2020-01-31

„Życie Sus” Jonas T. Bengtsson


Wydawca: Wydawnictwo Poznańskie

Data wydania: 12 lutego 2020

Liczba stron: 213

Przekład: Iwona Zimnicka

Oprawa: twarda

Cena det.: 39,90 zł

Tytuł recenzji: Samotność i gniew

Jonas T. Bengtsson w swojej bezkompromisowej twórczości o mrocznej stronie duńskich relacji społecznych idzie w „Życiu Sus” do przodu, opowiada coś nowego. Dotychczas – jak w „Submarino” czy „Baśni” – interesowały go toksyczne relacje ojca i syna. Zestawiał dorosłą bezradność z tą dziecięcą, wyeksponowaną właśnie w życiu pełnym deficytów, w którym opiekun nie spełnia swojej roli. Tu będziemy mieli do czynienia tym razem z naznaczoną dramatem relacją ojca i córki. Relacją dość specyficzną, bo oboje nie oddziałują już na siebie, są od siebie oddzieleni, a wszystko, co Bengtsson opisuje, jest pokłosiem czasu przeszłego, do którego mamy ograniczony dostęp, ale widzimy najbardziej przejmujące jego fragmenty. „Życie Sus” ukazuje naznaczony fatalizmem krajobraz emocjonalny dorosłej już kobiety, która nigdy nie przestaje być dzieckiem. Potrzeby tego dziecka nie zostały zaspokojone. Wszystko, czego oczekiwało od rodziny, rozpadło się w niebyt. Z dysfunkcyjnych relacji wydobywa się dziewiętnastolatka, ale sam jej wygląd zaznacza, że żyje i funkcjonuje tym, co odebrało jej dzieciństwo. Dlatego to niezwykle mocna powieść, gdy opowiada o tym, jak kształtuje się świadomość i wrażliwość człowieka pozbawionego zaspokojenia elementarnych potrzeb. Kogoś, kto chce wziąć odwet za to, co jemu zostało odebrane. Teraz też odebrać. Ale wcześniej czujnie żyć, bo po rodzinnej traumie wszystko może być zagrożeniem.

Sus jest nienawiścią, złością, frustracją, gniewem i pogardą. To, co kumuluje się w jej duszy, jest doskonale zasłonięte. Bengtsson stawia na prezentowanie tego, jak Sus działa. Zadaniowo i kompulsywnie. Wyznacza sobie granice, jakie musi przekraczać. Konstruuje testy charakteru i ciała, bo ma świadomość, że została stworzona do przekraczania granic. Tych, które przekroczył ojciec. Tych, których nie wytyczył starszy brat mający się opiekować, a dzisiaj będący jedynie ciałem człowieka, w którym mechanizmy szpitalne usiłują rozbudzić życie. Sus jest przeraźliwie samotna i zdana na siebie. Wie, że życie to sieć układów i uwarunkowań. Kiedy odwiedzają ją policjanci, od razu przypominają, że musi znać zasady. Sus funkcjonuje w obsesyjnym trybie skupiania się na jednej czynności wynikającej z drugiej. Powieść nie pozwala na ujrzenie tego, co dzieje się we wnętrzu uciekającej od siebie i od życia młodej kobiety. Autor tak konstruuje swoją historię, że widzimy konsekwencje, nie jesteśmy w stanie przyjrzeć się uważniej początkom takiego, a nie innego życia. Pojawia się także sugestia, że życie może być formą umierania albo częścią pożegnanych na zawsze emocji. Życie może być wypieraniem potrzeb i pragnień. Ale także drogą, na której metodycznie planuje się zemstę za wszystko, co odebrane…

Jonas T. Bengtsson portretuje Bellahøj, dzielnicę Kopenhagi rządzącą się własnymi twardymi prawami. Blokowisko, z którego wywodzi się Sus, to jakby hermetycznie zamknięta przestrzeń opresji i beznadziei. Nie można się z niej wydostać, tam się wraca. Tak jak powróciła bohaterka przyglądająca się uważnie otoczeniu – czujnemu, skoncentrowanemu na swoich własnych brudnych sprawach i sprawiającemu wrażenie enklawy goryczy oraz niespełnienia. Stamtąd nie można ruszyć w świat. Można stworzyć świat złudnego bezpieczeństwa, pozornego porządku. Sus za wszelką cenę chce się okopać w przestrzeni, która da jej wreszcie poczucie jakiejś przynależności. Jednak okazuje się, że przynależy tylko do swojego gniewu i buntu. Do całej gamy złych emocji, z którymi nikt w jej rodzinie nie dał sobie rady, a Sus przejmuje po matce i ojcu cechy, za którymi stoi skłonność do (auto)agresji. Emocjonalny i egzystencjalny rozpad świetnie portretuje symboliczna retrospekcja, kiedy Bengtsson opisuje dzieciństwo Sus, a w nim moment, w którym ona sama zjada się w rozpaczy i bezradności. Usytuowanie bohaterki w danej przestrzeni dodatkowo ogranicza także jej możliwość działania. Kiedy Sus wędruje po innym miejscu, zawsze wydaje się ono lepsze, może mieć jakąś wartość, może nieść możliwości. Twórczość Bengtssona to jednak obrazowanie iluzji. Tu również będzie mowa o tym, że jakakolwiek myśl o dobrym życiu może być iluzją.

Jesteśmy w świecie, gdzie nie ma miejsca na współczucie i wzajemne wspieranie się. Każdy ma swoje cele i priorytety, usiłuje utrzymać się na powierzchni, nie może liczyć na niczyją pomoc. To świat, w którym bezkompromisowo musi ukształtować się kobiecość Sus. To, czego ona nie rozumie, nie akceptuje i nie daje sobie możliwości zaspokojenia. Sus chciałaby być kobieca, mieć kobiece pragnienia, dać swemu kobiecemu ciału odrobinę czułości. Ale nawet w tym aspekcie czułość zastąpi mechaniczny seks, a poczucie płciowej tożsamości – bezwzględna potrzeba walki z drugą płcią, bo w niej kryje się przecież ojcowskie zło. Sus wydobyła się ze zła i nie wie już, jak je zwalczać, bo jest go wszędzie za dużo. Nawet tego zła, które niósł ze sobą zamknięty w więzieniu mężczyzna. Mężczyzna, który może niebawem wyjść na wolność…

To powieść, w której krótkie, kategoryczne zdania usiłują nadać znamiona uporządkowania życiu będącym przecież emocjonalną rozsypką. Nie wiem, czego jest tu więcej – portretowania bezradności czy paradoksalnie wydobywającej się z niej siły, za którą stoi tylko instynkt, ta siła jest jeszcze bardziej druzgocząca niż okoliczności, które zmusiły ją do ujawnienia się. Sus to postać wręcz przesycona siłą destrukcji. Jest jej tym więcej, im więcej bohaterka traci. I nie ma tutaj miejsca na żadną słabość lub refleksję, bo wszystko musi się dziać w sposób zaplanowany, bolesny, bezkompromisowy. Sus nie zna okoliczności łagodzących – ani dla swojej agresji, ani dla agresji innych. Tkwi w matni potwornej samokontroli. Jest swoją własną terrorystką. Ale jednocześnie jest też osobą, która mimo wszystko chciałaby wyrównania rachunku krzywd i być może wtedy znalazłaby ukojenie. Zatrzymałaby się. Zadbała o siebie, a nie o swój gniew.

Jonas T. Bengtsson jak zawsze daje swoim bohaterom niewiele możliwości, ale portretuje ich na tyle sugestywnie, że każdy impas i brak alternatyw można ujrzeć z wielu różnych punktów widzenia. „Życie Sus” prezentuje, jaka jest anatomia agresji, ale również autoagresywnych zachowań. Dlatego też ta proza jest, bo musi być, bardzo surowa, oszczędna, jednocześnie prowokująca i tak ujmująca rzeczywistość, że opowieść o niej jest bolesna dla bohaterki oraz czytającego. Autor wymaga też wyjątkowej formy czujności i wrażliwości – oczekuje, że damy Sus to, czego sama nie potrafi nazwać. Wszystko w tonacji noir, od której duński pisarz nigdy nie odchodzi. Odnieść można wrażenie, że tylko dzięki niej opowiada nam rzeczy naprawdę ważne. A może sugeruje, jak ważna jest każda życiowa utrata. Opowiadając o zyskach i wygranych, nie mógłby pisać tak doskonale.

2020-01-29

„Ciemność i partnerzy” Sigitas Parulskis


Wydawca: Czarne

Data wydania: 22 stycznia 2020

Liczba stron: 248

Przekład: Izabela Korybut-Daszkiewicz

Oprawa: miękka ze skrzydełkami

Cena det.: 34,90 zł

Tytuł recenzji: Zło wojny

Wstrząsająca książka, ale w pewien sposób rozczarowuje. Wstrząsająca, gdy obrazuje, jakimi instynktami się kierujemy, stając się częścią zła, i jak jednocześnie chcemy zachować swoje człowieczeństwo albo jego ułudę serwowaną bardziej na pokaz. Rozczarowująca, kiedy dostrzega się, że autor stawia przede wszystkim na kontrast i w zasadzie poza niego nie wychodzi. Kontrastowych zestawień jest wiele. Te, które najbardziej rzucają się w oczy, to obraz imponującego pochodu litewskiego wojska i wizerunek litewskich zbrodniarzy, dzikich i czujnych, gotowych w każdej chwili rzucić się do gardła koledze z oddziału. To scena, gdzie tłum gromadzi się, by oglądać katowanie Żydów, i wizyta w domu dzielnego gospodarza wiejskiego gotowego ich ukrywać. To zestawienie grozy masowej śmierci z kameralnym pogrzebem jednego z litewskich okrutników w mundurze, którego ciało – w przeciwieństwie do tysięcy wrzucanych do ziemi – traktowane jest z czułością i opłakiwane rzewnymi łzami. To w końcu sadystyczny Litwin, który strzela do uciekającego dziecka, by po chwili mieć zaszklone oczy, kiedy wspomina swoją ukochaną. Działałoby to i oddawało dramatyzm, a przede wszystkim dwoistość natury ludzkiej, gdyby nie było tego aż tak wiele. Sigitas Parulskis poza kontrastowaniem buduje sceny bardzo jednoznaczne w swej wymowie, w oczywisty sposób dydaktyczne. Powieść broni się jednak jako nietuzinkowa historia miłosna. Także jako książka o tym, czym jest zwykły człowiek w szponach strachu i zachowawczości wobec wojennej machiny zabijania, która pozwala na wszystko. Dlaczego? Bo można.

Vincentas, główny bohater książki, jest takim Panem Nikt. To bohater pytań, zagadek i wątpliwości. Ma niejasne pochodzenie, nie wiemy, kto jest jego ojcem. Jest bardzo zachowawczy. Nawet gdy podejmuje decyzje o ukrywaniu swojej żydowskiej kochanki. Postępuje tak, jak mu każą, i choć sam jest strachem, bez obaw podejmuje się zaskakujących zleceń. Umiera symbolicznie trzy razy, ale dane mu jest żyć nadal. Otrzymuje szansę życia od okupanta, bo swój by go zastrzelił. Ta szansa to jednocześnie mroczna zależność. Vincentas chowa siebie i swoją osobowość za aparatem fotograficznym. Ma uwieczniać zbrodnie wojenne. Ma kadrować masową śmierć. Ma w tym szaleństwie odnaleźć jakąś formę piękna. Bo cała ta powieść jest o tym, co dzieje się ze światem, któremu mieszają się kategorie, fronty, moralne powinności oraz upada czytelny podział świata na dobro i zło.

Ale „Ciemność i partnerzy” to przede wszystkim książka z litewskim adresem. Pokazująca, kim dla siebie mogli być Litwini w 1941 roku. Kim tak naprawdę byli, choć wielu nie chciało przyjrzeć się temu obliczu. Wojna przybyła do nich później, ale wzmocniła nacjonalizm i przekonanie, że okupant da nadzieję na stworzenie własnego silnego państwa. Siła jest tu jednak zupełnie inna. To siła szaleńczej nienawiści i bezwzględności. Ludzie, w których otoczeniu musi przebywać Vincentas, to zwyczajni bandyci gotowi swoje poczynania uzasadniać, odwołując się nawet do boskich praw. Sporo w ogóle u Parulskisa rozważań o boskiej intencjonalności w świecie, w którym nie ma miejsca na jakiekolwiek formy humanitaryzmu i dobroci. Żydzi na Litwie zostali spacyfikowani i zamordowani. Ten fakt służy autorowi do snucia opowieści o tym, co naprawdę przydarzyło się Litwinom, kim się na moment (?) stali i w jaki sposób sankcjonowali zło. Judyta, kochanka głównego bohatera, mówi o tym, że wojna zedrze z ludzi wszystkie maski. Litwini masowo mordujący Żydów, którzy byli ich sąsiadami, przyjaciółmi, kontrahentami, stają przed autorskim oskarżeniem. Aby je złagodzić, „Ciemność i partnerzy” operuje wspomnianą już kontrastowością. Wymiar tej książki jest zatem uniwersalny. Jesteśmy sumą dobroci i okrucieństwa, a to, co z nas się wydobędzie, często warunkuje Historia i okrutna rzeczywistość, która daje pozwolenie na wszystko.

Wracam do wątku miłosnego, gdyż on wydaje mi się u Parulskisa najciekawszy. Jego bohater żarliwie się zakochuje w kobiecie, która powinna być zgładzona, a dodatkowo jest żoną, przynależy do innego mężczyzny. Judyta od początku zdaje się kimś na kształt femme fatale, ale jej wizerunek jest dużo bardziej skomplikowany, gdy weźmiemy pod uwagę, czego bohaterka oczekuje w intymnej relacji oraz jakie ma oczekiwania emocjonalne wobec partnera. Vincentas staje się zatem żywiołowym kochankiem, choć ta charyzma nie ma się skąd wydobyć, Vincentas jest przecież pochodną strachu, poddańczości i fatalnych zbiegów okoliczności, w których uświadamia sobie, że jego męskość i człowieczeństwo to coś bardzo wątpliwego. A jednak ten romans staje się płomienny, wielowymiarowy, fascynujący i podążający w kierunku, którego trudno się domyślać. W tej historii pasja pożądania łączy się z opowieścią o sile samostanowienia. Ale także to, co konstruktywne i mające łączyć, zestawione jest z bezwzględnością okoliczności, w jakich ma dojść do tego połączenia. W tym romansowym wątku litewski prozaik umieszcza najwięcej ciekawych pytań o ludzką godność, o lojalność i poczucie przynależności. Nie idzie w stronę łatwych kontrastów, zajmuje uwagę i czyni z tej miłosnej historii pewną nieoczywistą przeciwwagę dla historii wojennego zła i okrucieństwa. To jednak samo w sobie nie przekonuje całkiem do książki. Chciałoby się, aby „Ciemność i partnerzy” nie była powieścią aż tak dosadną i tak chwilami jednoznaczną w wymowie. Sam pomysł oraz potencjał powieści mogłyby zbudować rzecz o wielu, naprawdę wielu wątpliwościach czy dwuznacznościach. Autor jakby zapominał o tym, co sugeruje w miejscu mocnych zestawień i przejmujących kontrastów. Że jest tam jeszcze jakaś dodatkowa, ważna przestrzeń interpretacji. Że nie należy tylko ją pokazywać, ale w jakiś sposób odnieść się do tego, co stoi między czytelnymi porównaniami. Szarość między nimi i niejednoznaczną przestrzeń ukazał chyba tylko w biografii głównego bohatera, choć napisał książkę o historii i społeczności, w zasadzie powieść panoramiczną.

A tak mamy trochę wykład, trochę czarno-białe ukazanie tego, kim człowiek jest i kim może się stać, ale przede wszystkim wizerunek wojny, która jest okrutnym chaosem wyzwalającym dzikość. Mąż Judyty wspomina w jednej z rozmów z Vincentasem, że „wyobraźnia potrzebuje wyzwań”. Odniosłem wrażenie, iż Sigitas Parulskis w taki sposób myślał o wyobraźni czytelniczej. Brakowało mi jednak ostatecznego zdecydowania się, czy to historia jednostki, społeczeństwa, czy opowieść o okrutnych okolicznościach. Sporo tu ciekawych wątków i tropów. Za dużo jednak jednowymiarowych scen i przesłań, które wyzwaniami dla wyobraźni nie są. Na pewno odważna i wyrazista książka, ale trochę atakująca. Wolałbym w niej sugerowanie, nie narzucanie. Wolałbym skupianie się na szarościach między czernią a bielą, wkraczanie w obszar niedopowiedzeń dużo bardziej strasznych w swej wymowie niż pokazanie, że jeden człowiek może zabić i w następnej chwili wykazywać się czułością. Choć poruszająca, jest to jednak narracja, która w ogólnym wymiarze pozostawia niedosyt.

2020-01-27

„Podpalacze” R.O. Kwon


Wydawca: Agora

Data wydania: 29 stycznia 2020

Liczba stron: 288

Przekład: Łukasz Błaszczyk

Oprawa: twarda

Cena det.: 39,99 zł

Tytuł recenzji: Oblicza przemocy

„Podpalacze” to znakomita powieść o zawłaszczaniu. O jego bardzo różnych wymiarach, ale zawsze tragicznych konsekwencjach. R.O. Kwon portretuje związek zbudowany na rozpaczliwej potrzebie rekompensowania sobie pustki przez bliskość, ale jej książka brzmi dużo groźniej, kiedy wychodzi poza wymiar prywatnej tragedii i staje się opowieścią o tym, jak kompulsywnie i po omacku poszukujemy w życiu poczucia przynależności. Jak wiele dla tego poczucia możemy poświęcić, ale przede wszystkim – jak wiele stracić. Bohaterka chce być częścią grupy, która buduje swoją siłę na restrykcyjnych zasadach, za którymi stoją pozorna życzliwość i akceptacja wszystkich wad. Jej wybory to pochodna wyrzutów sumienia z przeszłości, hedonizmu kryjącego egzystencjalne zagubienie, ale także silnego poczucia samostanowienia. Narracja Kwon – spięta dramatyczną klamrą kompozycyjną – opowiada o momentach, w których przynależność staje się częścią przemocy. Robi to w bardzo subtelny sposób, bo można „Podpalaczy” odczytywać jako literaturę obyczajową o kryzysowym związku, jednak większe wrażenie robi to, co ukryte przed oczyma czytelników. Te rejony emocjonalnego zagubienia bohaterów, które prowadzą do kolosalnej, tragicznej i podwójnej klęski.

Will chce zamienić miłość do Boga na miłość do dziewczyny, którą obsesyjnie adoruje. Phoebe jest dla Willa kimś, kto z jednej strony wydobywa go z wyobcowania, z drugiej jednak – wciąż na nowo w to wyobcowanie wpędza. Młody bohater nie jest pewien tego, czego pragnie od dojrzałego związku. Wie natomiast, że musi za wszelką cenę i zawsze porządkować swoją codzienność oraz swoje emocje. To reakcja obronna po tym, jak przeszłość zaserwowała mu duchowe rozczarowanie, i spadek po traumie rodzinnej, kiedy Will wciąż na nowo musiał przekonywać się, że życie ma sens, co kwestionowała nieporadna życiowo matka. Phoebe nie ma matki, była świadkiem jej śmierci, czuje się przez tę śmierć wyobcowana. Oboje chcą wnieść do związku egzystencjalny niepokój, ale zrobić to tak, by nie obarczyć tym za bardzo partnera. Ona jest ekstrawertyczką, chce za wszelką cenę otaczać się ludźmi, to jej daje życiowe złudzenie tego, że jest potrzebna i świat ją akceptuje. On wycofuje się do wnętrza swojej pokiereszowanej psychiki. Najchętniej zamknąłby codzienne życie w ramy powtarzalnych rytuałów, a najbliższą osobę traktował jak centrum wszechświata. Will zrobi wszystko, żeby nie stracić Phoebe. A jednak zmierza ku szybkiemu końcowi związku, bo zrobi coś, co stanie się jednym krokiem za dużo. Wówczas kiedy instynkt zacznie dominować nad zdrowym rozsądkiem, a bohater pokaże, że dla niego bliskość to bezkompromisowa przynależność.

Świetnie są rozpisane w tej powieści nakładające się na siebie przeżycia oraz punkty widzenia. Jesteśmy świadkami wyznań, które jednocześnie komplikują wizerunek bohaterów, bo z ich największymi traumami oraz prawdami o sobie samych nie mamy bezpośredniego kontaktu. Pomiędzy zakochanymi znajduje się charyzmatyczna postać człowieka, z którym Will będzie musiał toczyć bój o Phoebe. Ona sama jest gotowa na relację, ale nie taką, jaką oferuje jej Will. Symboliczna scena, w której bohater w łóżku oplata ukochaną nogami, świadczy nie tylko o potrzebie bliskości, ale o czymś dużo groźniejszym. „Podpalacze” to powieść, która bardzo przewrotnie definiuje miłość. Nieprzypadkowo szef restauracji, w której pracuje Will, opowiada mu o codziennej iluzji tego uczucia, które stwarza, by zatrzymać klientów. Pośród pewnych iluzji będą żyli także młodzi zakochani. Tyle tylko że to uczucie będzie coraz bardziej toksyczne i destrukcyjne. Nie da się nagle odnaleźć treści, sensu i zadowolenia, kiedy dotychczasowe życie pełne było tęsknot i deficytów. R.O. Kwon sugeruje to bardzo dosadnie, ale nie wypowiada się wprost. Bardzo podoba mi się tutaj ten bezpieczny, wręcz liryczny dystans do opowiadanej tragedii. Bo w „Podpalaczach” wszystko zdaje się zmierzać ku fatalnym rozwiązaniom. Autorka stara się pytać o to, od kogo lub czego te rozwiązania zależą.

Opresja zawłaszczania pokazana jest tutaj w bardzo sugestywny sposób. Najpierw są to traumatyczne wspomnienia determinujące działanie, potem zaś coś dużo bardziej groźnego – nowe możliwości. Amerykańska pisarka dodaje swej powieści jeszcze więcej dramatyzmu, kiedy ujmuje egzystencjalną matnię, w jakiej zamyka bohaterkę, poprzez szereg działań w oczywisty sposób związanych z przemocą. Pośród smutku i melancholii rodzi się w świecie przedstawionym „Podpalaczy” taki rodzaj przemocy, wobec którego nie można zachować ani zdrowego rozsądku, ani tym bardziej zdrowego dystansu. To przemoc pełna determinacji, bo pojawia się w świadomości ludzi, którzy musieli walczyć o samych siebie, ale nigdy nie wydobyli się z przemocowych sideł – zwłaszcza swoich dysfunkcyjnych rodzin. Dlatego Will i Phoebe to jedna z bardziej przejmujących par, które trzymają się siebie dzięki paradoksalnej sile odpychania. Wiele paradoksów i zaskoczeń pojawi się w trakcie obserwacji poczynań tej dwójki. A potem bohaterowie dochodzą do momentu, w którym bliskość odbiera zdolność oddychania – im oraz czytelnikowi, który niewątpliwie wejdzie w tej dwuznaczny świat zależności z dużą ciekawością i sporym przerażeniem.

„Podpalacze” to symboliczna opowieść o poczuciu winy, formach pokuty i o tym, że nie możemy rozstać się z własnym smutkiem, jeśli nie określimy jego siły i nie ustalimy, jak bardzo nas niewoli. Bardzo smutna, ale jednocześnie niezwykle intensywna – czuć każdy rodzaj ukazywanego smutku. Sportretowany związek idzie w parze z konsekwentnie nakreślaną atmosferą zagrożenia. Oto bowiem pojawia się organizacja, w której dochodzi do pochłaniania i sterowania ludźmi w imię transcendentnej idei. Kwon pisze także o nas wszystkich, zagubionych ludziach XXI wieku, którzy za wszelką cenę szukają jakiejś stałości pośród wiecznych zmian. Pokiereszowani emocjonalnie bohaterowie tej książki stanowią zagrożenie sami dla siebie, ale wikłają się także w sytuacje oraz zależności, które są niebezpieczne same w sobie. Za nimi stoi przemoc decydowania o wyborach i uczuciach drugiego człowieka. Dlatego „Podpalacze” to mroczne memento dla społeczeństwa amerykańskiego, w którym pojawia się coraz więcej zwątpienia i coraz większe kompulsywne zapominanie o nim. Doskonale rozumiem fenomen tej powieści za oceanem. Myślę jednak, że jest w niej tak wiele uniwersalnych przesłań, iż dotrze w swym smutnym liryzmie i bezkompromisowości przekazu także do polskiego czytelnika. R.O. Kwon opowiada o tym, jak bardzo niebezpieczne mogą być relacje, za którymi stoją niespełnione potrzeby i oczekiwania. Sugeruje również, że taki typ relacji międzyludzkich może dominować. Rozpaczliwe zbiegi okoliczności mogą wówczas doprowadzić do dramatu. Powieść spójna, sugestywna i z bardzo mocnym przekazem. Pozostaje w pamięci.

2020-01-24

„Nadfiolet” Ewa Schilling


Wydawca: Seqoja

Data wydania: 24 stycznia 2020

Liczba stron: 176

Oprawa: twarda

Cena det.: 40 zł

Tytuł recenzji: Wolność w sobie

Ewa Schilling powraca po latach w zaskakującym stylu! Sama autorka nazywa tę książkę dysydentką. Powieść powstała przed dwunastoma laty, a brzmi wyjątkowo groźnie i bardzo, bardzo współcześnie. To nie tylko mroczna fantazja o tym, co za chwilę może spotkać nasz kraj. To także pełna publicystycznego nerwu i interesujących postaci historia pokazująca, że zbyt łatwo decydujemy się na bierność, jeśli opresja nie dotyczy nas samych. W tym znaczeniu to rzecz o tym, czym jest ludzka empatia, którą tak łatwo kwestionuje system zniewolenia wokół. „Nadfiolet” jest ostrzeżeniem przez szalonymi zakusami kleru, dynamiczną powieścią o gotowości na sprzeciw, ale przede wszystkim książką o tym, że wolności musimy poszukać w sobie, by rozprawić się z niewolą otoczenia. Postaciami są przede wszystkim kobiety, które zmagają się z życiową pustką i poczuciem bezsensu. Każda z innym bagażem doświadczeń, ale prawie żadna niegotowa na to, by w coraz bardziej opresyjnym kraju znaleźć przestrzeń do wyrażenia swoich – nie narzuconych przez Kościół – poglądów oraz wartości. Schilling pisze ze swadą i chwilami więcej w tej narracji publicystyki społecznej niż samej literatury, ale „Nadfiolet” to rzecz, która zapada w pamięć. Zwłaszcza kiedy myśli się o wszystkich przegranych ludziach, o jakich opowiada gdzieś w swym mrocznym tle.

Na wygraną, siłę i bunt będzie stawiać czarnoskóra kobieta, która pewnego poranka puka do mieszkania Hanny i oświadcza, że wynajmie u niej pokój. Postać o dziwacznych personaliach wzbudza w Hannie lęk. Jednak do lęku zdążyła się przyzwyczaić. Urodzona w ultrakatolickiej rodzinie, wiecznie w cieniu doskonałego brata, uczyła się bać o wszystko, przede wszystkim o siebie. Ale pielęgnowany latami lęk Hanny to także lęk przed czymś. Samostanowieniem. Przed coraz bardziej zawężającym się horyzontem, który ukształtowała katolicka Polska nieuchronnie zmierzająca do najmroczniejszej formy dyktatury habitów i sutann. Hanna oswaja szybko nieznajomą, a ta uczy ją nazywać własne potrzeby. Skłania bohaterkę do tego, by wreszcie określić, co dla niej samej ważne. Każe też w innym świetle spojrzeć na ośmioletnią córkę – uświadomić sobie, że jej pojawienie się było początkiem czegoś innego niż kształt świata, jaki narzucali rodzice i grzmiący o karach ksiądz. Rezolutna ośmiolatka uosabia to, co Hanna zawsze bała się wyrazić. Jest jej lepszą częścią – gotową zdobyć się na asertywność i niezależne decyzje. Co wydarzy się z Hanną, która pozorowała życie jak małżeństwo czy przyporządkowanie do jedynej słusznej ideologii swojego państwa?

Polska w „Nadfiolecie” wygląda groteskowo i groźnie, ale myślę, że jednak mimo wszystko więcej jest mrocznych konturów niż fraz wskazujących na to, iż mamy tutaj do czynienia z czarnym poczuciem humoru. Wszyscy Polacy mają mieć świadomość, że siła tkwi w katolicyzmie. Na miejscu Pałacu Kultury i Nauki w Warszawie stanęła gigantyczna katedra imienia Jana Pawła II. Kraj świętuje powstanie jego milionowego pomnika. Obowiązuje tu całkowity zakaz aborcji, a wszelkie zgromadzenia wyrażające bunt wobec ograniczeń wolności są krwawo tłumione. Hanna jest pielęgniarką na oddziale położniczym i to ona jak nikt inny widzi, co dzieje się z kobietami w kraju, który każe im rodzić za wszelką cenę. Ale atmosfera grozy podsycana jest przede wszystkim tym, jak funkcjonują na co dzień ludzie. Kler ustala zasady i brutalnie je egzekwuje. Ten system opiera się na inwigilacji i donosach. Polacy zaskakująco łatwo dali sobie wmówić, co jest dobre i właściwe dla ich kraju. Zatracili instynkt samozachowawczy, zdolność do buntu.

O tym, jak rodzi się jego potrzeba, i o samym egzystencjalnym statusie buntu „Nadfiolet” opowie z różnych perspektyw. Gdyby Schilling bardziej uwiarygodniła psychologicznie swoje postacie, wyszłaby z tego doskonała panoramiczna powieść realistyczna. Autorka idzie jednak w innym kierunku. Punktuje i mocno zarysowuje to, co w bohaterach najbardziej charakterystyczne. Nie stara się portretować i penetrować tak zwanego środka, stawia na krańcowe postawy i idące za nimi napięcia. Jest w tym bardzo konsekwentna, dlatego tę powieść czyta się tak dobrze. Oswojona już konwencja nie zmienia się, choć zmieniają się ludzie postawieni często w sytuacjach wyborów granicznych. Interesujące jest również portretowanie przez Ewę Schilling ludzi usiłujących wydobyć się spod presji otoczenia lub środowiska, w jakie wrośli. Będziemy mieli zatem odważne opowieści o księdzu, który ma dość bycia tym, kim jest, oraz o pani mającej już świadomość tego, że nic w jej życiu się nie zmieni, ale niekoniecznie starszej i niekoniecznie zasklepionej pośród stereotypowych sądów o świecie, na których tak zależy aparatowi władzy. Bo Polak jest tu łatwowierny, lecz przede wszystkim zaskakująco podatny na sugestie. Pośród wytycznych, jak należy żyć, autorka „Nadfioletu” pokazuje drogi odnajdywania sensu życia przez samych siebie, bez wskazówek i sugestii jakiejkolwiek propagandy.

Jedna z bohaterek twierdzi: „Wymazywanie pamięci to nie jest prosta sprawa”. A jednak powieść wskazuje, że w wielu przypadkach dość łatwo jest wymusić zapominanie albo przychodzi ono jako reakcja obronna przed konfrontacją z własnymi potrzebami. Bohaterowie pamiętają nadzwyczaj wiele, są to zwykle ciągi traum lub stygmatów albo wspomnienia, w których widzą siebie w sposób niepełny – zostają przydzieleni do pewnych sytuacji, wbici w określone konteksty, stają się częścią całości bez poczucia bycia tą częścią. Dlatego są sfrustrowani, ale przede wszystkim nieszczęśliwi. Kilka zbiegów okoliczności pokaże im, że życie daje jednak możliwości, nie jest pochodną tez i postulatów, którymi karmi ich państwo zmierzające do całkowitej izolacji na arenie europejskiej.

Schilling sugeruje, że obowiązkiem każdego z nas jest zdefiniowanie przestrzeni osobistej wolności, a za tym musi iść podążanie ku niej, choćby za cenę krwawego buntu. Kiedy wydaje się, że „Nadfiolet” w zbyt oczywisty sposób dzieli świat przedstawiony, okaże się, że pisarka nie buduje prostych czarno-białych dychotomii. Wchodzi głęboko zarówno w sferę przeżyć swych postaci, jak i w to, czym jest przerażająca wizja świata stworzonego niczym jakaś kostyczna dekoracja – a jednak wyjątkowo realna, zachłannie zagarniająca ludzi pełnych bierności. Myślę, że to jedna z tych odważnych powieści, które chcą otworzyć oczy wszystkim nieuznającym ingerencji państwa w jego życie, jeśli nie jest to ingerencja odczuwalna bezpośrednio. Ale to również opowieść o tym, czym może być kobieca czułość, jak wielka jest kobieca wrażliwość i kiedy przychodzi czas na to, by jedno i drugie zastąpić asertywnym działaniem. Książka warta przeczytania i przemyślenia.

2020-01-22

„Zgiń, kochanie” Ariana Harwicz


Wydawca: Pauza

Data wydania: 29 stycznia 2020

Liczba stron: 144

Przekład: Agata Ostrowska

Oprawa: miękka ze skrzydełkami

Cena det.: 34,90 zł

Tytuł recenzji: Wyobcowanie i bunt

Ariana Harwicz udowadnia to, o czym jestem przekonany od dawna – z wielu powodów to kobieta zawsze jest ciekawsza w literaturze od mężczyzny. I tutaj można się temu przyjrzeć, choć nie będzie łatwo, autorka nie bierze jeńców. Bohaterka tej książki tak opowiada siebie, że już na pierwszych kilkunastu stronach robi wszystko, abyśmy nie poczuli do niej sympatii. W zamian za to pojawiają się ciekawość i sporo zaskoczeń. „Zgiń, kochanie” to proza bardzo sensualna, niesamowicie intensywna i wyjątkowo śmiała. Jest w niej wszystko to, co tkwi w kobiecie walczącej z demonami – smutek wraz z dzikością oraz melancholia połączona z drapieżnym rytmem zdań. Harwicz oddaje kompulsywność myślenia oraz emocji kobiety, która czuje się uwięziona. Nie tylko – dosłownie – w domku na wsi, ale przede wszystkim w rolach. Jest żoną, którą warto byłoby opuścić, i matką niemogącą znaleźć w sobie uczuć dla syna. Jest rozedrganym wewnętrznie nieszczęściem, ale jest też silna i bezkompromisowa. To jedna z tych krótkich powieści, o których będzie się długo rozmyślać. Obrazuje anatomię kobiecej niemocy, ale także zdeterminowanie, by określić siebie – jakkolwiek byłoby to niewygodne dla otoczenia. Jakkolwiek problematyczne dla samego czytającego.

Bohaterka opowiada przez emocje, ale chce sportretować również oblicza własnej seksualności. Niczym dzikie zwierzę śledzi sąsiada, fantazjuje o nim, także o tym, by go zgwałcić. Jej małżeński seks to rutyna, od której ucieka w śmiałe fantazje. Albo przestrzeń obojętności oraz nieporozumienia, bo tym jest również dom, gdzie ona i jej mąż toczą codziennie boje o samostanowienie i pozbycie się tej drugiej osoby z najbliższego otoczenia. Ale siłą przyciągania w tym związku jest dziecko. Niemowlak, którego przecież nie można szkalować, a jednak czytamy o dosadnym sprzeciwie wobec tego, że trzeba go bezwarunkowo pokochać i się o niego troszczyć. Mąż i syn uosabiają – w scenach wspólnych zabaw – męskość, z jaką bohaterka sobie nie radzi, bo to dla niej dodatkowe źródło opresji. Kwestionowane jest poczucie bezpieczeństwa, które ma stwarzać dom na odludziu, z dala od cywilizacji i pozornie sielankowy. Nie ma w nim spokoju. Kobieta Harwicz jest egzystencjalnym i dosłownym niepokojem. To ona zmusza męża do ciągłej gotowości na nieprzewidziane sytuacje. To ona zdaje się dla niego i synka opresyjna. Tymczasem wszystko nabiera coraz to nowych znaczeń, bo wchodząc w tę narrację dalej i głębiej, widzimy, jak skomplikowany jest krajobraz emocjonalny bohaterki i jej relacje z najbliższymi.

W tej książce skonfrontujemy się z subiektywnymi wizjami, neurozami, przemyśleniami, ale także z tym, jak na niepokój reaguje ciało kobiety. Z jednej strony „Zgiń, kochanie” przypomina pewien wysublimowany rodzaj powieści pornograficznej. Z drugiej jednak – jest śmiałym i prowokacyjnym ujęciem desperacji w świecie, który narzuca porządek działania i myślenia, jeśli w grę wchodzą określone role społeczne. Ariana Harwicz opowiada o tym, czym jest kobiece udręczenie samą sobą, ale jednocześnie w bardzo bezkompromisowy sposób pokazuje, że wyobcowanie bohaterki to pochodna jej wyborów oraz przekonań. Dlatego tak trudno obdarzyć sympatią kobietę, która jednocześnie wzbudza czytelniczy niepokój i pewien rodzaj fascynacji. Dowodem na to są jej asocjacje. Zdania w tej książce uginają się od nietuzinkowych porównań, fraza jest drapieżna i nieprzewidywalna. Nie mamy pojęcia, co wydobędzie się z kolejnego akapitu. Widzimy kobietę walczącą ze sobą, ale jednocześnie kogoś o niezwykle silnej osobowości. Czy jest tu zatem miejsce na autodestrukcję? Tak i nie. Otwiera się nowy sposób rozumienia i odczuwania rzeczywistości. Bohaterka Harwicz swój świat boleśnie przeżywa, ale też nazywa dosadnie to, co sprawiało i pewnie będzie sprawiać ból.

Naprawdę nietuzinkowa jest tu wyobraźnia autorska. Spotkanie z tą książką to zderzenie z wrażliwością, która ociera się o turpizm, ale jest w niej także wiele sensualnej delikatności. Odbiera się stany emocjonalne bohaterki w różnorodny sposób. Ona sama definiuje tylko część z tego, co chce nazwać. Jest zagadką dla czytelnika i jednocześnie wydaje się bardzo pewna siebie. Chociaż cierpi z powodu różnych niepewności. Kobiece cierpienie Harwicz to może być także niepokojące sugerowanie, że przestrzeni wewnętrznej wolności nie ma. Że zawsze trzeba nagiąć się do ram i oczekiwań stworzonych przez życie w relacji, macierzyństwo, określony status społeczny. Tymczasem bohaterka jest emigrantką – dosłownie oraz w swoim związku. Poszukuje wciąż na nowo drogi ku temu, co miałoby dać jej szczęście, ale swojego szczęścia nie umie zdefiniować. Wie jedynie, że może okopać się przed światem na pozycji wyższościowej. Chce unicestwień i dokonuje u siebie na wsi swoich małych morderstw. Ich ofiarami padają owady, ale mogłoby być inaczej. Mogłoby być bardziej śmiało i zdecydowanie, gdyby tylko pojawiło się zagrożenie, którego bohaterka zewsząd wypatruje.

Tymczasem pozostaje niesmak macierzyństwa, monotonia dziesięcioletniego już związku i śmiałe fantazje o tym, co można byłoby zmienić, żeby umysł, ale także ciało bohaterki poczuły się lepiej. Czy wszystko pozostanie jedynie w sferze wyobrażeń oraz oczekiwań? „Zgiń, kochanie” ma świetny oksymoroniczny tytuł, który odnosi się do wszystkich sprzeczności emocjonalnych, jakie tkwią w kobiecie ukazanej przez Arianę Harwicz, ale sygnalizuje także zaskoczenia tym, jak bardzo sprzeczna wewnętrznie może być ta książka, spowiedź kobiety w specyficznym kryzysie. To rzecz bardzo plastyczna, niepokojąca i nie daje wytchnienia. Wszystkie emocje są tu bardzo intensywne, nie schodzimy ani na moment do poziomu wewnętrznego wyciszenia. Stąd też pewien klaustrofobiczny klimat powieści, dzięki któremu Harwicz wciąż trzyma czytającego w szachu.

To książka o tożsamości oraz namiętnościach. O tym, że wewnętrzna wojna ujawnia zaskakująco wiele frontów. Jest to też bardzo dobre studium frustracji, z jakiej wydobywa się też napięcie seksualne. Harwicz przykuwa uwagę od pierwszej do ostatniej strony. Udowadnia, że opowiadając emocjami, można skonstruować książkę, która nie drażni, lecz staje się dla czytelnika zagadką. Mroczną i jednocześnie kuszącą, bo „Zgiń, kochanie” to także świetnie zorganizowany rytm zdań, w których kryje się każda forma kobiecej niepewności siebie. Ale także wiele zdań mówiących o tym, jak silna może być kobieta mimo wewnętrznego kryzysu. Najwięcej siły i determinacji wymaga bowiem pokonanie klatki osobistego więzienia. Ta opowieść zobrazuje kobietę, dla której więzieniem stało się wchodzenie w relacje z najbliższymi. Dlatego Harwicz pokazuje samotność oraz wyobcowanie wyjątkowo sugestywnie. Bez upiększeń i bardzo wyraziście.

2020-01-20

„Ostatni” Hanna Jameson


Wydawca: Czarna Owca

Data wydania: 15 stycznia 2020

Liczba stron: 424

Przekład: Paulina Broma

Format e-booka: MOBI i ePUB

Cena w Virtualo.pl: 34,99 zł

Tytuł recenzji: W obliczu końca

Powieść Hanny Jameson wydawca chce odpalić niczym fajerwerk, ale jest to książka zupełnie innego rodzaju. Ciekawa i niepokojąca, napisana jednak w niespiesznym rytmie egzystencjalnych refleksji nad tym, czym tak naprawdę jest koniec. „Ostatni” to rzecz, w której dużo więcej niż Stephena Kinga jest ducha melancholijnej refleksji Grahama Greene’a, którego zresztą cytuje główny bohater. Obrazując postapokaliptyczną rzeczywistość, Jameson fantazjuje bardziej nad indywidualnym dla każdego człowieka pojęciem zagłady i końca. Chce zasugerować, że to my jesteśmy odpowiedzialni za to, co i w jaki sposób się kończy. Także za to, że koniec może być początkiem czegoś nowego. Ale „Ostatni” to paradoksalnie książka o możliwościach i wyborach, bo choć sugestywnie portretuje koniec świata, dosadnie też zaznacza, że dużo trudniejsze do zaakceptowania oraz zrozumienia jest to, co mimo wszystko trwa nadal pośród nicości.

Jon Keller jest takim typem przyzwoitego człowieka, którego można polubić od samego początku. To on będzie opowiadał o świecie po wojnie nuklearnej, ale jego narracja, specyficzna kronika, będzie jednocześnie polifonicznym głosem pewnej zbiorowości. Jon przygląda się ludziom z otoczenia i stara się wysłuchać ich historii. Wszyscy utknęli w wielkim szwajcarskim hotelu, gdzie zastała ich wiadomość o tym, że świat zaczął płonąć. Przeprowadzono ataki nuklearne na Waszyngton i sporo innych miast na świecie. Stany Zjednoczone nie mają już prezydenta, bo ten zginął. W sielankowym kurorcie – Jameson oczywiście rozwija tutaj stereotypowe myślenie o Szwajcarii – grupa ludzi z całego świata musi zmierzyć się ze świadomością końca pewnej rzeczywistości, w której wyrastali na świadome osoby. Ich świadomość w obliczu końca będzie się zawężać do najbliższego otoczenia oraz możliwości, jakie ono daje. Kontakt z poranionym bombami nuklearnymi światem się kończy. Przestaje działać Internet, nie można skorzystać z telefonów, pozostają enigmatyczna przestrzeń hotelu i ludzie, którzy przywieźli do niego swoje historie.

„Ostatni” to ciekawy kryminał, choć niektórych czytelników może rozczarować to, że intryga kryminalna nie jest rozgrywana jakoś spektakularnie. Tuż przed momentem zagłady w hotelu ginie dziewczynka. Keller podejmuje się prywatnego śledztwa w tej sprawie, ale nie może liczyć na wsparcie ludzi z otoczenia. Personel hotelu skrywa jakieś mroczne tajemnice i choć jest względem Kellera serdeczny i otwarty, czuje się ten zaskakujący dystans. Dystans, jakiego nabiorą do siebie wszyscy ocaleni. Okaże się bowiem, że społeczność mierząca się ze świadomością końca musi zmierzyć się przede wszystkim ze sobą – swoimi oczekiwaniami, nadziejami, frustracjami, ale także narastającym pesymizmem i pustką. Tu właśnie zaczyna się naprawdę wyborna opowieść. Hanna Jameson chce sportretować zmiany w ludzkiej psychice w obliczu globalnego zagrożenia, ale uczynić to w sposób bardzo kameralny. Każdego ze swoich oczekujących na prywatny koniec bohaterów sportretuje bardzo podmiotowo.

Najciekawszą postacią zdaje się Tomi. Charyzmatyczna i pewna siebie kobieta, która nie waha się użyć broni i zabić drugiego człowieka, kiedy jest to konieczne. Jej relacja z Jonem jest bardzo ciekawa – wieloznaczna, dynamiczna i zmuszająca do spojrzenia na głównego bohatera z nieco innej strony. W „Ostatnim” bowiem możemy się przyjrzeć postaciom dokładniej przede wszystkim dzięki perspektywie innych ludzi. Hotel staje się przestrzenią niepewności i lęku, ale jednocześnie wymusza uważniejsze przyglądanie się współuczestnikom niedoli. Ta grupa ma świadomość tego, że czas przeszły jest czymś absolutnie zamkniętym. Po apokalipsie nie ma już miejsca na rozliczenia i rozmyślania na temat tego, co było. Ale przecież jest wciąż jakaś teraźniejszość. Dużo trudniejsze niż zaakceptowanie końca świata staje się uświadomienie, że prywatny koniec jednak nie nadchodzi, a czas oczekiwania staje się czasem refleksji nad tym, kim się stali i kim będą bohaterowie tej powieści.

„Ostatni” to bardzo interesująca fantazja o czasie oraz jego upływie. To jeden z tematów, którymi Jon interesuje się naukowo. W przedstawionej sytuacji czas nabiera innego wymiaru, choć przecież nadal płynie. Keller chciałby, żeby przeszłość miała jakąś wagę, odpowiednio wybrzmiała, była w stanie wytłumaczyć katastrofę teraźniejszości i przede wszystkim dała ukojenie, pozwalając ułożyć jakiś ciąg przyczynowo-skutkowy, dzięki któremu zrozumie się tragedię świata. Czas staje się groźnym przeciwnikiem, ale także wyzwaniem. Są tacy, dla których przeszłość jest punktem odniesienia do tego, co myślą o dalszej egzystencji. Ale też i tacy, którzy na gruzach świata chcą skupić się na tym, co ich czeka. Bo przecież mimo wszystko żyją. Mogą brać za siebie odpowiedzialność. Muszą także odnaleźć się w grupie.

Tu zaczyna się socjologiczna fantazja o tym, co może czekać ocalałych po katastrofie. Jameson portretuje bardzo różne postawy wobec apokalipsy. Chce pokazać, jak się zachowujemy i przede wszystkim jak myślimy, kiedy odebrana jest nam egzystencjalna pewność siebie – miejsce, z którego pochodzimy, i stałe wartości, na których się opieraliśmy. W hotelowej przestrzeni rozegra się psychologiczna gra o przetrwanie, ale ujrzymy także strategie tego przetrwania. Od całkowitej bierności po spektakularną witalność i sprzeciw wobec otaczających warunków oraz braku możliwości.

Świetnie się czyta tę powieść także jako kronikę (sic!) demokracji w obliczu stanu katastrofy. Ktoś dokona w hotelu przestępstwa i będzie musiał być szybko ukarany. Ktoś przyjmie rolę niepisanego lidera. Zbiorowość zacznie analizować argumenty przedstawiane w taki sposób, że stają się koniecznością, chociaż w normalnym świecie byłyby aberracją. W hotelu kształtuje się mikrospołeczeństwo, które z czasem zacznie zauważać grożące mu z zewnątrz niebezpieczeństwa. Hanna Jameson sugeruje, że jesteśmy czujnymi wilkami na polowaniu albo osobnikami, którzy są gotowi zajadle bronić swojego – wyimaginowanego nawet – poczucia bezpieczeństwa. „Ostatni” to opowieść o instynktach, które rodzą się na granicy bezradności i chęci walki o to, co najcenniejsze, o życie. Dlatego cała ta historia robi duże wrażenie i jest przejmująca, kiedy zechcemy odnaleźć się w niej i pofantazjować o tym, jaka byłaby nasza rola, gdyby zaistniała taka koszmarna okoliczność, z jaką muszą mierzyć się bohaterowie tej książki. Jameson opowiada o tym, gdzie rodzi się determinacja do życia, ale również o pewnym fatalnym przekonaniu, że nasz prywatny koniec nastąpi niezgodnie z tym, czego oczekujemy i chcemy. „Ostatni” to nie jest bowiem książka o zagładzie, lecz o możliwościach i trudach odnalezienia sensu życia pośród bierności, agresji, strachu i niepewności. Inspirująca książka, która nie narzuca niczego, ale sporo sugeruje. Bez narracyjnych fajerwerków, spektakularnych wolt czy zdarzeń, które wyzwalają szybszy puls. A jednak on przyspieszy podczas lektury, bo to bardzo niepokojąca powieść. Dużo bardziej niż sugeruje nota wydawnicza. E-book Hanny Jameson w dobrej cenie oferuje Virtualo.pl

Recenzja powstała we współpracy z księgarnią Virtualo.pl

2020-01-17

„Krwawy kwiat” Louise Boije af Gennäs


Wydawca: MOVA

Data wydania: 22 stycznia 2020

Liczba stron: 456

Przekład: Agata Teperek

Oprawa: miękka ze skrzydełkami

Cena det.: 39,90 zł

Tytuł recenzji: Szwecja bez iluzji

Louise Boije af Gennäs stworzyła spektakularną i odważną powieść, w której przejrzeć się ma szwedzka hipokryzja. Ten thriller to nie tylko zręcznie skonstruowana intryga kryminalna, społeczna i polityczna, nie tylko fascynująca opowieść inicjacyjna z bardzo czytelnym feministycznym sznytem. To przede wszystkim książka odzierająca wizerunek Szwecji z tej formy idealizacji, którą stworzył dla niej świat, ale i rzecz uderzająca mocno w bańkę mydlaną, w jakiej na co dzień żyją Szwedzi przekonani o egalitarnym i doskonałym państwie, któremu ufają i z którego są dumni. „Krwawy kwiat” sięgnie do rzeczywistych doniesień obrazujących, jak bardzo propagandowy może być wizerunek dobrej, dostatniej i tolerancyjnej Szwecji. Ale autorka zwróci uwagę także na to, co niewygodne dla samych Szwedów. Zasugeruje, że ich pełna dobroci i szacunku zachowawczość to największe zło w momencie, w którym obywatele najlepszego kraju na świecie, jak określa go siostra głównej bohaterki, odwracają głowy od problemów krzywdzonych. W tym znaczeniu ta książka jest bolesną i bezkompromisową rozprawą ze szwedzką biernością, ale pokazuje również ukryte mechanizmy władzy, dzięki którym możliwe są nadużycia, a to już obraz bardzo uniwersalny.

Sara pochodzi z Örebro i kiedy przybywa do Sztokholmu, żyje w przekonaniu, że jest tą gorszą dziewczyną z prowincji, która usiłuje dopasować się do lepszego świata. Poza tymi kompleksami niesie w sobie wiele bolesnych traum. W okresie szkolnym prześladowana, bo była w czymś naprawdę dobra. Prawo Jante dopadło ją ze swoją paradoksalną siłą już w młodym wieku. Była przedmiotem wyzwisk i ataków, bo się wyróżniała. Potem jednak pojawiły się dużo bardziej bolesne doświadczenia. Brutalny gwałt, którego sprawcy nie ujęto, a potem niespodziewana śmierć ojca. Śmierć, wokół której pojawia się coraz więcej wątpliwości. A tymczasem Sara nadspodziewanie szybko otrzymuje w stolicy szanse na to, by być kimś innym, lepszym, dziewczyną z Östermalmu, czyli najwspanialszej dzielnicy Sztokholmu.

Bardzo podoba mi się obrazowanie szwedzkiej stolicy przez Louise Boije af Gennäs. To przestrzeń stwarzająca nowe możliwości, lecz też piekielny tygiel zależności oraz układów. Wspomniana dzielnica jest tu synonimem dobrobytu i sukcesu, ale Sara szybko przekona się, iż wiele z tego zawdzięcza się odpowiednim znajomościom i zbiegom okoliczności. Topografia Sztokholmu odzwierciedla jego różnorodny rytm. To miasto, w którym wygląda się i zachowuje w zależności od dzielnicy. Miejsce nieskończonych możliwości i układów towarzyskich. Niepisanych kodów oraz sposobów lawirowania, by zdobyć więcej miejsca dla siebie, większą uwagę, złudne poczucie wyjątkowości. Ale Sztokholm to także miejsce opresji dla Sary. Dzieją się tam rzeczy, które coraz bardziej ją przerażają. Znikają miejsca, z którymi była związana. Wciąż na nowo ktoś daje jej do zrozumienia, że jest śledzona. Sara coraz bardziej się boi, ale paradoksalnie jest w niej też coraz więcej siły, by odpierać zagrożenia. Bo to głównie o kobiecej sile, determinacji, ale przede wszystkim o odziedziczonej odwadze cywilnej jest ta powieść. Nieprzypadkowo staje się pierwszą częścią „Trylogii oporu”. Całość świata przedstawionego podporządkowana jest konfrontacji tego, czego bohaterka początkowo nie rozumie, z jej rozwijającą się zdolnością walki o siebie. Dwudziestoczterolatka z prowincji jest bardzo niejednoznaczną bohaterką już od samego początku. Louise Boije af Gennäs świetnie portretuje jej naiwność, a później bardzo dobrze pokazuje, w jaki sposób – pośród traum, które pozornie powinny osłabiać – Sara zdobywa się na nietuzinkową odwagę, by powalczyć z systemem opresji. Powalczyć również o to, co chciał przekazać jej ojciec – poczucie bycia zgodną z sobą i stawiającą opór złu.

Zło w „Krwawym kwiecie” ma wiele oblicz. To najbliższe tworzą ludzie wokół Sary. Niespodziewanie szybko nawiązana przyjaźń, wielka miłość, osoby pozornie jej przychylne – wszystko to staje się elementem misternie skonstruowanej układanki. Sara nie będzie miała do czynienia z jednym wrogiem czy przeciwnikiem. Stanie wobec zawiłości systemu, w którym podłość jest fundamentem działania, a ludzkie czyny obnażają zarówno hipokryzję szwedzkiego systemu prawnego, jak i oszustwa dokonywane codziennie, okrutne formy wykorzystywania sankcjonowane przez milczenie. Louise Boije af Gennäs naprawdę wie, w jaki sposób przykuć uwagę czytelnika. Powieść nie zapowiada spektakularnych zwrotów akcji, które pojawiają się potem w dużym natężeniu. Każda kolejna podłość wydobywa się z poprzedniej – to trochę jak z matrioszką, autorka naprawdę nie oszczędza czytelnika. Poza tym czyta się to naprawdę z wypiekami na twarzy. Scena na strychu wywołuje absolutne przerażenie. Obrazy łączące to, co rzeczywiste, z tym, co podsuwa Sarze wyobraźnia, wciąż na nowo wpędzają w poczucie zagubienia, zaskakując i ucząc, że tak jak bohaterka nikomu ani niczemu w tej powieści nie powinniśmy ufać.

„Krwawy kwiat” to autorska fantazja podpierana faktami. Przejmująca o tyle, że doskonale łączy fikcję literacką z rzeczywistością, wierzymy wszystkiemu, wszystko naraz silnie na nas oddziałuje. Mamy tu do czynienia z autentycznymi zapisami, relacjami, artykułami prasowymi. Poznajemy mroczne kulisy władzy w Szwecji, czytamy o defraudacjach, wykorzystywaniu seksualnym, jest również wiele nawiązań do tajemniczego morderstwa Olofa Palmego. W tym wszystkim młoda dziewczyna, która chce walczyć o prawdę, ale przede wszystkim pokazać, na co ją stać. Bo tkwi w niej siła, z której nie zdaje sobie sprawy. Louise Boije af Gennäs obrazuje kobiety, które muszą wykonać dużo więcej pracy, by otrzymać od życia to, co łatwiej przychodzi mężczyznom. Dlatego fragmenty tej książki bez pardonu atakują nierówność płciową, obecną także w egalitarnej Szwecji. Sara znajduje się w orbicie wpływów charyzmatycznej przyjaciółki, klasycznej kobiety sukcesu. Za wszystkim jednak stoi męska przemoc, męska dominacja i to, że szowinizm ma się doskonale nawet w najlepszym kraju na świecie.

To na pewno powieść, która zostaje w pamięci na dłużej. Interesująco rozegrane zakończenie daje nadzieję na kolejne fascynujące tomy tego cyklu. Szwedzka pisarka sugeruje, że docieranie do niewygodnej prawdy zawsze wiąże się z ryzykiem wielu niebezpieczeństw. Największym jednak niebezpieczeństwem – egzystencjalnym i społecznym – jest zachowawczość pozwalająca unikać rozwiązań niebezpiecznych. „Krwawy kwiat” pokazuje, czym jest droga determinacji oraz zwyczajnej ludzkiej przyzwoitości. Sugeruje, że nie jest tej drugiej w Szwecji tak dużo, jak się wydaje światu i samym Szwedom. Naprawdę mocna rzecz.

2020-01-14

„Ewa ze swych zgliszcz” Ananda Devi


Wydawca: Wydawnictwo w Podwórku

Data wydania: 7 grudnia 2019

Liczba stron: 192

Przekład: Krzysztof Jarosz

Oprawa: miękka z obwolutą

Cena det.: 36 zł

Tytuł recenzji: Smutek i okrucieństwo

Lektura „Ewy ze swych zgliszcz” pozwala lepiej zrozumieć „Zielone sari” – wcześniej wydaną w Polsce, ale późniejszą w dorobku Anandy Devi powieść. Obraz kobiet sprzeciwiających się męskiej dominacji i męskiemu zawłaszczaniu w „Zielonym sari” zestawiony został z fizyczną słabością mężczyzny. Tutaj mamy do czynienia z instynktownym gniewem. Potężną siłą, której istotę książka będzie wyjaśniać od samego wstępu: sugestywnej sceny wędrówki utykającej kobiety idącej w noc i zapowiadającej, że nic jej już nie zatrzyma. Devi zachwyca w „Ewie ze swych zgliszcz” nietuzinkową narracją. Sytuuje się ona gdzieś między brutalną dosadnością a perfekcją poetyckich metafor. Taka jest też cała historia – rozpięta między codziennością dzielnicy biedy a niedotykalnym dla tej biedy i wykluczenia światem przeżyć emocjonalnych, w których dominują rozpacz oraz rozczarowanie, bo niedostatek zrównuje wszystkich, nie ma konkretnego adresu, jest jednocześnie fundamentem życia, w jakim nie ma miejsca na poczucie własnej godności.

Ewa jest osobna. Wyrasta ze środowiska, w którym deficyty określają wszystkich tak samo, ale jej egzystencjalny smutek wydaje się bardziej przejmujący. Ewa nie ma do zaoferowania niczego poza swoim ciałem. Traktuje je jak walutę. Daje je wykorzystywać. Ale to nie ona jest tą wykorzystywaną, bo żaden brutalnie domagający się bliskości ciała mężczyzna nigdy nie będzie bliski jej duszy. Ewa funkcjonuje niejako obok rzeczywistości, która chce ją doświadczyć bezradnością przeniesioną z domu rodzinnego. Nie chce być bezradna. Znajduje sposób na samostanowienie. Jest jednak rozpaczliwie samotna i pozostawiona samej sobie, w piekle rozważań o tym, czego od życia nigdy nie uzyska. Eskapizm Ewy jest tu celowo wyolbrzymiony. Ananda Devi operuje specyficznym rodzajem dramatyzmu. Jej bohaterka to nastolatka, w której życiu skumulowały się okrutne zbiegi okoliczności. Dysfunkcyjna rodzina, brak perspektyw, poczucie odrzucenia, ale i jednoczesny opór przed byciem częścią społeczności beznadziei. Kiedy autorka pisze, że Ewa jest „unoszona przez nic”, czuje się już bardzo dobrze, o jak wielu obliczach nicości i nihilizmu będzie opowiadać ta skromna powieść. Historia o tym, o czym mówi jeden z bohaterów – niepokojąco cienkiej linii dzielącej ludzki smutek od ludzkiego okrucieństwa.

Sadiq adoruje Ewę mimo jej niedostępności i widocznego zewsząd smutku. Ten młody chłopak ma w sercu dwie pasje – czułość do poezji oraz dziewczyny, która męskość postrzega jedynie jako wroga na prywatnej wojnie. Sad musi zmierzyć się z tym, że jest częścią grupy wykluczonych społecznie, a ta grupa nie akceptuje jego ukochanej. Nieliczne chwile, w których Ewa pozwala mu być blisko siebie, dają mu namiastkę szczęścia, jakie mogliby stworzyć, gdyby urodzili się w innym czasie i innych okolicznościach. Tymczasem oboje cierpią i żadne z nich nie jest w stanie zbliżyć się do tego drugiego. Ananda Devi sugestywnie portretuje młodzieńczą intensywność przeżywania. Bohaterowie spalają się zarówno w poczuciu smutku i życiowej klęski, jak i w ogniu miłości, być może jedynego prawdziwie dobrego uczucia, jakie można zaoferować w świecie, skąd wydobywa się jedynie gorycz.

Zastanawiam się nad tym, czy „Ewa ze swych zgliszcz” to powieść, w której bardziej istotne są lokalne, maurytyjskie obrazy i przesłania, czy też należy rozpatrywać ją w znaczeniu uniwersalnym, jeśli patrzy się na kobiecą krzywdę, niesprawiedliwość społeczną, potrzebę akceptacji i brak poczucia stabilności. Bo to także powieść o kobiecej solidarności, za którą będzie stać kolejny dramat, i rozprawa z tym, że płeć ma znaczenie, niesie w sobie więcej możliwości, może być opresyjna dla tej drugiej, ale przede wszystkim ma więcej praw, więcej może, każdą podłość jest w stanie zamaskować i uczynić elementem własnej moralności.

Devi – tak jak w „Zielonym sari” – pokazuje mimo wszystko, że życie to możliwości (postać prawniczki broniącej jednego z bohaterów). W bezkompromisowy sposób sugeruje, że decyzje i działania jej zagubionych bohaterów to kwestia jakiegoś wyboru. Każe zastanawiać się nad tym, co stoi właśnie za tym, że wybieramy dramatycznie. Pochodzenie? Sytuacja materialna? Konstrukcja psychiczna? A może przede wszystkim odpowiedzialność za trudną materię życia, za którą nie powinniśmy brać odpowiedzialności. Ciekawa jest tu konstrukcja wykluczenia i hermetycznego odcięcia od tego, co może tworzyć świat możliwości. Sama wyspa, na której żyją bohaterowie, jest obszarem zamkniętym. Fikcyjne osiedle Troumaron to dodatkowo zamknięta na tej wyspie przestrzeń. Podziały nie stworzyły się nagle, zostały podyktowane okolicznościami. Są tacy, którym udało się uciec do dalekiej Europy, i wiadomo, że stamtąd nie wrócą. Są też ci, którzy nie mają dokąd uciec. Tak jak Ewa żyjąca z przemocowym ojcem i uległą mu matką, pośród pożądliwych spojrzeń mężczyzn traktujących ją przedmiotowo, w dzielnicy i kraju bez szans na zmianę. U boku kogoś, kto jest bliski, ale ta bliskość może zostać odebrana.

To wstrząsająca powieść o desperacji, smutku i pustce, ale ujawniają się w niej także atawizmy, które pozwalają na przetrwanie, jednak z drugiej strony kryje się w nich coś bardzo fatalnego. Z kręgu smutku nie może wydostać się okrucieństwo i dzieje się też odwrotnie. Ananda Devi portretuje świat, w którym wszystko jest ułomne, rozpada się lub zapada (jak mieszkania bohaterów). Chce jednocześnie pokazać, że walczy się o godność bez względu na stopień zwątpienia. Ewa to siedemnastolatka, w której nie ma życia. Jest jednak ogromna siła, by przeciwstawić się obojętności otoczenia, ale ona wystarcza tylko na pojedyncze bunty. I na czyn, który będzie jeszcze bardziej mrocznym pokłosiem mrocznej tragedii w życiu Ewy.

Czy ludzka tożsamość kształtuje się na pogardzie? Czy uporczywie doświadczane zło może stać się siłą do życia? Jakie czynniki sprawiają, że zachowujemy się jak życiowi uciekinierzy, a jakie powodują w nas instynktowny gniew i uwalniają odwagę? Czy sportretowana w ciemnych barwach rajska wyspa, która daje się wykorzystywać turystom, nie jest cieniem Ewy decydującej się na to, by oddać ciało i zapomnieć o duszy? Myślę, że ta książka jest równie przejmująca co „Zielone sari”. Wspaniałe tłumaczenie idzie w parze z komentarzem do powieści, który wyjaśnia lokalne kody i tropy w „Ewie ze swych zgliszcz”. Całość robi naprawdę duże wrażenie, opowiadając metaforami o tym, czego nie widać albo co ujawnia się dopiero w mrocznym czynie, brudnej myśli, złym zbiegu okoliczności, niewłaściwym wyborze. Wizyjna i polifoniczna opowieść o maurytyjskiej rozpaczy. Wielka pięknem swoich zdań i siłą oddziaływania.

2020-01-10

„Rok wyborczy” Andrzej Czerwiński


Wydawca: Warszawska Firma Wydawnicza

Data wydania: 27 listopada 2019

Liczba stron: 208

Oprawa: miękka

Cena det.: 29,90 zł

Tytuł recenzji: Zdumienia i wspomnienia

Nasza rzeczywistość społeczno-polityczna doczekała się już mniej lub bardziej udanych form krytyki – także w literaturze. Najciekawiej wypada ona w powieściach, które rozliczają wieloaspektowo, jednak pojawiają się także całkiem udane zbiory krótszych tekstów, w których krytyka owa będzie się jawić bardzo różnorodnie. I czasami zaskakiwać. Andrzej Czerwiński proponuje zestaw opowiadań i nietuzinkowe spojrzenie człowieka w jesieni życia. Jego „Rok wyborczy” to zbiór krótkich i dosadnych tekstów, w których dominują hiperbole oraz przejaskrawienia. Autor zdobywa się na nieoczywistą formę absurdu i choć są w tym zbiorze opowiadania nazbyt dosadne oraz cechujące się mało wyszukanym rodzajem komizmu i groteski, całość sprawia wrażenie przemyślanego cyklu, w którym dominują refleksje tak zwanego szarego obywatela, ale nie ma w nich szarości. Czyta się to bardzo szybko i jest się w zasadzie cały czas zaskoczonym. Czerwiński zderza rzeczywistość ze swoimi marzeniami, ale także ze wspomnieniami, które ukształtowały jego krytyczny stosunek do świata. „Rok wyborczy” to świadectwo tego, że każdy element rzeczywistości może się niebezpiecznie wykoślawić i znaczyć coś innego – groźnego i niepokojącego.

Ale ta książka taka nie jest. Posługuje się rozważnie kategoriami ironii i groteski, zawiera sporo czarnego humoru i jest przede wszystkim wyrazem troski o polską rzeczywistość, która wciąż na nowo zanurza się w mitologizowaniu, ponownie odwołuje do polskich marzeń i wielkości, a także przekonania, że to właśnie Polska może zbawić świat przed zagładą. Jest zatem dosadnie, surrealistycznie i chyba tylko odrobinę śmiesznie. Tym bardziej że część tekstów wywołuje taki śmiech przez łzy. Autor stosuje różne rejestry narracyjne – cięta ironia idzie w parze z melancholijną frazą. Ośmieszając aktualnie rządzących, Czerwiński jednocześnie wspomina najbliższych – dziadka czy ojca. Wydobywa się zatem z tego zbioru publicystyczny ton oskarżenia i podkreślania absurdu, ale też coś więcej. Autor nie tylko komentuje rzeczywistość. Stara się w tej rzeczywistości ukazać swoje zagubienie, zniecierpliwienie, swój gniew i rozczarowanie. A także przekonanie o tym, że można żyć godnie i właściwie pośród całego absurdu niegodziwości wokół. Choćby zajmując się własnymi pasjami – porcelanowymi ptakami, szachami czy koleją. Tyle tylko że w jednym z opowiadań nawet te ptaki podejmują próbę ucieczki w stronę wolności…

Początek w sprawozdawczym stylu przedstawia naczelną fantazję Czerwińskiego. Oto bowiem przerwane zostają wybory do Parlamentu Europejskiego, bo z urn wycieka krew. Polacy powtarzają je w święto Bożego Ciała. Kierunkują się na Chiny. Budują coraz bardziej opresyjny model państwa, w którym nie tylko nakazane jest to, jakie poglądy polityczne wyrażać, ale przede wszystkim – w co wierzyć i komu bezwzględnie ufać. Powstają świątynie, pomniki, rzeczywistość zostaje dostosowana do tradycyjnych totalitarnych dekoracji. Jest coraz bardziej duszno. Mentalnie nie do wytrzymania. A jednak katolicko-konserwatywny model sprawowania władzy ma się bardzo dobrze. Wyolbrzymienia służą pokazaniu tego, jak niedaleko jesteśmy od bardzo groźnych rozwiązań, które naprawdę znamionują dyktaturę. „Rok wyborczy” to zbiór scenek z codziennego życia, do którego władza zaczyna coraz bardziej się wdzierać. To dylematy człowieka niezdolnego, by pojąć absurdalność zawłaszczania. Ale Czerwiński przyjmuje także perspektywę globalną, zagląda do głów światowych przywódców, a nawet śledzi poczynania samego Boga. Cały czas pokazuje jednak te same zderzenia – zawłaszczającego systemu zderzającego się z człowiekiem, który nie chce oddać wewnętrznej wolności. Te zderzenia są smutne, przerażające, śmieszne i groteskowe. Budują stałe napięcie tej książki. Krótkie teksty dają możliwość wzięcia oddechu, ale widać tutaj pewną bezkompromisowość ich autora.

Andrzej Czerwiński ciekawie wykorzysta motyw metamorfozy. Sam przemieni się w inne istoty, ale zobrazuje także to, w jaki sposób zmienia się świat wokół niego. Ewolucyjnie, powoli, konsekwentnie. Zmiana dosięga wszystkiego. Wszystko poddane jest zmianie. Cały świat jakby wibrował, wciąż stawał się na nowo, coraz bardziej groźny i coraz mniej rozpoznawalny w swoich konturach. Ale dużo też purnonsensu w niektórych opowiadaniach – to autorska odpowiedź na to, z jakich elementów rzeczywistości można skroić opowiadanie. Albo zbiór znacznie różniących się opowiadań, których wspólnego mianownika nie znajdzie się tak szybko.

Bohater przeżywa mniej lub bardziej nieprawdopodobne perypetie. Musi się zmierzyć z publicznym oskarżeniem o oczernianie Polski. Poszukiwać przepowiedni w cebuli. Uwalniać z puszki miniaturowych chińskich żołnierzy. Obserwować własną sekcję zwłok. Być świadkiem konkursu rekonstrukcyjnego tragedii smoleńskiej. To też podróżnik – pojawi się w Krakowie współczesnym czy średniowiecznym, w sopockiej oazie spokoju czy w Paryżu, gdzie nie będzie mu dane kontemplować dzieła sztuki. Im więcej opowiadań ma się za sobą, tym mocniejsze jest przekonanie, że choć dzieli je stylistyka, pomysłowość i ideologia, wciąż opowiadają tę samą historię tego samego człowieka zaskoczonego, zbulwersowanego, biernie przyglądającego się absurdom i czasami też stającego się częścią niektórych z nich. W tym wszystkim jeszcze duch Yuvala Noaha Harariego, sporo przemyśleń o technologicznym aspekcie współczesnego świata, humanistyczna troska o pojedynczego człowieka i odważne wizje, kiedy bohater mówi do nas już po swojej śmierci.

„Rok wyborczy” to książka dosadna i bezkompromisowa, ale jednocześnie ujawniająca specyficzną wrażliwość autora. Jego wyjątkowość, gdy w ciekawy sposób łączy zaskakujące wizje. Określają ją też absurdalne sny, w których uczestniczymy, bo rzeczywistość opowiadań wciąż na nowo uderza w granice między tym, co rzeczywiste, a tym, co w tej rzeczywistości skręciło w stronę koszmaru sennego. Czerwiński jest uważny i analityczny, ale też widać w nim sporo rozczarowania. Życie to suma tego, co go niepokoi, bawi i irytuje. Polskość to dla niego zagubiony gdzieś azymut. Pojęcie, wobec którego pojawia się wiele ambiwalentnych uczuć. Tak jak podczas lektury tych tekstów. Różnią się zasadniczo, niektóre są bardziej publicystyką niż literaturą. Kilka futuresek mogłoby stworzyć osobny zbiór – tekstów stworzonych tylko z wyobrażeń i fantazji na temat tego, jak wyglądać będzie nasz świat oraz kraj w bliskiej i dość dalekiej przyszłości. Całość balansuje między przygnębieniem, groteską a sentymentalną czułością. To bardzo niejednoznaczna książka. Idzie w rejon zawieszonego nieco w próżni surrealizmu, ale mimo wszystko jest dosadna, ma charakter i zdaje się uczciwym rozliczeniem Andrzeja Czerwińskiego przede wszystkim z samym sobą. Do przemyślenia i zainspirowania się.