłady siły oraz emocji wkładamy w to, by nie starzeć się mentalnie. Nic jednak u Uzdańskiego nie przykuwa uwagi. Mimo wszystko nawet Jadwiga. Jakby rzeczywiście została uprzedmiotowiona, nawet w autorskim zamyśle. A przecież nie do takich refleksji chciałby prowadzić odbiorców autor.

Inni ludzie to już jakieś historie oraz biografie włożone do tej skromnych rozmiarów powieści na siłę. Tak, druga książka Uzdańskiego również przypomina powieściowy szkic. Nie jest problemem to, że sporo kwestii to oczywistości, jakich nie trzeba nam obrazować. Chodzi o to, że w „Zaraz będzie po wszystkim” kolejne rozdziały zmierzają donikąd. Nie wiem, czy ma to być empatyczne pochylenie się nad upokorzeniem i boleścią, czy ta narracja ma skontrastować ludzkie problemy, zjednując je w jakiejś uniwersalnej i natrętnej przestrzeni cierpienia po zdradzie, czy może ma to być powieść opisująca tożsamość tylko jako wspomnienie. Albo coś, co dopiero się kształtuje, ale nic nas w tym nie porywa, nie zaciekawia, nie zachęca do rozmyślań.

Trochę to przypomina wprawki pisarskie rozgrywane na oczach czytelnika, kiedy autor wykorzystuje wszystkie trzy typy narracji czy zgrabnie przeskakuje z opowieści o jednym bohaterze do historii tego drugiego. Odnoszę wrażenie, że jest tu za dużo przypadkowości i jakiegoś takiego publicznego mierzenia się z tym, na ile niejednoznacznie można sobie sportretować życiorys czy ludzkie przeżycia. Ta książka jest surowa – jakby nieukończona, a trochę jakby przed pracą redakcyjną. Przede wszystkim jednak – na kilka sposobów niepełna. Punktująca, sugerująca, ale w dużej mierze męczy tym wszystkim i z przykrością stwierdziłem, że tytułową frazę powtarzałem sobie kilka razy, zmierzając ku zakończeniu. A książka nie ma ani zasadniczego początku, ani końca. Są w niej zgrabne zdania, interesujące partie dialogowe, jednak całość to jakiś zaczyn, coś mającego początek, ale zdecydowanie niemającego satysfakcjonującego rozwinięcia.

Grzegorz Uzdański coś usiłuje powiedzieć, ale dowiadujemy się tylko tego, co za bardzo oczywiste. Ani nie zbliżamy się do tego, czym naprawdę jest starość, ani nie jesteśmy w stanie ujrzeć jej w jakimś ważnym świetle. Można sprowadzić historię do kilku powtarzających się motywów i wcale wówczas nie wychodzi jej to na złe. Od początku do końca lektury odnosiłem jednak wrażenie, że wszystko jest tu rozpisane przypadkiem, nieprzemyślane, a przecież sugerujące zamysł i koncentrację na tym, co definiuje Jadwigę i co mogłoby z niej zrobić fascynującą postać. A nie robi. Jadwidze się współczuje. Tomkowi również. Nawet kostyczna w oczach Jadwigi Agata staje się kobietą, którą chcielibyśmy przytulić i powiedzieć, że będzie dobrze. Tylko że nie są to ani bohaterowie, ani historie, po których zostałby ślad. Przykro mi, że muszę powtórzyć to, co sugerowałem w przypadku „Wakacji” – pisanie Grzegorza Uzdańskiego to trochę smutna flauta. W jego książkach zwyczajnie niewiele się dzieje. I nie rekompensują tego zbliżenia z wewnętrznymi dylematami i problemami bohaterów. Nie wiem, co jest nie tak z konsekwencją pisania tego autora, ale ja już po trzecią jego rzecz na pewno nie sięgnę.

I wciąż ta starość, której można byłoby w takiej kameralnej opowieści zasugerować znamię pewnego mrocznego elementu. Tutaj starość to wspominanie, gorycz oraz bycie zapomnianym, nieważnym, istotnym dla jakiegoś systemu, ale dla niczyjej wrażliwości. Grzegorz Uzdański chciał się z empatią pochylić nad czymś, przed czym ludzie uciekają równie kompulsywnie jak Jadwiga ku swoim wspomnieniom. Potencjał „Zaraz będzie po wszystkim” jest dostrzegalny od samego początku. Co z tego, skoro jest to mimo wszystko taka książka, której z wielu powodów nie zapamięta się dłużej.

2019-10-14

„Sztormowe ptaki” Einar Kárason


Wydawca: Wydawnictwo Uniwersytetu Jagiellońskiego

Data wydania: 21 października 2019

Liczba stron: 128

Przekład: Jacek Godek

Oprawa: miękka

Cena det.: 30 zł

Tytuł recenzji: Żywioł i powinność

To krótka i absolutnie zajmująca książka. Oddaje hołd nieposkromionej dzikości natury, ale jednocześnie portretuje tożsamość islandzkich rybaków, stawiając ich w sytuacji granicznej – kreśli zatem obraz bezkompromisowej walki o życie, z której na przekór dramatowi wydobywa się po prostu piękno. Einar Kárason pokazuje niejako trzy struktury. Kondycję psychiczną i fizyczną ludzi zmuszonych do konfrontacji ze sztormem. To, jak zbudowany jest statek, na którym przebiega ta konfrontacja. Potęgę oceanu, lodowatą wodę, która jest śmiercionośna, i naturę niepozwalającą się pokonać. A jednak jest też pewna łagodność w tej miniaturze literackiej. Warto zwrócić uwagę, z jaką czułością islandzki pisarz opowiada o przepełnionym przecież grozą zderzeniu tego, co dzikie i nieokiełznane, z ludzką pragmatycznością. Ten pojedynek fascynuje od początku do końca, choć przerywają go retrospekcje i proza chwilami wyhamowuje w swym niesamowitym rytmie. Kárason ukazuje męstwo oraz odwagę, ale opowiada także o pewnym rodzaju pokory, umiejętności łączenia szacunku do żywiołu i woli walki z nim. Wszystko tak frapujące, że naprawdę nie można się oderwać. Dostojna i bardzo plastyczna proza, do której natychmiast można się przekonać.

Statek rybacki Mewa oczekuje spokojnego rejsu. Wykonania zadań związanych z połowem karmazyna i bezproblemowego powrotu do islandzkiego portu. Każdy myśli o tym, że rejs odbędzie się bez problemów, ale doświadczeni rybacy doskonale wiedzą, czego można się spodziewać. Sytuacji, w których będą zmuszeni do tego, by pokazać całą swoją siłę i determinację w wykonywaniu takiego, a nie innego zawodu. Na pokładzie znajduje się niepewny swej przyszłości oraz roli na statku dziewiętnastolatek. Lárus będzie obserwował to, co dzieje się wokół niego, a potem zmagał się ze sztormem na nieco innych zasadach niż jego doświadczeni koledzy. Inicjacja bohatera będzie jednocześnie konfrontacją z tym, co paraliżuje działania, a z drugiej strony dodaje niesamowitej odwagi, kiedy trzeba zmierzyć się ze specyficzną absolutną bezwzględnością. Chłopak będzie walczył o swoje życie, ale także o przekonanie do tego, by wykonywać ten zawód, czerpać z niego satysfakcję i mieć poczucie dobrze spełnionego obowiązku. Stąd też ważne jest, co obserwuje i czego wysłuchuje. A sam żywioł, z którym będzie musiał podjąć walkę, może symbolizować jego wewnętrzne demony kwestionujące sens i istotę pracy na morzu.

Ważni są bowiem ludzie, którzy podejmują się tej pracy, gdyż do żadnej innej się nie nadają. Ale nie traktują rybołówstwa jako opresyjnego sposobu zarabiania na życie. Morze i wydobywanie z niego dóbr to swoista filozofia. Praca wymagająca dużo więcej motywacji niż inne, bo w trakcie jej wykonywania dochodzi do konfrontacji z samym sobą. Islandzcy rybacy, których portretuje Kárason, to ludzie świadomie wybierający drogę życia, w specyficzny sposób osamotnieni i godzący się, by morze kształtowało ich sposób patrzenia także na to, co na lądzie. „Sztormowe ptaki” to opowieść o zbiorowości, która jest silna i mężna, ale także zmaga się ze swoimi słabościami, co podkreślają przedstawione zmagania ze sztormem. Widać jednak, że Kárason z dużą dozą empatii przygląda się ludziom uchodzącym za szorstkich i zamkniętych w sobie. Rozhermetyzuje tych, dla których normą funkcjonowania jest skrywanie wszystkich emocji oraz przeżyć wewnątrz siebie.

Z drugiej strony – ekspresyjne i naprawdę zapierające dech w piersiach obrazy żywiołu. Lodowatej wody, która nie zgadza się na żadne kompromisy, dostaje się na statek i symbolicznie do świadomości walczących ze sztormem mężczyzn. Tu jest trochę tak, że morze opowiada ludzkie historie, bo im bardziej intensywnie uderza w burty i pokład statku, tym mocniej angażuje w działania rybaków – widzimy ich z napiętym każdym nerwem i gotowością do zmierzenia się z tym, co ostateczne. Kárason świetnie buduje atmosferę nadciągającego zagrożenia i prezentując niesamowite działania wzburzonego oceanu, chce pokazać także niezwykłość ludzi zderzonych z czymś, czego nie można lekceważyć. To też poruszająca książka o różnych formach intensywności. Chodzi o intensywność życia, przeżywanych i niewyrażanych emocji, intensywność atakującej wody i całego zdarzenia, które możemy odebrać również symbolicznie jako życiową walkę z przeciwnościami losu – bezkompromisową i zmuszającą do srogiej konfrontacji. Po to, by przetrwać, i po to, by ujrzeć siebie potem z innej perspektywy.

Sytuacja graniczna, jakiej doświadczają rybacy, każe im zrewidować życiowe postawy i światopogląd. Dlatego też ciekawe jest, jak funkcjonują zarówno podczas walki z żywiołem, jak i po niej. Kárason obrazuje, czym staje się człowiek w obliczu potęgi natury, ale sygnalizuje także, że każde trudne doświadczenie zawsze zmienia, zawsze jest niezapomniane, wywołuje określone wspomnienie i przemyślenia. Tu jednak cały krajobraz po sztormie – rozumiany bardzo metaforycznie – jest jedynie dyskretnie sugerowany. „Sztormowe ptaki” mają opowiedzieć o specyficznym spotkaniu, mierzeniu sił. O tym, że człowiek w konfrontacji z naturą zawsze musi zmierzyć się z czymś, czego nie rozumie albo nie potrafi zdefiniować.

Poza tym wszystkim to książka napisana paradoksalnie w bardzo spokojnym i stonowanym rytmie. Ten kontrast od początku przykuwa uwagę do powieści. Dysproporcja między zdarzeniami a formą ich opisu pozwala przyjrzeć się sztormowi nieco uważniej. Na statku uwaga skoncentrowana jest przede wszystkim na tym, co konieczne do przetrwania. Czytelnik ma możliwość ujrzenia działań w trochę innym świetle. Rybacy są tym, co wyrażają w swoich czynach, a anonimowa siła natury tkwi gdzieś obok tego – wielka i fascynująca, ale nienazwana, określana jedynie przez kształt oraz siłę. Oni muszą myśleć, analizować swoje działania, także przewidywać i stale być w gotowości, śpiąc po dwie godziny na dobę. Natura po prostu odgrywa swój spektakl – na własnych zasadach i z nonszalancją grozy, która tutaj ujmuje. Podoba mi się u islandzkiego pisarza mierzenie się z pozoru prostą do opowiedzenia historią, w której ukrywa tak wiele – między innymi mówi o ludzkiej godności, harcie ducha, ale także o tym, jak nazywamy i oswajamy swoje słabości. Całość robi wrażenie także dlatego, że jest skondensowana. Kárason niejako punktuje to, co można byłoby kwieciście opisywać. Surowość idzie w parze z pięknem opowieści, a ona sama staje się historią tego, czym jest ludzka powinność, przywiązanie do tego, co się robi, i miłość do pełnej wyzwań pracy.


PATRONAT MEDIALNY

2019-10-11

"Srebrna droga" Stina Jackson


Wydawca: Świat Książki

Data wydania: 4 września 2019

Liczba stron: 332

Przekład: Emilia Fabisiak

Format e-booka: ePUB i MOBI

Cena w Virtualo.pl: 27,10 zł

Tytuł recenzji: Szwedzka pustka

Szwedzi lubią się bać. Świadczą o tym ogromne w ich kraju nakłady kryminałów, które sprzedają się na pniu. „Srebrna droga” wywołuje jednak inny rodzaj strachu. Nie ma w niej okrucieństw, czytelnie zarysowanej zbrodni czy śledzących zbrodniarza policjantów. Jest strach przed pustką i nieznanym. Strach wynikający z perspektywy niepewności. Krajowa droga nr 95, która łączy Szwecję z Norwegią, stała się tu niemym bohaterem opowieści o najbardziej bolesnej utracie, ale także o bezradności połączonej z determinacją. Ciekawy jest wizerunek szwedzkiej policji, który funkcjonuje w formie oskarżenia i jest nieco groteskowy. Jedyny policjant w tej narracji to rubaszny i ciepły muzułmanin, który udzieli schronienia swojemu przyjacielowi oraz bratersko poklepie po ramieniu w ramach wsparcia. Tak w zasadzie działa w powieści cały wymiar sprawiedliwości w Norrlandii. Miejscu, którego Szwedzi nie znają i którego mogą się bać. Stina Jackson udowadnia, że nie tylko amerykańskie fantazje o bezdrożach Teksasu czy Arizony mogą działać na wyobraźnię i stymulować lęk przed nimi. To wszystko doskonale funkcjonuje w świadomości czytelnika, którego autorka zabiera w podróże po bezkresnej północy Szwecji. Tam, gdzie mieszkają outsiderzy. Ludzie uciekający od cywilizacji. Tam, gdzie między opustoszałymi domostwami swoje prawa narzuca natura, a las zawsze szumi złowrogo. Czuć ten klaustrofobiczny klimat, choć mamy przecież do czynienia z wielkimi otwartymi przestrzeniami. Nieprzypadkowo także Jackson odwołuje się do polarnego światła oraz mroku. Operując prostymi symbolami, opowiada o tym, że poświęcenie dla własnego dziecka może być heroizmem, ale także paranoją.

Konstrukcja tej powieści jest ciekawa o tyle, że w wykorzystanym już wielokrotnie motywie zniknięcia dziecka Jackson stawia przede wszystkim na zobrazowanie dramatu ojca, nie matki. Lelle od trzech lat jeździ tytułową drogą, sprawdzając każde miejsce i analizując każdy ślad, by odnaleźć zaginioną córkę, za której zniknięcie sam się obwinia, ale ten zarzut stawia mu także żona, zdecydowana rozpocząć po tragedii nowe życie u boku kogoś innego. Jeździ przekonany o tym, że nigdy nie należy ronić łez, kiedy jest nadzieja na to, by odnaleźć drugiego człowieka. Odnalezienie córki jest dla niego absolutnym priorytetem. Lina tymczasem była typową szwedzką nastolatką. Znika trochę jak filmowa Laura Palmer, jeśli wziąć pod uwagę to, kto z punktu widzenia narracji staje się tu ważny, kto tworzył ważne relacje z dziewczyną, kto czuje się odpowiedzialny za jej zniknięcie. Lina jest dla ojca nie tylko wyrzutem sumienia. To jego punkt odniesienia, gdy myśli o jakimkolwiek normalnym, uporządkowanym życiu. Brak jest doskwierający i staje się także niszczący. Lelle traci kontakt z rzeczywistością, każdego człowieka odbierając podejrzliwie, w każdym widząc potencjalnego porywacza. Bo w przekonaniu ojca ktoś dziewczynę porwał. To nic trudnego w miejscu, gdzie drogi szutrowe wiodą donikąd, a las snuje swoje przejmujące lamenty nad tymi, którzy pośród niego żyją, i tymi, dla których jest źródłem opresji i lęku.

Stina Jackson niezbyt dba o wiarygodność psychologiczną swoich bohaterów, ale paradoksalnie dzięki temu czyni ich bardziej atrakcyjnymi dla odbiorcy. Widzimy, co determinuje ich działania, skąd wydobywają się ich motywacje, czym jest dla nich życie w Norrlandii i przed czym usiłują uciec. Bo w tej powieści zarysowanych jest wiele tendencji ucieczkowych. Także wśród bohaterów drugiego planu – mam tu na myśli matkę Mei, nastolatki przybywającej na północ niejako z konieczności, czy rodzinę chłopaka, który skradnie jej serce. Lelle obcuje z ludźmi, dla których opisywany rejon Szwecji jest specyficzną przestrzenią wycofania się z życia. Wycofanie głównego bohatera to postawienie wszystkiego na jedną kartę. Lelle jest czujny i nieufny jednocześnie, działa instynktownie, jego życie od dawna nie ma już żadnego porządku ani znamion przewidywalności. Tej za to szukają i przybysze, i ci, którzy mieszkają w sportretowanym rejonie na stałe. Tyle tylko, że północnoszwedzka przewidywalność może nieść w sobie grozę, utrwalając toksyczne relacje albo przekonania…

„Srebrna droga” to także powieść dyskusyjnego zakończenia. O ile dość szybko możemy się domyślić, co tak naprawdę się wydarzyło, o tyle rozwiązania finałowe budzą wiele wątpliwości. Nie chodzi tylko o wiarygodność. Jackson stara się skomplikować zakończenie, aby raz jeszcze podkreślić, że cała rzeczywistość, o jakiej opowiada jej powieść, jest wbrew pozorom bardzo nieprzewidywalna. I myślę, że ta zagadkowość ludzi, czasu oraz przestrzeni przyciągnęła uwagę Szwedów i dała „Srebrnej drodze” status bestsellera. Warto zwrócić uwagę, że autorka bardzo prostymi środkami wyrazu prezentuje rzeczywistość rojeń, fantazji, niedopowiedzeń, strachu, nieufności, ale także tego wciąż wyczuwalnego napięcia we wszystkich relacjach, jakie tu są sportretowane.

To historia z pogranicza thrillera i kryminału, ale tak naprawdę powieść o izolacji oraz samotności. Stina Jackson obrazuje mieszkańców północnej Szwecji jako tych, którzy wiedzą, że muszą być potrzebni sobie wzajemnie, skoro nie są potrzebni światu, żyją na jego peryferiach. Ogromne przestrzenie są bardzo słabo zaludnione. Ludzie są zatomizowani. W kontaktach między nimi zauważalna jest duża doza sceptycyzmu, na przykład w tym, jak odbierają intencje innych. Jest tu miejsce na bliskie więzi, ale z powodu geograficznego adresu mogą one stać się wyjątkowo skomplikowane. W takich dziwnych relacjach może zrodzić się zło. I zło skryte między szumiącym lasem a bezradnymi względem siebie ludźmi Stina Jackson portretuje naprawdę bardzo sugestywnie.

To też literacka fantazja o tym, czym jest ludzka wspólnota, czym potrzeba przynależności do niej, a czym abnegacja rozumiana jako świadome odrzucenie tego, co w surowych warunkach Północy określane jest jako wspólne. Jackson obrazuje świat, w którym bycie skądś jest bardzo ważne, a jednocześnie miejsce, gdzie zacierają się granice między tym, co wspólne, a tym, co indywidualne. Groza tej powieści stworzona została także przez to, że cała narracja koncentruje się na bolesnej nieobecności. Wówczas wrażenie, że jest się wyjątkowo wyobcowanym w mrocznej i budzącej trwogę przestrzeni, bardzo się nasila. Myślę, że „Srebrna droga” to opowieść o miejscach i o ludziach, którzy nie chcą się opowiadać, bo symbolizują to, co niedopowiedziane. Jest w tej powieści dużo gorzkiej melancholii. Jest też sugestia, że cierpienie intensyfikuje samotność, a miejsce samotności to specyficzny rejon doświadczania smutku. Trochę taka Szwecja w tonacji noir, ale myślę, że bardziej interesujące studium tego, na jak wiele różnych sposobów jesteśmy w stanie walczyć z wyobcowaniem tam, gdzie w zasadzie wszystko nim jest. Bardzo niepokojąca powieść. Jej e-book w dobrej cenie oferuje Virtualo.pl

Recenzja powstała we współpracy z księgarnią Virtualo.pl

2019-10-09

„Kwaśne pomarańcze” Oskar Eden


Wydawca: Poligraf

Data wydania: 28 marca 2019

Liczba stron: 342

Oprawa: miękka

Cena det.: 49,90 zł

Tytuł recenzji: Obrazy codzienności

Debiutancka książka Oskara Edena staje się wyzwaniem już w przypadku samej struktury. Można ją czytać jak zbiór opowiadań. Za tym świadczy fakt, że poszczególne obrazy nie łączą się ze sobą, a bohater nie przenosi nic ze swych trosk, wątpliwości czy dylematów do kolejnego tekstu. A na pewno nie robi tego tak, by było to zauważalne jako pewna linearność. Osobiście odebrałem „Kwaśne pomarańcze” jednak jako powieść. Przede wszystkim dlatego, że wszystkie jej rozdziały napisane są tą samą frazą. Specyficzny styl Edena może wzbudzać pewien dysonans poznawczy – z jednej strony opowiadane są historie przesycone emocjami, z drugiej jednak nie widać ich w ogóle w języku. Składnia autora ma charakter bardziej analityczny, wszystkie zdania są pełne, zamknięte i jednocześnie sugerujące pewną precyzję w nazywaniu czegoś, co absolutnie precyzyjne nie jest. Bo ta narracja – jakkolwiek ją odbierać – to przede wszystkim coś na kształt emocjonalnego krajobrazu dojrzewającego do odpowiedzialności za swoje życie mężczyzny. Człowieka, który w gruncie rzeczy w każdej relacji, jaką stara się zbudować, odczuwa mniej lub bardziej boleśnie swoje wyobcowanie. Dlatego „Kwaśne pomarańcze” są tak ciekawą książką: bo portretując osobność, ukazują jednocześnie, jak wzajemnie się poznajemy, ale i płoszymy w spotkaniach planowanych, przypadkowych, odległych w czasie, trudnych do nazwania i zagadkowych. Bo to rzecz będąca zagadką. Choćby z tego względu wypada potraktować ją jako całość.

Jeśli powieść, to na pewno inicjacyjna z elementami filozofii, ale także z tym gorzkim przeświadczeniem o ludzkiej samotności, która tutaj jawi się trochę jako stan naturalny, ale niedający się zaakceptować. Trudno uznać, że bycie samemu ze sobą może być w dużej mierze satysfakcjonujące. Mężczyźni w tych tekstach albo jeden mężczyzna – zróżnicowany konstrukt pisarski autora skrywającego tu zapewne jakieś autobiograficzne historie – to uosobienie podróży, w której z jednej strony doznaje się gorzkich rozczarowań innymi ludźmi, z drugiej jednak wciąż na nowo uczy się odbierania tych ludzi, jak również szacunku do nich. To proza o różnorodności życia, która tę różnorodność przedstawia przede wszystkim w codziennych scenach, w jakich musimy kimś dla siebie być, założyć jakieś maski albo odważnie prezentować to, co w nas jednocześnie najlepsze i najbardziej wstydliwe. „Kwaśne pomarańcze” świetnie pokazują, ile prawdy o drugiej osobie tkwi w przypadkowym i niearanżowanym kontakcie. Inaczej zachowują się tu bohaterowie względem siebie, gdy ich spotkania są ustalone i mają jakieś ramy, inaczej zaś postrzegają siebie w tych zaskakujących ich samych konfrontacjach.

Jeśli uznać, że bohaterem jest jeden mężczyzna o zbliżonych doświadczeniach i charakterystycznej wrażliwości, możemy zauważyć, że najciekawiej ujawnia się przede wszystkim w relacjach z kobietami. Eden portretuje naiwność (oddanie pieniędzy kobiecie z patologicznego środowiska czy wiara we wspólne życie z dziewczyną spotkaną nad morzem), bezpretensjonalność i niefrasobliwość (umawianie się na randki z kobietami poznanymi w sklepach) czy też ciekawość połączoną z naiwnością (testowanie tego, czym może być prawdziwy związek z płcią przeciwną). Ukazuje mężczyznę niepełnego, którego uzupełnieniem ma być kobiece zainteresowanie oraz kobieca czułość. Nieudane próby budowania związków idą w parze z coraz to nowym pytaniem samego siebie o to, dlaczego tak ważne jest bycie z drugą osobą. Tymczasem w tych wszystkich niefrasobliwych próbach zjednania sobie kogoś, kogo można otoczyć troską, tkwi jednocześnie coś na kształt egzystencjalnej beztroski względem samego siebie. Doświadczenia naprawdę kształtujące mężczyznę Edena to sytuacje, w jakich musi się jednak mierzyć ze sobą, ze swoimi słabościami, czasem ze słabym ciałem, niekiedy ze wspomnieniami tego, kim był w relacji z nieżyjącym już człowiekiem.

„Kwaśne pomarańcze” to opowieść o tym, że życie nie jest banalne i przewidywalne – wbrew temu, co można sądzić, tkwiąc przez dłuższy czas w tej samej pozie, z tymi samymi przyzwyczajeniami. Intrygujący jest prowadzący bohater każdego z tych tekstów. Zderza się z tym, co inni ludzie myślą, robią i mówią, ale te zderzenia są niekonwencjonalne. On sam pośród nich jest jakby przezroczysty. Wchłania w siebie trudne sprawy, mierzy się ze skomplikowanymi dramatami. Jest empatycznym słuchaczem, ale całą wiedzę o sobie zabiera nam trochę sprzed nosa. Jego enigmatyczność wydobywa się z tego, że czasem pozoruje zachowania oraz umiejętnie skrywa w sobie to, co naprawdę myśli. A mimo tej dwuznaczności zawsze jest kimś, kogo definiuje to specyficzne wyobcowanie. Oskar Eden fantazjuje o tym, czy dorastający mężczyzna jest w stanie wziąć odpowiedzialność za siebie, ale także za swą męskość, którą tutaj definiują już relacje – niekoniecznie tylko te z kobietami.

To także książka o tym, jak bardzo wiele czasu marnujemy na gonienie za nieosiągalnym, nie wchodząc w dialog ze sobą i nie analizując, co tu i teraz, w wymiarze najprostszym i związanym z codziennym przewidywalnym życiem, może nam dać zwyczajną przyjemność i satysfakcję z życia. Oskar Eden próbuje także przemycić niełatwą definicję odpowiedzialności za siebie. Jego bohater lub różni bohaterowie nie mają odwagi na to, by ujrzeć siebie wraz z tym, co ich uwiera i co powoduje, że czują się niespełnieni. Z drugiej jednak strony to przecież historia stawania się coraz bardziej zaradnym, przedsiębiorczym, przewidującym i gotowym na nowe wyzwania. „Kwaśne pomarańcze” w bardzo interesujący sposób pokazują, że życie to wieczna niegotowość, ale brak w nim miejsca na to, by tę niegotowość zaakceptować, uszanować i nie walczyć z nią.

Dzięki temu, że mamy tutaj do czynienia z uważnym słuchaczem, jakby zbieraczem cudzych opowieści, tworzy się pewne uniwersalne przesłanie tej książki. Jesteśmy dla siebie i wobec siebie wciąż na nowo zagadkami. Niekiedy frustrującymi, innym razem fascynującymi. Oskar Eden wskazuje, że człowiek to istota społeczna, a społeczeństwo to zbiór trudnych i zaskakujących relacji, których nie analizujemy, ale którym się często biernie poddajemy. To ciekawe, że debiutant może stworzyć tak ciekawą formę, by wyrazić kilka wniosków ocierających się w zasadzie o truizmy. Ale „Kwaśne pomarańcze” to nie jest rzecz o oczywistościach. Autor pokazuje, że żadna oczywista sytuacja życiowa nigdy taka nie jest. A samo życie w tej powieści jest trochę niedojrzałe, jak sugeruje tytuł, a może przede wszystkim kusi słodyczą, za którą skrywa się gorycz. Rzecz warta przeczytania i refleksji. Tym bardziej że jest od początku do końca w oswajalny sposób statyczna. Eden wyraża się pełnymi i pięknymi zdaniami. W nich skryte to, co rozpoznajemy fragmentaryczne, oraz to, co może szpecić albo przerazić. To książka będąca przewodnikiem, któremu ktoś odebrał pewność siebie. Książka pytań i nieoczywistych odpowiedzi. Jakkolwiek oczywiste jest to, do czego się odnosi.