2014-06-29

"Dom wzajemnych rozkoszy" Hanna Samson

Wydawca: Czarna Owca

Data wydania: 18 czerwca 2014

Liczba stron: 216

Oprawa: miękka ze skrzydełkami

Cena det: 29,99 zł

Tytuł recenzji: Seksualność obnażona

Skoro pisarka jest jednocześnie terapeutką, jej książka staje się narzędziem symulacji terapeutycznego procesu, który zmusi nas do zrewidowania swoich poglądów, skłonności, przeżyć czy zachowań. "Dom wzajemnych rozkoszy" w zaskakująco wieloznaczny sposób rozprawia się z naszymi "kosmatymi" myślami, ukrytymi pragnieniami i potrzebami, z jakich nie zdajemy sobie sprawy, kiedy nie doświadczymy ich osobiście. Książka terapeutyczna w trudny sposób!

Nowa rzecz Hanny Samson bezpardonowo atakuje medialną pogoń za sensacją i obnaża wstydliwy voyeryzm, jaki spełnienie znalazł w całym szeregu programów typu "reality show", do których przyklejeni, podglądamy wszystko to, o czym nie sposób mówić otwarcie. Rozprawia o seksualności, fantazjach skrytych pośród kompleksów i o erotycznej więzi międzypokoleniowej; o grzechach matek przechodzących na córki oraz o mężczyznach-zdobywcach, którzy marzą o odmianie, gdy każe im się gasić światło i być kochankami tak niedoskonałymi jak niedoskonałe jest nasze życie seksualne atakowane przez rutynę wraz z brakiem odwagi w byciu sobą nagim naprawdę. Autorka "Życia po mężczyźnie" pozornie eksponuje wulgarną część tej sfery życia, której przeżywanie w sposób intymny rzadko niesie spełnienie. Opowiada o tym, jak odkrywa się swoje ciało, o bardzo osobistym procesie akceptacji własnych pragnień seksualnych i o mechanizmach, które odsłaniają intymność, czyniąc z niej produkt masowej konsumpcji.

Co poza tym? Lekkie szyderstwo z pisarstwa kryminalnego, bo jest tu przecież morderstwo (nawet niejedno), które trzeba nie tyle wyjaśniać, co przede wszystkim tuszować, gdyż zaburza proces karmienia mas specyficzną jakością, o jakiej stało się głośno za sprawą pierwszej edycji takiego programu jak "Big Brother". Policjant Samson także uwikłany jest w seksualność, bo to o niej jest w dużej mierze ta książka. Poczciwy inspektor Malicki zmuszany jest przez żonę, by gasić światło podczas stosunku, a to studzi w nim namiętność i biedak spełnienia szuka w romansach. Tak jak wszyscy poszukujący bohaterowie programu, którego twórcy wyszli z prostego założenia: "(...) skoro miliony Polaków oglądają pornografię, a drugie tyle się do tego nie przyznaje, to przestańmy owijać penisa w bawełnę i wyjdźmy śmiało naprzeciw oglądalności". Hanna Samson z równie wielką śmiałością podnosi ars amandi do rangi procesu twórczego; nie tyle w ujęciach kamer, które śledzą twarze opowiadających o seksie uczestników dennego programu, co w emocjonalnych opowieściach. Autorka pokazuje zaskakująco wyrazisty kontrast między tym, co chcemy wiedzieć o seksie i w nim widzieć a kwestią seksualnego spełnienia, które przychodzi na różnym etapie życia, a czasami nie przychodzi wcale, bo nie dajemy sobie prawa do tego, by spełnić się seksualnie; odkryć własne pragnienia, dać im upust i zrealizować wszystkie te śmiałe plany, które trywializuje i upokarza pornografia. W końcu nie o patrzenie chodzi, ale o to, by wziąć udział w erotycznym spełnieniu. Wszyscy zamknięci w ciasnej przestrzeni ludzie starają się opowiedzieć o swoim poznawaniu ciała i jego potrzeb. Ma z tego wyjść sprośne show telewizyjne, które ściągnie miliony głodnych tematu. Formuła programu chwieje się i zmierza ku katastrofie. Pierwsza zamordowana uczestniczka będzie intrygować. Ale czy to w stronę kryminalnej powiastki erotycznej idzie Hanna Samson?

To ma być współczesna wersja "Dekamerona". Dziesięciu uczestników, dziesięć dni. Opowieści, które mają połączyć siedem kobiet i trzech mężczyzn. Nie pozwalają im uciekać od zarazy, ale przede wszystkim zbliżyć się do samych siebie. Mówiący sami decydują, ile zdradzą i na jakim etapie zakończą swoje historie. Opowiadanie ma znaczenie symboliczne, bo jest formą terapii i odkrycia przed sobą tej części swojego życiorysu, w której pęknięcia nie pozwoliły na to, by osiągnąć szczęście. Seksualne przede wszystkim, ale nie można banalizować problematyki tej powieści. Panoramy polskich lęków, psychoz, kompleksów, żalów, zazdrości i bezradności. Nikomu nie udaje się od tego uciec. Producenci programu zamknęli w tytułowym domu między innymi korporacyjną władczynię, świeżo upieczoną bezrobotną po studiach, niepoprawnego romantyka, emerytowaną nauczycielkę czy młodziutką uczennicę, która bez pruderii publikuje w internecie rozbierane filmy. Największym zainteresowaniem widzów zaczyna cieszyć się wspomniana nauczycielka. Opowiada o śmiałych próbach rozpoczynania życia na nowo wtedy, gdy - w mniemaniu innych - należałoby myśleć o miejscu na cmentarzu i tym, co napiszą na nagrobku. Zofia nie tylko odnajduje sposób na to, by zacząć żyć inaczej. Ona jedyna opowiada o seksualnej wolności wynikłej z faktu odnalezienia się w swoim ciele i ze swoimi odczuciami. O ile większość uczestników programu prowadzonego przez enigmatycznego MacPenisa i MacCipkę traktuje seks instrumentalnie, o tyle Zofia chce nadać swoim opowieściom znamion delikatności. Formuła programu telewizyjnego ma upubliczniać intymne doświadczenia. Pośród niespełnionych kochanek i kochanków pozornie zagubiona w świecie Zofia opisuje to, jak zrealizowała własne skryte fantazje i poznała swoje ciało w sposób, w jaki niekoniecznie przystaje do epatującego wulgarną seksualnością show.

Można zastanawiać się nad tym, ile w tym wyimaginowanym przez Samson programie jest naszych skrytych frustracji, które każą patrzeć, oceniać, komentować i szukać sensacji. Sensacyjne okazują się nie zwierzenia uczestników show, lecz trupy, jakie zaburzają rytm programu, a w efekcie prowadzą do zaskakującego finału, którego naprawdę nie sposób będzie się domyślać. Hanna Samson oddaje rytm miłosnych spełnień i kakofonię mediów odzierających z prywatności wszystko, co daje się z niej odrzeć. Prowokuje, chwilami śmieszy, w głównej mierze jednak zaskakuje dość prostą konstrukcją fabularną, w jakiej najważniejsze są niedopowiedzenia i niedosyt - tych, co słuchają niedokończonych opowieści, ale także tych, którzy wpatrują się w szklany ekran bez żadnej satysfakcji. Zniewoleni sami w sobie, smutni i zrozpaczeni, grający role i udający przed światem - bohaterowie "Domu wzajemnych rozkoszy" byliby w stanie dać sobie wiele wsparcia. Ich sytuacja - jako żywo przypominająca spotkania terapii grupowej - jest jednak odarta z tego wszystkiego, co próbuje się zachować w sobie mimo przykrości, frustracji, lęku i poczucia, że warte jest w życiu tylko to, co można sprzedać. Nie ma w niej miejsca na szczerość i empatię. A Samson uśmiecha się pod nosem, puszcza do nas oko i okrada tę spektakularną opowieść z ludzkiej intymności, która buduje tożsamość. Jest to bowiem historia o tym, w jaki sposób kształtujemy siebie, wychodząc naprzeciw swoim potrzebom - także, ale nie tylko seksualnym.

2014-06-25

"Historia kuchni" Reay Tannahill

Wydawca: Aletheia

Data wydania: 22 maja 2014

Liczba stron: 478

Tłumacz: Anna Kunicka

Oprawa: miękka

Cena det: 68 zł

Tytuł recenzji: Wieki jedzenia

Rzadko trafiam na książki napisane z prawdziwą pasją badacza. "Historia kuchni" nieżyjącej już Reay Tannahill jest właśnie jedną z takich. Niezwykła jest wrażliwość i drobiazgowość szkockiej autorki, której książka po pierwszym wydaniu w 1973 roku doczekała się dwóch wznowień z uzupełnieniami - w 1988 i 2002 roku. To efekt aż siedmiu lat pracy. Tannahill wnikliwie przeanalizowała to, w jaki sposób żywność, nawyki żywieniowe, kultura kuchni i jej związki z cywilizacją kształtowały smaki, gusta oraz tendencje, dzięki którym jedzenie stało się tak wyraźnie sprzężone między innymi z religiami, rozwojem technologii, a także ze zróżnicowaniem stosunków międzyludzkich.

Autorka sama podkreśla na wstępie, że nie jest to książka kucharska, lecz przede wszystkim historyczna. Wyraźny rys socjologiczny i antropologiczny zaznacza się w publikacji, która bada, co i w jaki sposób jedliśmy na przestrzeni pół miliona lat oraz zmiany zachodzące wraz ze zmiennymi nawykami żywieniowymi ludzkości. "Historia kuchni" to przekrój przez okres od momentu prehistorycznych polowań i pierwszych prób gotowania żywności za pomocą ziemnych dołów zalewanych wodą, do której wrzucano gorące kamienie po czas, kiedy możemy delektować się specyfikami tysięcy regionalnych kuchni w świecie, gdzie coraz więcej jest przekarmionych i głodujących jednocześnie...

Reay Tannahill stara się wskazywać te momenty w dziejach ludzkości, kiedy odżywianie nabierało nowego wymiaru; stawało się częścią obyczajowości, wzbogacało i było efektem świadomych ludzkich wyborów poprzedzonych latami odkrywania - świata, siebie, swoich kubków smakowych i możliwości, jakie daje natura, by wyżywić nas z fantazją, której zazdrościć mogłyby kolejne pokolenia, każde kolejnemu. Z uwagą i wnikliwością prowadzi nas przez dzieje cywilizacji, które każdy z nas zna, ale poznaje teraz z nieco innej perspektywy. Wstępna teza tej książki jest bowiem wyrazista i broni się w każdym kolejnym rozdziale. "Bez żywności nie byłoby ani gatunku ludzkiego, ani historii". Tannahill wskazuje te momenty historyczne, gdzie zmieniały się sposoby, nawyki i możliwości odżywania. Pokazuje, jak ludzkość wędrowała w poszukiwaniu żywności i jak też z nią osiadła, modyfikując i modernizując sposoby wykorzystania dóbr natury, która przez wiele wieków kryła wciąż nowe tajemnice wzbogacające smaki i kulturę jedzenia.

Imponujące są zestawy menu z różnych epok, którymi autorka ubarwia swoje rozważania. Dodajmy do tego przepisy, o jakich trudno zapomnieć oraz fantazję wnioskowania, bo "Historia kuchni" zawiera fakty oraz ich specyficzną interpretację. Reay Tannahill stara się być lojalna wobec czasów, które opisuje - każdy jednocześnie traktuje z dystansem, zwracając się ku niuansom z charakterystycznym dla niej poczuciem humoru. W wędrówce przez wieki światowej historii żywności trafiamy na fakty, które nie są powszechnie znane. Co i w jaki sposób jedli starożytni Egipcjanie? Do czego prowadziły kulturowe reżimy żywieniowe? Dlaczego Chińczycy nie piją mleka? Jaki smak miało pierwsze wino? Co było pierwowzorem talerza i jakie zasady dobrego zachowania kształtowały biesiady oraz uczty, które w starożytnym Rzymie zamieniały proces jedzenia w czynność wręcz polityczną? Najwięcej ciekawostek kryje się we wczesnej historii. Ta z okresu średniowiecza zbadana jest przez autorkę chyba najgruntowniej. Widać też, że Tannahill chwilami sugeruje nam, co zrobić z faktami, jakie przytacza. Wskazuje na rozwój w ciągłości i kieruje się standardami porównawczymi, czyli czymś, czego brakowało jeszcze do połowy XIX wieku, kiedy to z powodu niewielkich możliwości przemieszczania się ludzie nie znali niczego więcej poza swymi rodzimymi kuchniami.

Kultura jedzenia i picia zakorzeniona była silnie w wewnętrznych przekonaniach człowieka doświadczonego tylko przez to, co sam przeżył. Zdobywanie żywności było innym procesem niż staranie się o to, jak ją wykorzystać, przyrządzić czy podać. Wszystko jednak związane jest z nierównomiernym rozwojem cywilizacji na kontynentach, ale przede wszystkim z ochotą ku eksperymentowaniu lub też jej brakiem. Wiele oczywistych dla nas dzisiaj produktów to efekt zetknięcia z czymś niezwykłym, co wykorzystano intuicyjnie. Dużo potraw to wynik skomplikowanej metamorfozy produktów spożywanych kiedyś inaczej i w różnorodnych mieszaninach. Tannahill z pasją badacza śledzi procesy, w których użytkowanie coraz to nowych dóbr kulinarnych budowało jednocześnie silniejsze struktury społeczne; nieprzypadkowo bowiem wspólne biesiadowanie zbliża już od wieków, wspólne odkrywanie smaków i zapachów także bywa czynnikiem integrującym oraz powoduje, że wokół danego produktu i sposobu jego przyrządzania gromadzi się taka, a nie inna społeczność.

"Historia kuchni" jest niezwykłą wyprawą w czasie. Od momentu, kiedy żywność służyła tylko zaspokojeniu głodu po czas, gdzie sztuka kulinarna stała się elementem kultury, w jakiej odnajdujemy się często przez to, co i w jaki sposób jemy. Reay Tannahill kończy rozważania na czasie, w którym - jak wiele innych rzeczy - żywność poddajemy modyfikacji i zapominamy, skąd wzięły się smaki, jakich już nawet nie możemy rozpoznawać. Widzimy, jak wiele zmieniło się przez wieki i wędrujemy we wszystkie możliwe miejsca - od północy Europy po Nową Zelandię - by znaleźć praźródła tych elementów kuchni, które z trudem identyfikujemy, choć jesteśmy z nimi zżyci. Ta książka to nie tylko barwna i pasjonująca wędrówka po świecie zdobywającym i konsumującym pożywienie. To opowieść o aromatach, których zmysłowość oddać mogą tylko barwne opowieści. O czasach, w jakich smaki pojawiały się po raz pierwszy. O odkryciach, które nie są monumentalne, ale w znacznym stopniu wpłynęły na to, co jemy i skąd to bierzemy. Osobiście z największym natężeniem uwagi czytałem o wczesnośredniowiecznych kulinariach azjatyckich, którym Tannahill nieprzypadkowo poświęca dość dużo uwagi. Tam tych odkryć było najwięcej. Jest to jednak publikacja, w której można się odnaleźć na wiele sposobów. Różnorodnie można też ją odczytywać. To książka-wyzwanie i opowieść o historii, której dzieje nigdy jeszcze nie jawiły nam się tak smakowicie.

2014-06-22

"Pięć okien z widokiem na Szanghaj" Tash Aw

Wydawca: MUZA

Data wydania: 18 czerwca 2014

Liczba stron: 510

Tłumacz: Jan Dzierzgowski

Oprawa: miękka ze skrzydełkami

Cena det: 39,99 zł

Tytuł recenzji: W wielkim mieście...

Imponujący Szanghaj jest głównym bohaterem tej książki. Niemym, ale jednocześnie mówiącym o sobie wszystko ustami tych, którzy przybywają doń, wierząc w osiągnięcie sukcesu na miarę miasta będącego wizytówką nowoczesnych Chin. Tash Aw skreślił panoramiczną historię obyczajową, której nadał symbolicznego znaczenia o tyle, że opowiada o zdobywaniu wielkiego miasta przez biednych ludzi z prowincji, jakie ma miejsce na całym świecie i odbywa się bardzo podobnie. Jest jednak powieść Awa zdecydowanie zakotwiczona w chińskiej kulturze i życiu społecznym. Szanghaj - wizytówka kraju, który nie zazdrości Zachodowi i który sam wyznacza własne wzorce doskonałego życia. Takiego, którego nie doświadczyli wszyscy ci, co z nadzieją i przede wszystkim z naiwnością wkraczają do nowoczesnej metropolii wierząc, iż znajdzie się w niej dla nich miejsce.

"Pięć okien z widokiem na Szanghaj" to nie tylko historia ludzi, którzy żyjąc wedle podręcznikowych porad, wykuwają swój sukces i przeżywają gorycz porażek. To przede wszystkim opowieść o tych, co pędzą bezwzględnie w stronę przyszłości, wciąż jednak fatalnie zanurzeni w czasie minionym, jaki odciska na ich duszach znamiona na całe życie. Bezradni, zagubieni, walczący, hardzi. Uparci, zdeterminowani, nastawieni na sukcesy i ufni w siłę swoich możliwości, jakich nie dała im malezyjska prowincja. Sprytni, zrozpaczeni, mściwi i samotni. Tash Aw zbliża nas do tych, którzy nikomu nie pozwalają na to, by zajrzeć w ich zagubione dusze. Wyraziści i ciekawi, choć irytujący chwilami i zaskakująco lekkomyślni. Przeglądający się w innych, ale sami dla siebie niewyraźni. Kwestionujący swą tożsamość i usiłujący tworzyć nową. Bohaterowie książki, która opowiada o chińskim oknie na cywilizowany świat - tyleż pasjonującym, co przede wszystkim bezwzględnym.

Phoebe Chen Aiping wie, czego chce. Przede wszystkim zerwania z malezyjską prowincją. Skoro przypadkiem znalazła się w Chinach, za cel obiera sobie Szanghaj, bo tam można osiągnąć wszystko. Marzenia mieszają się z lękami, gdy Phoebe ryzykuje wiele, aby zdobyć pozycję. Być kimś. Przecież jest lepsza niż inne, może więcej i wielkie miasto doceni jej przedsiębiorczość. Phoebe będzie gotowa przybrać inną tożsamość, by uszczknąć odrobinę szanghajskiego szczęścia. Nie zdaje sobie sprawy, że jej poświęcenie przyniesie przede wszystkim gorycz, ale nie dlatego, iż nie osiągnie swoich wielkich celów... Bohaterka znajduje pracę w spa Yinghui Leong. To tylko jeden z zakładów pod jej pieczą. Szanghajska bizneswoman doskonale radzi sobie w kryzysie, ale nie wystarczają jej ekskluzywne butiki, sklepy z odzieżą czy linia kosmetyków. Yinghui, która boryka się z problemem stylu, podejmuje ryzyko inwestycji pod wpływem uroczego Waltera Chao. Jej zaplanowane co do minuty życie, którego jedynym celem jest praca, zacznie się zmieniać w sposób, jakiego Yinghui nie przewiduje. Wszystko ma za to zaplanowane Walter. Enigmatyczny bogacz-filantrop. Autor poradników o tym, jak osiągnąć sukces. W relacjach z kobietami wycofany. Jednocześnie emanujący pewnością siebie. I mściwością, bo Walter Chao ma za co i na kim się mścić... Niczego natomiast od życia nie oczekuje już Justin Lim. Do niedawna zajmował się świetnie prosperującym biznesem rodzinnym. Po bankructwie firmy nareszcie czuje się wolny; od zobowiązań względem rodziny i od udawania tego, kim nie jest. Trudno jednak Justinowi zrozumieć, jaki jest tak naprawdę. Izoluje się od świata podobnie jak Gary Gao. Niegdyś znany piosenkarz, dzisiaj upadła gwiazda, która nie radzi sobie z emocjami. Wcześnie osierocony i doświadczony przez los, dopiero po okresie medialnego szaleństwa na jego punkcie, odkrywa prawdziwą pustkę, którą chce zapełnić inaczej niż poprzez picie czy oglądanie zakazanych w Chinach stron pornograficznych...

Dosyć szybko zorientujemy się w zależnościach między niektórymi bohaterami. Przeszłość mają podobną, choć w gruncie rzeczy każde z nich inaczej starało się dokonać zmian w życiu. Łączy ich świadomość, że życie w Szanghaju to desperacka próba wymazania z pamięci upokorzeń sprzed lat. Zagubieni w wielkim mieście radzą sobie z jego bezwzględnością na różne sposoby. Walter niczego się nie boi. Justin i Gary dają się pokonać, grzęznąc w poczuciu bezsensu i pustki. Kobiety, czyli Phoebe i Yinghui, walczą i nie poddają się. Każde z nich wydaje się osobną jednostką, ale jednocześnie boleśnie mocno zakotwiczeni są w innych. Poznajemy ich oczekiwania i przewidywania względem ludzi, jacy staną na ich drogach. Co pomyślą? Jak ich odbiorą? Jak zareagują na szczerość i czy w relacjach z innymi w ogóle warto być szczerym?

Tash Aw opowiada o życiu w swoistej pułapce, w jaką wpędza się, wybierając to, a nie inne miejsce. Szanghaj jest wyzwaniem. "Miasto czeka, by przekonać się, jak daleko się posuniesz, by zdobyć to, czego chcesz, i jak długo jesteś gotów czekać". Nie ma litości dla przegranych. Jest fascynujący, ale bardzo groźny. Stwarza wiele możliwości, lecz potrafi też na wiele sposobów pogrążyć. Ta książka ukazuje nam chińską mentalność nastawioną na zysk, sukces i piękno zdobywane za wszelką cenę. Ludzi wpatrzeni w blackberry, zapracowani, żyjący dniem jutrzejszym i odrzucający egzystencjalną zadumę (znamienna scena wymiany opinii na temat Sartre'a, którego czyta jedna z bohaterek). To żyjące ślady Szanghaju na jego ulicach. To niespełnione w marzeniach i planach samotne atomy, które już dawno zapomniały, czym jest bliskość, bo trzeba się jej wyrzec, Szanghaj jej nie znosi. Współczucie? Owszem, można podesłać większą sumkę na ofiary trzęsienia ziemi w Syczuanie, ale w stosunku do równych sobie współczucia nie ma, bo nie będzie partnerskiego układu, w którym zawsze chodzi o to, by coś zdobyć.

Powieść Awa to także zbiór mniej lub bardziej dydaktycznych sentencji o tym, czym są współczesne Chiny.  Jedna z nich, warta przytoczenia, brzmi następująco: "W tym kraju nieprawdopodobne miało tendencje do stawania się rzeczywistością. Trzeba więc uwierzyć w niewiarygodne". Piątka bohaterów książki przez pewien okres swojego życia jest przekonana o tym, iż właśnie przekracza granice niemożliwego. Każde z nich za złudzenia zapłaci swoją cenę, ale najciekawsze jest to, w jaki sposób Tash Aw ukazuje proces mistyfikowania rzeczywistości. Tytuły rozdziałów to imperatywy, jakie przyświecają zagubionym w swych dążeniach ludziom, co chcieliby mieć kogoś obok siebie, ale w gruncie rzeczy piekielnie się tego boją. Boją się, gdyż sami muszą uwierzyć w kłamstwa, by poddać się iluzji szczęśliwego życia. Można być bowiem w Szanghaju pięknym i bogatym, ale niewielu jest w stanie odnaleźć zadowolenie z życia. Ceną za unikanie bezwzględnego pędu ku sukcesowi może być różowa piżama Hello Kitty i depresja w maleńkiej kawalerce, ale moim zdaniem bohaterka, którą określa powyższe, wzbudza największą sympatię czytelnika.

"Pięć okien na Szanghaj" - opowieść o nadziejach i determinacji, o bolesnych rozczarowaniach i o tym, jak bardzo kryjemy się przed światem zawsze wtedy, gdy chcemy go naprawdę zdobyć.


PATRONAT MEDIALNY

2014-06-19

"Długi film o miłości. Powrót na Broad Peak" Jacek Hugo-Bader

Wydawca: Znak

Data wydania: 21 maja 2014

Liczba stron: 332

Oprawa: twarda lakierowana

Cena det: 39,90 zł 

Tytuł recenzji: Wokół himalaizmu

5 marca 2013 roku grupa polskich himalaistów zdobyła szczyt Broad Peak w Karakorum. Trzech młodych wspinaczy i jeden starszy, doświadczony. Mieli wspinać się we czwórkę, podzielili się na dwie grupy. Adam Bielecki i Artur Małek sięgnęli szczytu wcześniej i zaczęli schodzić. Tomasz Kowalski i będący w wieku jego ojca Maciej Berbeka zdecydowali, iż mimo złych warunków i utraty sił, wejdą na Broad Peak. Dwaj pierwsi wrócili z wyprawy żywi. Dwaj pozostali zginęli. Śledząca wydarzenie polska opinia publiczna dość szybko z pierwszych zrobiła egoistów, którzy nie pomagali kolegom, a drugich uczyniła bohaterami mimo faktu, że szarżowali w walce z własnymi słabościami, by jednak zdobyć górę.

Jacek Hugo-Bader postanawia udać się w okolice Broad Peak z wyprawą, która rusza w czerwcu minionego roku. Dowodzący nią Jacek Berbeka chce znaleźć i pochować ciała nieżyjących. Znany reportażysta rusza do groźnej dla zdrowia i życia krainy ośmiotysięczników, by pisać o zmaganiach specyficznej brygady - himalajskich grabarzy. Opisując wyprawę, chce jednocześnie nakręcić film. Pierwszy, ważny dla niego, uzupełniający tekst, jaki cały czas powstaje. Tekst składający się na książkę, która powstała z niezbyt czytelnych dla mnie motywacji. Dlaczego Hugo-Bader był tak zdeterminowany, by znaleźć się w ekipie zdystansowanego do niego od samego początku Berbeki? Co nim kierowało, by udać się w podróż zupełnie przecież inną od dotychczasowych i z ludźmi, którzy przez dłuższy czas traktowali go niczym piąte koło u wozu? Czytam tę książkę, myślę o tym i nie jestem w stanie zrozumieć.

Powstał dobry reportaż. Ściga się o uwagę czytelników z "Broad Peak. Niebo i piekło" Dobrocha oraz Wilczyńskiego z "Tygodnika Powszechnego" i pewnie wygrywa, bo Znak ma potężną siłę promocji, Wydawnictwo Poznańskie nie aż taką. Mam dodatkowo wrażenie, że to, co w nim ciekawsze, rozgrywa się blisko poziomu morza, a nie w Karakorum. Są to przeprowadzone przed i po wyprawie rozmowy - z ocalałymi himalaistami, bliskimi zmarłych oraz z wszystkimi, którzy byli i są blisko ekstremalnych wypraw "na limesie ludzkiej wytrzymałości", bo jest to ich celem, wyzwaniem, drogą i filozofią życia.

Być może nad motywacjami autora, a nie kosztami finansowania wyprawy zastanawiały się dwa wspomniane przez Hugo-Badera wydawnictwa, które nie podjęły się wsparcia dla tej publikacji. "Długi film o miłości" to bowiem historia wędrówki dość statycznej, gdzie niewiele się dzieje, oszczędnie też wyrażają się współtowarzysze reportażysty, a najwięcej mogą powiedzieć nieme góry będące świadkami zmagań Jacka Berbeka i Jacka Jawienia, którzy grzebią znalezione ciało Kowalskiego oraz muszą pogodzić się z tym, że do zmarłego Macieja Berbeki dotrzeć się nie uda. To też podróż, w której Hugo-Bader musi odnaleźć wewnętrzną harmonię w rozbiciu, rozedrganiu jakimś; pośród przeczuć, odruchów i intuicji badacza, jakie każą mu pisać o wyprawie do miejsca, gdzie sam pewnie by się nie wybrał. Z wahaniem, ale przyznaje się. "(...) Broad Peak nie jest przesadnie urodziwy ani nawet fotogeniczny: wielgachna, zwalista i ponura kopuła skalno-lodowa". Nie jest dla mnie wiarygodny jako opowiadacz o przygodzie w himalajskich warunkach, gdzie o życie walczy się na kilka różnych sposobów i gdzie ekstremalne warunki wspinaczki na ośmiotysięcznik obrazowo przyrównane zostają do trzech maratonów z rzędu, a i to w dużym uproszczeniu. Co mnie to tej książki przekonuje? Pasja zadawania pytań i bliskość względem ludzi, którzy po wydarzeniach z marca 2013 roku muszą na wiele różnych sposobów radzić sobie z bolesnymi aspektami tego słodko-gorzkiego zwycięstwa polskich himalaistów.

To głównie na Adama Bieleckiego spada odium polskiej opinii publicznej, która dokonała dość prostego rozróżnienia, o jakim wspomniałem na wstępie. Hugo-Bader słucha go uważnie, himalaista ma wiele do powiedzenia w przeciwieństwie do jego kolegi Artura Małka, który medialną burzę po wyprawie chciał przeczekać w milczeniu. Bielecki na wstępie książki wnioskuje: "Myślę, że w niechlubny sposób nawiązaliśmy do polskiej tradycji szaleńczego ataku za wszelką cenę". On był tym silniejszym, bardziej sprawnym, szybciej wspinającym się. Schodził ze szczytu, gdy Kowalski i Berbeka mozolnie się ku niemu pięli. Zarzuca się mu brak solidarności z pozostałymi członkami wyprawy. Anna Czerwińska nazywa to nawet utratą "braterstwa liny". Bielecki staje w krzyżowym ogniu pytań, ale i niechęci wyrażanej nie wprost. Hugo-Bader bezlitośnie cytuje wypowiedzi, od jakich kipiał internet i w których krok po kroku oceniane są działania polskich himalaistów. Bieleckiego przede wszystkim, bo to ten, co rzekomo nie pomógł z pełną świadomością, iż dba o własny interes. Rozmawia chętnie, mówi dużo, wyjaśnia może nawet zbyt wiele, ale przede wszystkim mówi o własnym rozgoryczeniu. O tym, co mu odebrano - o możliwości prawdziwego przeżycia żałoby po zmarłych towarzyszach wyprawy. Ci nieżyjący ukazani są w rozmowach Hugo-Badera na tyle niejednoznacznie, że ta książka stawia w gruncie rzeczy więcej znaków zapytania niż można by przewidywać, śledząc los dołączonego z własnej woli reportera, który zmaga się na wyprawie z samym sobą, ale także z gwałtownym, surowym i trudnym człowiekiem, jakim jest Jacek Berbeka wciąż spoglądający na niego spode łba.

Ta opowieść nie może się zdecydować na to, jaka ma być. Słodko-gorzka jak wyprawa himalaistów? Sumiennie bezstronna i wnikliwie zaangażowana w opinie, sądy, rozmowy i wyznania tych wszystkich, którzy zostali naznaczeni przez Broad Peak znacznie silniej niż by chcieli? Oscylująca między surowością relacji o różnych rodzajach śmierci na wysokości a czułością, jaką zdradzają dołączone do tekstu zdjęcia? "Długi film o miłości" wzbudzić może wiele emocji, ale wydaje mi się, iż jest to rzecz warta uwagi. Hugo-Bader podejmuje się ryzykownej wyprawy z człowiekiem, jaki w najmniejszym nawet stopniu nie zamierza dbać o tego, który z uporem maniaka chciał dołączyć w celu nie do końca zrozumiałym przez Berbekę i być może teraz przez czytelników. Książka ma być dedykowana między innymi tym, którzy stracili życie, zdobywając ośmiotysięczniki. Ma być pokłonem i wyrażeniem hołdu dla miejsca, które przeraża i fascynuje oraz dla ludzi, jacy podejmują nieopisany trud zmagania się z dzikością natury i swym własnym sercem, które wciąż rwie gdzieś do przodu, niejednokrotnie zapominając o zdrowym rozsądku. Jest to przede wszystkim książka o podejmowaniu ryzyka, o widzeniu świata z innej perspektywy i o polskiej małości, która zawsze gna ku krytyce i zawiści, a nie ku pochwałom i dumie. Rzecz zapadająca w pamięć, ale wieloznaczna. Trudna. Wymagająca. Jak cała wyprawa - ta z marca zakończona śmiercią i ta czerwcowa z rozczarowaniem po tym, iż pochować można było tylko jedno ciało...

2014-06-17

"Troje" Sarah Lotz

Wydawca: Akurat

Data wydania: 22 maja 2014

Liczba stron: 480

Tłumacz: Arkadiusz Nakoniecznik

Oprawa: miękka ze skrzydełkami

Cena det: 39,99 zł

Tytuł recenzji: Zmierzyć się z niewyobrażalnym

Od czasu do czasu zdarzają się książki, które mają tak niespotykaną oprawę medialną, że nie sposób nie zwrócić na nie uwagi. "Troje" Sarah Lotz to jedna z takich pozycji. Trudno powiedzieć, co stoi za nagłośnieniem tej powieści - medialny szum wokół niej czy treść. Zajrzałem z ciekawości. Czytałem z zainteresowaniem. Lotz stworzyła literacką fikcję, która bezlitośnie obnaża wszelkie prawdopodobieństwa, jakie mogą stać się udziałem ludzi popadających w obłęd. Tych ludzi, którzy nie mogą racjonalnie zrozumieć rzeczywistości, bo doświadczane przez nich zdarzenia nie wydają się racjonalne. Tych wszystkich, którzy poszukując odpowiedzi, gmatwają się w mieszaninie lęku i niepewności, jakie prowadzą do powstawania teorii groźnych dla ładu społeczeństw.

"Troje" to zręcznie napisana, demaskatorska opowieść paradokumentalna, której polifoniczność przeraża o tyle, że zdradza wszelkie kryjące się w ludziach emocje oraz stany paranoicznego lęku, jaki na co dzień racjonalizujemy, żyjąc w ramach tak zwanego uporządkowanego świata. Lotz stworzyła makabryczną historię o tym, że ludzie tak prawdę wierzą we wszystko, w co chcą uwierzyć. O tym, iż karmimy swoją wyobraźnię w sposób nie tyle patologiczny, co pozbawiony wszelkich praw logiki. "Troje" jest zręcznie napisanym thrillerem, sezonową literaturą chwilowego zachwytu. Co jednak zrobić ze świadomością, że ta książka powstała z rojeń pełnych prawdopodobieństwa? Warto zajrzeć, przekonać się, określić poziom szaleństwa nadany tej narracji oraz spróbować zmierzyć się z trudną konfrontacją. Ile z tego, co zmyśliła nam południowoafrykańska autorka, jest jedynie zlepkiem chwytliwych medialnie tematów oraz fabularnych tricków?

12 stycznia 2012 roku cztery samoloty na czterech kontynentach rozbijają się, uśmiercając ponad tysiąc ludzi i wywołując zbiorową histerię na całym świecie. U podnóża japońskiej góry Fuji, w Aokigaharze, japońskim lesie samobójców, roztrzaskuje się maszyna, na której pokładzie znajduje się pewna teksańska pasażerka. Pamela żyje jeszcze chwilę po katastrofie. W szoku udaje jej się włączyć swoją komórkę. Wysyła wiadomość, której treść za chwilę pozna cały świat. To ona w gruncie rzeczy nakręci spiralę obłędu trwającą wiele miesięcy po katastrofach. Ale nie tylko treść jej wiadomości wzbudza emocje. W rozbijającym się gdzieś pośród bagien Florydy samolocie cudem uchodzi z życiem chłopiec. Z japońskiej katastrofy także. Brytyjska maszyna lecąca z Teneryfy roztrzaskuje się w oceanie, ale nawet tam udaje się przeżyć jednej dziewczynce. Kiedy w Afryce spadający samolot zamienia w ruinę przedmieścia Kapsztadu, do trzech katastrof dołącza ta czwarta, z Czarnego Lądu. Z niej jednak żadne dziecko nie uchodzi żywe. Szybko okazuje się, że młodych ocalonych opinia publiczna stygmatyzuje na tyle, iż nie sposób uwierzyć w brak czwartego ocalonego w Republice Południowej Afryki. Rozpoczyna się horror dużo większy niż ten, jaki przeżyli w ostatnich sekundach życia ludzie na pokładach pikujących w dół samolotów. Świat musi zaakceptować fakt czterech katastrof. Oswoić się z myślą, iż cudem ocalała trójka dzieci. Nadać niewyobrażalnemu ram czegoś, co będzie można racjonalizować. Uwierzyć w przypadek, by pogrążać się w obłędzie snucia coraz to nowych teorii.

Bobby Small, Jessica Craddock, Hiro Yanagida. To potwierdzone tożsamości dzieci, jakie ocalały. Medialny szum wywołuje także czwartą z nich. Poszukiwany jest niejaki Kenneth Oduah. To on miał ocaleć z katastrofy w RPA. On pasuje do mnożących się teorii spiskowych. Jego obecność ma uwiarygodnić szaleństwo, w jakie popadają ludzie na kilku kontynentach. Bo świat musi zmierzyć się z niewyobrażalnym, a jedyne narzędzia, jakie ma ku temu, to medialne spekulacje racjonalizujące i wyjaśniające. Doprowadzające jedynie do stanu zbiorowej histerii, który na każdym z czterech kontynentów przybierze własny, lokalny charakter.

Pytania o to, dlaczego doszło do czterech przerażających katastrof jednocześnie, nie wydaje się kluczowe. Na ustach wszystkich są ocalałe dzieci. Poznajemy ich historie oraz historie ich najbliższych, którzy musieli zmierzyć się z tym, jakie role określono dla tej trójki. Dzieci, które zmieniają się po wypadku, ale zmieniają przede wszystkim innych - nie tylko tych z najbliższego otoczenia. Lotz serwuje nam powieść w powieści; o losach dzieci i wszystkich, którzy cudowne ocalenia zaczynają sobie wyjaśniać, opowiada Elspeth Martins, amerykańska dziennikarka tworząca bestsellerową powieść z fragmentów wypowiedzi, nagrań, maili i zapisów rozmów na komunikatorach. Otrzymujemy mroczny kalejdoskop licznych punktów widzenia. Z niego wyłania się obraz ludzkiej ułomności, która nie potrafi poradzić sobie z szokiem po przeżyciu czegoś, czego racjonalnie wyjaśnić się nie da.

"Troje" jest bardzo dynamiczną opowieścią, złożoną przede wszystkim z relacji. Odkrywamy fragmentarycznie rzeczywistość wypełnioną pustką niepewności, z którą ludzie muszą sobie radzić. Lotz ukazuje różne stadia zafiksowania - od niemocy przez psychozę strachu, od rozpaczy i bezradności po zawiść i zazdrość względem tych, co ocaleli. Od rozpaczliwego przywoływania do głosu rozsądku w przekonaniu o przypadkowości czterech tragedii po teorie spisku, które generują działania zmierzające do eskalacji przemocy. Wszystko jest w tej książce, czego można byłoby się spodziewać po historii rozpoczynającej się tak spektakularnie. Lotz wraz ze swoją dziennikarką daje nam świadectwa innych - tych, którzy radzili sobie z tragedią na własny sposób oraz tych, dla których była ona punktem wyjścia do rozwoju obłędu.

Sarah Lotz nie daje czytelnikowi chwili wytchnienia. Kiedy stan światowej paranoi wydaje nam się już oswojony i wytłumaczony, pisarka serwuje zakończenie rodem z najlepszych dzieł Hitchcocka czy Kinga, pozostawiając w jeszcze większej niepewności niż tej wywołanej przez dramatyczny punkt wyjścia. Ona doskonale wie, jak napisać bestseller. Chciałoby się wejść w tę opowieść głębiej. Znaleźć ślady ludzkiego szaleństwa w historii nieprawdopodobnej oczywiście, ale mimo wszystko możliwej. "Troje" daje nam także wiele możliwości interpretacji. Można tę powieść czytać jako satyryczny szkic o socjologicznym charakterze. Można odczytywać jako studium rodzącego się z niemocy zrozumienia obłędu. Można też wejść w tę fabułę z lekkim przymrużeniem oka i mimo szeregu okropieństw, czytać ją jak dobrze skrojoną literaturę popularną. Czymkolwiek jest ta książka, na pewno stawia pytania o rzeczy najprostsze, choć nigdy niewyjaśnione. Jak szybko możemy przywyknąć do najgorszego? Jak łatwo oswoić się ze stratą? Ile możemy znieść i w co uwierzyć? Jak bardzo niebezpieczni możemy być sami dla siebie? W to wszystko wpleciony obraz amerykańskiego fanatyzmu religijnego, południowoafrykańskiej biedy i nierówności, japońskiej specyfiki odcinania się od świata i odbierania sobie życia oraz typowo europejskiej, nam chyba najbliższej, chłonności bzdur i niedorzeczności, z jakich prędzej czy później można ukuć ocierającą się o prawdopodobieństwo teorię.

Mimo iż generalnie za dużo tam wszystkiego i nie jest to w żaden sposób literacko wartościowe, trzeba przyznać, iż Lotz przykuwa uwagę, kreśląc rzecz wyraźną i zmuszającą do refleksji, choć prawdopodobnie narrację jednego sezonu, jednej dobrej akcji marketingowej i jednej skutecznej w swej oryginalności promocji.

2014-06-15

"Radiota, czyli skąd się biorą Niedźwiedzie" Marek Niedźwiecki

Wydawca: Wielka Litera

Data wydania: 21 maja 2014

Liczba stron: 312

Oprawa: miękka ze skrzydełkami

Cena det: 36,90 zł

Tytuł recenzji: Kolejna spowiedź Niedźwiedzia

Marek Niedźwiecki nie może się zdecydować. Z jednej strony podkreśla, że ceni sobie anonimowość i tęskni za nią, z drugiej jednak - proponuje nam kolejną po "Nie wierzę w życie pozaradiowe" książkę, której wydanie do anonimowości na pewno go nie zbliży. "Radiota" to opowieść mająca być uzupełnieniem i poszerzeniem zwierzeń zawartych we wspomnianej wyżej publikacji, którą mieliśmy okazję poznać przed trzema laty. Tyle tylko, że pomijając obecność kwestii, w jakich autor się powtarza, niedosyt wzbudza przede wszystkim fakt, iż te osobiste przecież, spisane uważnie notatki o sobie i otaczającym świecie, są raczej pobieżnymi relacjami, bo Marek Niedźwiecki nie chce wchodzić głębiej. Dowiemy się więcej o jego pasjach, o karierze radiowej i o tym, że jest tym szczęściarzem, dla którego praca równa się życiu, dając spełnienie i satysfakcję. Czy "Radiota" jest jednak próbą prawdziwego otwarcia się czy też jej obecność na półkach księgarnianych wynika z faktu, że autor ma dość duże problemy z asertywnością, a po wydaniu pierwszej książki naciski z prośbami o następną były tak znaczące, że nie sposób było nie ulec? Pomimo kilku mieszanych odczuć cieszę się, że dane mi było przeczytać. To mądra i wartościowa książka. Niedźwiecki jest filozofem radosnego życia w spełnieniu. Warto poczytać, jak ono wygląda.

O radiu jest wiele, bo przecież życie jest dla Niedźwieckiego radiem. Dowiadujemy się, jak wyglądały początki przy sitku i poznajemy historię prezentera radia akademickiego, któremu w dość mrocznym historycznie czasie zaproponowano etat przy Myśliwieckiej, jaki rozświetlił wszelkie mroki wątpliwości co do tego, czy Niedźwiecki się nadaje. Był uformowany do radia chyba od urodzenia. Niezwykłe jest to, że już od dziecięcych lat wiedział, co go fascynuje, czemu się poświęcić i dodatkowo tak kierował swoim życiem, że może pochwalić się czymś, co jest naprawdę dość rzadkie. Zawodowe spełnienie marzeń. Praca absorbująca przez cały czas. Przyjemność z braku oddzielania grubą kreską czasu zawodowego od tego prywatnego. Niedźwiecki jest szczęściarzem. Z drugiej strony nazywa się normalniakiem i opisuje sytuacje, które chciały z niego zrobić medialną gwiazdę. Nie dał się. Teraz, kiedy skończył sześćdziesiąt lat, może sobie i nam podarować książkę, która jest biografią wybiórczą o tyle, że sam autor doskonale wie, o czym opowiedzieć, co zostawić dla siebie i jak zainteresować prostotą oraz szczerością, a udaje się to bardzo nielicznym bez względu na branżę.

Autor "Radioty" wspomina o tym, że dzisiaj, w czasach internetu i błyskawicznego przekazu informacji, na antenie nie mówi się słuchaczom tego wszystkiego, co przed laty dodatkowo przykuwało ich uwagę. Wszystko jest podane na tacy mediów informacyjnych w związku z tym dziś w radiu "(...) O rzeczach podstawowych, konkretnych nie ma sensu gadać". Myślę, że ta książka jest w dużej mierze stworzona z rzeczy podstawowych. Z rzeczy pierwszych, gdyby przywołać termin z twórczości Huberta Klimko-Dobrzanieckiego. Niedźwiecki opowiada o miłości do Beatlesów i poezji Poświatowskiej, ale także o silnym związku emocjonalnym z daleką Australią oraz rodzinnym Szadkiem, do którego wciąż wraca. Fotografie z Antypodów dołączone do tekstu zdradzają specyficzną wrażliwość, bo choć - jak wspomniałem - zwierzenia Niedźwieckiego nie są zbyt dogłębne, widać w nich tę odmienność w postrzeganiu świata, przy którym autor potrafi się zwyczajnie i po ludzku zatrzymać. "Radiota" to też opowieść o rzeczach trudnych. O odejściu z "Trójki" i powrocie tam. O ekscentrycznych fanach i o takich, którzy mocno mogą utrudnić życie. O rzeczach ważnych niebywale, czyli o przywiązaniu do Polski i o tym, że można lubić swój kraj. Ta opowieść nie zawiera żadnego pikantnego szczegółu, żadnej ekscentrycznej nowiny; wszystko jest w niej podporządkowane prozie normalnego życia, z którego Niedźwiecki po prostu się cieszy. Tak się opowiada o tym, co naprawdę ważne i co można dzielić z innymi, trzymając jednak pewien dystans.

Ta publikacja nie jest żadnym poradnikiem, choć zawiera wiele wskazówek, jak żyć w zgodzie z własnym sumieniem. "Radiota" jest opowieścią, która wciąż iskrzy, chociaż opowiada o zwyczajnym życiu, tylko przez kilka przypadków wyniesionym na piedestał medialnej sławy. Myślę, że to nie jest zamknięta książka. Że może jeszcze coś zachce się autorowi dopisać. Osobiście nie mam nic przeciwko, bo wiem, że żadne ze słów nie kłamie i chyba żadne nie zostało napisane pod jakimkolwiek przymusem.

A co podoba mi się szczególnie? Dowiadujemy się, że Niedźwiedź - jak nazywają go bliscy - pracuje zawsze na 100%. Po żadnej audycji nie wychodzi na 100% zdrowy. Pasja i zaangażowanie składają się na markę, jaką swoim nazwiskiem wyrobił przez wiele lat pracy. Zadowolony z siebie perfekcjonista - to też rzadkie połączenie. Sporo jest w Niedźwieckim cech, o jakich wielu z nas marzy i takich, które mamy, ale nie potrafimy docenić. "Radiota" to nie tylko historia o zdrowym uzależnieniu od pracy. To przede wszystkim książka o normalności, dzięki której konsekwentnie osiąga się kolejne cele, nigdy nie zaniedbując tych pomniejszych i nigdy nie idąc po trupach, zawsze w zgodzie z sumieniem. Przyjemna lektura. Prawdziwa. Szczera i jednocześnie zdystansowana. Dla każdego, komu brakuje życiowej harmonii oraz nie może określić swoich rzeczy podstawowych. I choć warto byłoby zamiast wstępu poznać najpierw "Nie wierzę w życie pozaradiowe", ta publikacja jest oczywiście pewną zamkniętą całością. Czy ostatnim opublikowanym głosem autora? Kto wie, może zechce bardziej się odsłonić w przyszłości, choć na pewno robi to na radiowej antenie i stali słuchacze doskonale o tym wiedzą.

2014-06-12

"Wykolejony" Michael Katz Krefeld

Wydawca: Wydawnictwo Literackie

Data wydania: 5 czerwca 2014

Liczba stron: 368

Tłumacz: Elżbieta Frątczak-Nowotny

Oprawa: miękka ze skrzydełkami

Cena det: 39,90 zł

Tytuł recenzji: Ravn na tropie

Fala skandynawskich kryminałów zalewa nas od dawna. Tsunami właściwie. Wciąż na nowo pojawiają się w naszej świadomości nazwiska, które powinniśmy zapamiętać, bo to mistrzowie z mistrzów i doprawdy podium takowych w skandynawskiej skali kryminalistyki rozrosło się do niebotycznych rozmiarów. Otrzymujemy oto nowe nazwisko i nową jakość. Michael Katz Krefeld i jego "Wykolejony", zapowiedź kolejnego cyklu. Dotychczas dobry duński kryminał kojarzył się w mojej ograniczonej w tym temacie świadomości czytelniczej z nazwiskiem Jussi Adler-Olsen. I nie wiem doprawdy, co skłoniło mnie to tego, żeby przeczytać "Wykolejonego", zamiast kolejną część przygód Carla Mørcka. Krefeld w swej opowieści o samotnym wilku zmagającym się z traumą wspomnień i szwedzkim światem przestępczym nie zaskoczył mnie niczym, niestety. Może jedynie utwierdził w przekonaniu, że skandynawskie kryminały to bardzo rzetelnie warsztatowo wykonane produkty do sprzedaży, natomiast z wiarygodną literaturą niewiele mają wspólnego.

Thomas Ravnsholdt od roku przebywa na urlopie, nie podejmując żadnej działalności zawodowej, a do niedawna był uznanym kopenhaskim policjantem. Skrzydła podcięła mu dramatyczna śmierć partnerki, z którą był w związku przez długie dziewięć lat. Eva została brutalnie zamordowana, a sprawcy tego faktu nie ujęto. Thomas unika wspólnego niegdyś mieszkania, a miejscówkę znajduje na zaniedbanej starej łodzi o uroczej nazwie "Bianca". Kiedy już z niej się wydobywa, odwiedza pewien bar, w którym burbon zapija piwem i - ku znużeniu innych klientów - wciąż na nowo odtwarza ten sam sentymentalny kawałek Daryla Halla.

Ravn, jak go w skrócie nazywają, wykoleił się poniekąd na własne życzenie i udręcza z doprawdy masochistyczną pasją. Czuje, że życie toczy się obok niego, że on sam w nim nie uczestniczy. Dramatyczna rysa na jego biografii to ślad, który uniemożliwia mu normalne funkcjonowanie, albowiem Thomas odmawia sobie racji dalszego życia w jakimkolwiek spokoju i zadowoleniu. To męskie cierpienie, które nie zna łez, ale jest tak nieznośnie przesycone testosteronem, że chwilami niewiarygodne. Bo Krefeld nie wysila się zbytnio, by nakreślić rys psychologiczny policjanta po naprawdę dużych przejściach, ze sporym bagażem traumy, jakiej nikt z nim nie może nieść i z pogłębiającym się przekonaniem, iż brutalna ingerencja mordercy w jego życie osobiste na zawsze uczyniła go osobą kaleką emocjonalnie, niezdolną już do empatii.

Wszystko zmienia się w momencie, kiedy przyjaciel zwraca się do Thomasa z prośbą o odnalezienie zaginionej Maszy. Młoda litewska emigrantka oddawała swe wdzięki za pieniądze, naiwnie wierząc w miłość swego przyjaciela i alfonsa. Kiedy dziewczyna podejmuje decyzję o tym, że kończy z prostytuowaniem się, w życiu jej Igora pojawia się problem, którego rozwiązaniem będzie początek piekła dla Maszy. Ona, dotychczas znająca ciemne strony życia, pozna dopiero, czym jest to piekło naprawdę. Podejmie desperacką walkę o zachowanie wolności i godności, ale wsparcia nie otrzyma, bo bezpieczny kopenhaski żywot zamieni na codzienność u boku nieobliczalnego gangstera ze Wschodniej Europy. Stavros będzie kazał Maszy spłacić pewien dług. Thomas na prośbę przyjaciela, a przede wszystkim matki dziewczyny, znajdzie w sobie nad wyraz dużo empatii i chęci, by podjąć jakiekolwiek inne niż picie i leczenie kaca działanie, w dodatku na rzecz innej osoby. W podjęciu decyzji o wyrwaniu się z alkoholowego bagna wspomnień pomaga mu... zmarła Eva, którą Thomas ujrzy w potwornie pretensjonalnej wizji - od tego momentu zacząłem czytać Wykolejonego" ze sceptycyzmem. Duch zmarłej uświadamia Thomasowi, że oto nadszedł czas, by się podnieść, zacząć działać i zrobić coś dla kogoś innego. Dla Maszy, obcej mu zupełnie dziewczyny, Ravn ryzykuje bardzo wiele, ze swoim życiem włącznie. Ta jego determinacja jest równie wiarygodna jak stworzona przez autora sytuacja zagrożenia w potwornej Szwecji, która w przeciwieństwie do Danii, jest krainą dziczy, neonazistów, pornobiznesu, kazirodztwa, morderstw i wszelakich innych dewiacji kumulujących się na ulicach szwedzkiej stolicy tak silnie jak zdarzenia w tej powieści, które są, niestety, boleśnie przewidywalne i przez to nużące.

Duński policjant w stanie nieczynnym okaże się kimś, kto postawi szwedzką policję oraz jej świat przestępczy na nogi w zaskakująco szybkim i niewiarygodnie oczywistym tempie. Thomasowi niestraszne są konsekwencje działania w pojedynkę i bez ważnej policyjnej odznaki, ale jemu jest właściwie wszystko jedno, bo po tym, co przeżył, z łatwością wtopi się w świat wszelkiej możliwej patologii. Czy tym razem, tak jak w momencie zabijania Evy, znowu przybędzie na właściwe miejsce za późno? Czy Masza będzie miała okazję wrócić do matki, do której pisze swój pamiętnik z piekła? Krefeld nie stawia przed swoim bohaterem zbyt wielu trudnych sytuacji. Te najtrudniejsze rozwiązywane są z szybkością świadczącą o tym, że zapity burbonem z piwem mózg Thomasa nadal pracuje na wysokich obrotach, a jego inteligencja przewyższa spryt wszystkich zbirów z Europy Wschodniej, których nagromadzenie - jak wspomnianych dewiacji w Szwecji  - jest tak ogromne, że wypada się zastanowić nad tym, czego autor boi się w naszej części kontynentu i czy aby nie operuje niemożliwymi do zniesienia stereotypami, kreśląc wyraźne portrety złych charakterów...

Nic to jednak, bo przecież jest jeszcze coś, co ma skupiać uwagę i wywoływać ciarki na plecach. To seryjny morderca, którego sylwetkę poznajemy już od młodych lat, kiedy z uwagą uczy się od ojca sztuki taksydermii, by po latach wykorzystać zdobyte umiejętności w najbardziej koszmarny sposób. Dzieje się u Krefelda bardzo dużo, kiedy tylko jego bohater postanawia skończyć z jałową egzystencją ćmy barowej, czyli mniej więcej od połowy powieści. Potem wszystko układa się tak, jak domyślać się może nawet mało uważny czytelnik. "Wykolejony" - co wspomniałem na wstępie - jest bardzo dobrze napisaną powieścią. Co z tego, skoro niewiarygodną i operującą kliszami gatunku, które już od dawna są prześwietlone... Stronniczą mocno, przesadnie zanurzoną w mrocznej stronie życia, zanadto chwilami dydaktyczną i w przykry sposób uświadamiającą, że właściwie wszystko już było, niczego nowego nie otrzymujemy. "Wykolejony" jest zatem powieścią kryminalną, która spełnia wszelkie podręcznikowe wymogi gatunku. Szkoda że autor dobrze zna warsztat, zbyt mocno jednak zawęża kwestie, z jakich powstałaby powieść wiarygodna przede wszystkim psychologicznie.

2014-06-10

"Bokserka" Grażyna Plebanek

Wydawca: W.A.B.

Data wydania: 21 maja 2014

Liczba stron: 352

Oprawa: miękka ze skrzydełkami

Cena det: 39,90 zł

Tytuł recenzji: Kobieta poza normą

Nowa powieść Grażyny Plebanek mnie rozczarowała. Autorka wraz ze swą przepełnioną emocjami i seksualnością bohaterką prowadzi tam, gdzie wszelkie etykiety, szablony i normy krzywdzą kobiecość, nazywając ją stereotypowo, przewidywalnie. Emilia - tytułowa bokserka - za wszelką cenę chce być osobna, chce się znaleźć z dala od całości, chce być nieokreślona, tajemnicza i przede wszystkim oryginalna. Wydaje mi się, że nie pomagają jej ani bokserskie rękawice, ani seksualność poszukująca spełnienia, ani też biografia rozpięta gdzieś między granicami, biografia emocjonalnie kaleka, zaniedbana, poszukująca i drżąca.

Bohaterka "Bokserki" szuka zaspokojenia potrzeb seksualnych i egzystencjalnej pustki zanurzona w kilku romansach, lawirująca między mężczyznami, zwalczająca słabości i wciąż chcąca być nieodgadnioną. Tyle tylko, że sama Emilia niczym wyjątkowym się nie wyróżnia, bo o kobiecej wolności realizowanej w sposób, o jaki pisze Plebanek, opowiedziało już kilka pisarek, a i samych Emilii mimo wszystko spotkać można dość sporo. Dynamicznych, rozedrganych, silnych, uznających potrzeby swej łechtaczki i spalających się w związkach, które budowane są na glinie, bo jakikolwiek fundament kojarzy się z przyziemnością, określeniem, wbiciem w jakąś całość.

Emi już jako dziesięciolatka zadawała matce fundamentalne pytanie o to, czy istnieją jacyś normalni faceci. Nie wiem, co dorastająca potem w burzliwych relacjach z partnerami bohaterka ma na myśli, bo przecież przez cały czas próbuje nam udowodnić, że żyje wbrew jakimkolwiek normom i do żadnej nie chce się dopasować. Emilia podsłuchiwała pod stołem, jak matka z przyjaciółką rozmawiały o kobiecości, po czym postanowiła sobie własną kobiecość skomplikować. Zmęczona uwięzionym w Polsce i w samym sobie Michałem kończy pięcioletni związek, bo nie chce żyć tak jak trzeba i nie jest w stanie osiąść przy kimś, kto nie będzie jej kolonizatorem, zdobywcą. Kobieta woli sieć zależności od belgijskiego kochanka, za którym podąża do Brukseli. Tam podejmuje pracę w polskiej placówce dyplomatycznej, na co dzień więzi się w konwencjach i zwyczajach, a po godzinach - uprawia dużo seksu oraz boksuje z czarnoskórą pięknością Sprite.

Dziewczyny na ringu uczą się symbolicznie walczyć razem. Emilia przestaje nią być i staje się Lu. Tak jak Sprite pozwala mężczyźnie, by nadał jej nowe miano. Lu opowiada Sprite o swoim romansie, o niespełnionych oczekiwaniach, o koszmarze pracy z Polakami na obczyźnie i o pragnieniu bycia wyzwoloną przez samą siebie. Lu będzie boksować się z życiem na kilku płaszczyznach. Jedną z nich jest poszukiwanie tożsamości w związkach. Dwóch naraz. Pewnie i trzeci wchodziłby w grę. Jeden kochanek chce się nią opiekować, drugi daje do zrozumienia, iż to Lu ma zamiar być jego opiekunką. Lu przywiązuje się do zależności, w których coraz trudniej jest się rozeznać nie tylko dlatego, że sama bohaterka podąża drogą z niejasno wyznaczonym celem, ale przede wszystkim przez to, że wciąż wątpi, wciąż zadaje nowe pytania, wciąż odrzuca bliskość i stale rozpaczliwie jej pragnie.

"Bokserka" rozgrywa się w mieście nomadów - tak określa Brukselę jej czarnoskóry kochanek. Lu codziennie przygląda się liście współlokatorów, na której znajdują się nazwiska obce, egzotyczne, dziwne i w trudny sposób swojskie. Tak, żyje w tyglu narodowości i w tyglu własnych pragnień - one nie pozwalają jej dokonać wyboru, jaki dla jej mężczyzn często jest prosty. Lu jest z jednej strony zafascynowana jakąś stałością, która płynie z żonatego kochanka; z drugiej jednak pociąga ją egzotyczna inność tego, który cały jest wbrew wszelkim schematom, od jakich Lu wciąż ucieka. Jej dylematy są poważne, ale dość okrutnie rozciągnięte w czasie i narracji, za którą nie chce się podążać, bo prawdę o swej bohaterce autorka "Przystupy" zdradza nam już na wstępie. Tezy się bronią, zagadki przestają nimi być, niepokój Lu niezbyt się udziela, a bokserskie treningi wydają się aż za bardzo czytelną metaforą jej kondycji egzystencjalnej, w której musi tak naprawdę określić swoje pragnienia, gdy żyje w ich nadmiarze i z tym nadmiarem sobie nie radzi.

Emilia alias Lu jest na językach innych w wielu rolach. Widzimy, co kto o niej sądzi. Widzimy także kobiety uwikłane w sieć podobnych zależności, z którymi radzą sobie jednak po najmniejszej linii oporu, a Lu chce się z życiem i swą kobiecością mierzyć na serio - tak, jak walczy na bokserskim ringu. Zmierzamy z nią w stronę rozhisteryzowanej nieco i napęczniałej zrodzonymi w sobie frustracjami niemocy, za którą przez moment nic nie stoi, by potem interpretacje tego, w którą stronę Lu chce ruszyć, mnożyły się w tempie błyskawicznym, pogrążając nas w zdumieniu nad tą wciąż mimo upływu lat i doświadczeń nieukształtowaną kobiecością. Taką, która zrywa ze wszystkim, sama będąc w matni instynktownej żądzy czy atawistycznej potrzeby bycia u czyjegoś boku wbrew rozsądkowi i porządkowi sankcjonującemu związek jako taki.

Grażyna Plebanek tworzy wyrazistą bohaterkę z krwi i kości, która zna swoją wartość, ale realizuje się dość niepewnie, nieustannie dzieląc włos na czworo i tkwiąc w rozterkach, które pogłębia fakt, iż jest polską ateistką, córką przedwcześnie zmarłej, kochanką kilku mężczyzn i pracownicą w miejscu, w którym odbywa się pełne przyziemności lawirowanie między tym, co polskie i godne podziwu a tym, czego należy się w Brukseli wstydzić. "Bokserka" opowiada historie, o jakich już się słyszało, jakie się przeczytało; ukazuje determinację na drodze poszukiwań wewnętrznej wolności, ale nie definiuje, czym ta wolność tak naprawdę miałaby być. Chodzi o seksualność, międzyludzkie zależności, skryte obawy i frustracje czy jeszcze o coś innego? W tym znaczeniu ta książka jest wyzwaniem. Myślę, że przede wszystkim dla męskiego czytelnika.

2014-06-08

"Rak po polsku" Katarzyna Kubisiowska

Wydawca: Czarne

Data wydania: 28 maja 2014

Liczba stron: 152

Oprawa: twarda

Cena det: 34,90 zł

Tytuł recenzji: Silni i zdeterminowani

Wciąż mało zapisuje się ważnych rozmów. Katarzyna Kubisiowska porozmawiała z Cezarym Szczylikiem i Justyną Pronobis-Szczylik, po czym zapisała wszystko uważnie. Jej książka jest świadectwem tego, w jaki sposób w Polsce walczy się z głównym obecnie zabójcą cywilizowanych społeczeństw -  z rakiem. Pojawia się wiele gorzkich refleksji, dużo smutku, obserwujemy swoiste napięcie w mówieniu o tym, co trudne do wyrażenia. Z drugiej strony "Rak po polsku" to znakomity przykład porozumienia trzech ważnych osób. Cezary Szczylik, znany onkolog, naukowiec kierujący się intuicją, odpowiedzialny za pierwszy w Polsce przeszczep szpiku kostnego. Justyna Pronobis-Szczylik, psychoonkolog, terapeutka z wieloletnim doświadczeniem, zawsze pewna sensu w życiu i od lat - mimo braku gabinetu - rozmawiająca szczerze z cierpiącymi na nowotwory oraz z ich rodzinami. Katarzyna Kubisiowska, uważna dziennikarka, z pasją badacza i słuchaczki wynikłą z bezradności, rozżalenia. Na NFZ, na którym rozmówcy nie pozostawią suchej nitki i którego kostyczne procedury odebrały Kubisiowskiej chorującego na nowotwór ojca wcześniej niż chciałby tego los. Oto rozmowa o chorobie, bezsilności oraz wielkiej sile, a rozmawiają ci, którzy opisując krańcowe doświadczenie człowieka walczącego z nowotworem, nie boją się o nim mówić i nazywać tego, co trudne.

Ci, którzy opowiadają, zmagają się z piekłem raka na nieco innej płaszczyźnie niż ich chorzy pacjenci. Profesor Szczylik będzie opowiadał o trudnej drodze badacza i onkologa, który mierzy się z polską rzeczywistością uniemożliwiającą zarówno rozwój badań nad skuteczniejszą walką z rakiem, jak i dotarcie do wszystkich potrzebujących pomocy w taki sposób, by zagwarantować im chociaż minimum przyzwoitej opieki medycznej podczas zmagań ze śmiertelną często chorobą. Justyna Pronobis-Szczylik zwróci uwagę na brak możliwości szkolenia i zatrudniania psychoonkologów, bo w naszym kraju nowotwór to bezwzględnie choroba ciała, zaś duszą można zająć się w drugiej kolejności, o ile w ogóle będą do tego warunki. Można pracować przez 15 lat z ludźmi postawionymi w sytuacji, jaka ich przerasta. Można z nimi szczerze i długo rozmawiać, można też latami błąkać się z rozmówcami gdzieś po pokojach i salach, bo na oddziale onkologicznym nie znajdzie się pomieszczenia, w którym psycholog będzie mógł w spokoju porozmawiać o bliskości śmierci i umierania.

"Rak po polsku" nie jest jednak przykładem typowo polskiego malkontenctwa. To historia o pasji życia w wiecznym zmaganiu się ze śmiercią. O walce, którą toczy się z równym zaangażowaniem, gdy dotyczy kilku kolejnych dni, jak również o tej, gdzie stawką są lata, a może nawet i całe życie bez nowotworu; bez wyroku śmierci z zawieszeniem, jakie spędza sen z powiek. Cezary Szczylik opowiada o młodości spędzonej w Stanach Zjednoczonych, gdzie poznał swą obecną żonę. Tam pasja badacza i zaangażowanie naukowca były doceniane. Tam można było realizować plany i marzenia, tam nikt nie wytykał marnowania państwowych pieniędzy, bo na wszelkie projekty badawcze mające usprawnić późniejszą walkę z nowotworami państwo amerykańskie nie szczędziło pieniędzy. Szczylik, w Polsce wciąż na cenzurowanym i wciąż z trudem rozwijający karierę, w USA nie musiał zależeć od układu politycznego. Uzależnił się za to od Justyny. Dla niej opuszczenie wraz ze Szczylikiem Stanów Zjednoczonych wiązało się ze sporym żalem, ale nauczona tam pokory i empatii, wspólnie z mężem stanęła do nowej walki o godność ludzką w starciu z rozpaczą choroby nowotworowej.

Kubisiowska pyta o wszystko, co związane z pracą onkologa w naszym kraju i wyłania się z tych rozmów obraz bardzo wyraźny. Czasami boleśnie wyraźny. Profesor Cezary Szczylik snuje smutne refleksje o polskiej niechęci wobec badań naukowych i o niemocy naukowców, którzy nie mają narzędzi i możliwości do pracy. Krytykuje NFZ oraz ministrów zdrowia. Zwraca uwagę na niesłuszne odsądzanie od czci i wiary wszystkich lekarzy, pokazując mechanizmy tworzenia się korupcji i niedomagania systemu zdrowotnego, który sam wydaje się toczony przez wyjątkowo złośliwy nowotwór. Opowie też o cudach w leczeniu i o tych cudów oczekiwaniu. Żywo, z pasją, z zaangażowaniem. Mimo trudu, który udowadnia, że rak po polsku to jednak historia z piekła rodem, choć naznaczona bielą lekarskiego uniformu...

Dużo bardziej angażujące emocjonalnie są rozmowy z Justyną Pronobis-Szczylik. Rozmówczyni Kubisiowskiej wspomina pierwszą trudną rozmowę z pewną heroską, która nazajutrz zmarła. Heroską jest sama Pronobis-Szczylik. Nie tylko dlatego, że podejmuje się rozmów o sensie życia z tymi, którzy go nie widzą. Istotny jest sposób rozmawiania o śmierci i o tym, w jaki sposób ją oswoić. Terapeutka zaznacza wyraźnie, iż wiele rozmów o cierpieniu unika się nie na życzenie chorego, lecz jego rodziny, która nie może pogodzić się z przerastającą ją sytuacją. Oczyszczająca może być moc szczerej rozmowy, jeśli prowadzona jest właściwie, z taktem i empatią. Katarzyna Kubisiowska dopytuje o to, co trudne i często osobiste, ale dzięki temu widzimy bardzo wyraźnie, iż cierpiące na nowotwór ciało jest w ścisłej łączności z czymś, co uwiera równie mocno - z emocjonalną niepewnością, z narastającym lękiem i z wieloma złymi uczuciami, z jakimi trudno się pożegnać.

"Rak po polsku" to zbiór opowieści o tym, jak przewlekła choroba uczy pokory i jak zapominają o niej ci, którzy powinni być najbliżej pacjenta i nieść mu pomoc, a przynajmniej dawać możliwości tej pomocy. O empatii, której brak, tak koniecznej i ważnej, by przetrwać. O chęci pojmowania tego, co niepojęte i o dzielnym stawianiu czoła takim trudom codzienności, jakie są obce większości z nas do momentu, w którym rak nie pojawi się gdzieś obok, wystawiając na kilka prób to, kim do tej pory byliśmy. Katarzyna Kubisiowska oddała głos tym, dla których nigdy nie jest za późno, nigdy zbyt beznadziejnie, nigdy też nie ma sytuacji bez wyjścia i takiej, w której nie można wziąć odpowiedzialności za własną troskę, lęk i bezradność. Ku refleksji!