Myślę, że książka Magdy Parus doskonale rozsadza pseudoświąteczny nastrój, który powoduje, że już w listopadzie oglądamy kolorowe choineczki, brodatych Mikołajów, ćwierkające bałwanki i tym podobne koszmary. Parus napisała książkę o koszmarze świąt, o utrapieniach, przejmującym bólu i rozpadzie więzi międzyludzkich. Uderzyła w bardzo przekonujący ton, bo przecież dla znacznej większości przedświąteczny i świąteczny okres to źródło nieustającej opresji, każące zachowywać się względem siebie inaczej niż zwykle i silić się na serdeczność, jaką nie zawsze ma się ochotę okazać, a już na pewno nie na zawołanie „bo Wigilia”. Poznajemy losy dwóch sióstr – Kamili i Leny. U jednej spędzamy święta wielkanocne, u drugiej Boże Narodzenie. Kamila jest osobą dominującą i ustawiającą świat oraz ludzi w tym świecie wedle ustalonego w głowie, kostycznego szablonu. Utyskuje w duchu na mało obrotnego męża, a tak naprawdę cieszy się, że Heniu w ciepłych kapciach bez większego protestu pozwala sobą kierować. Dla świętego spokoju na fanaberie matki godzi się też Adrian, dorosły syn Kamili, nazywany przez nią Adusiem. Kamila okazuje skrajną nieczułość, reagując na śmierć, jaka wydarzyła się w rodzinie siostry jej męża. Oto bowiem tragiczny w skutkach wypadek na motorze syna Renaty zmusza ją jedynie do refleksji o tym, że rozpieszczanie dziecka nie jest dobre i że jej Aduś nigdy nie skończy tak marnie. Kamila jest postacią smutną, przerażającą wręcz i odstręczającą już od pierwszych zdań. To, co dzieje się w jej głowie, to chore projekcje, z jakimi bardzo trudno pogodzić prawdziwe życie. Jej mężczyźni są więc gruboskórni i niewrażliwi tylko dlatego, że mają nieco inną koncepcję spędzania świąt wielkanocnych. Jeśli coś nie idzie po myśli Kamili, kobieta się złości. I tylko ta tłumiona złość oraz różne frustracje dominują w kobiecie podczas świąt. Kamila zazdrości swojej siostrze Lenie, że trafiła na prawdziwego mężczyznę. Takiego, który zapewnia jej poczucie bezpieczeństwa i daje prawdziwy dom. Jednocześnie zazdrośnie krytykuje kobietę, która wynajmuje sprzątaczkę, a dzieci kieruje na obiady do stołówek. Lena nie jest prawdziwą kobietą, bo nie robi tego, co zakodowane jest w móżdżku Kamili. Kilka Wigilii spędzimy zatem w snobistycznym domu, w którym Lena i jej mąż Grzegorz stopniowo się od siebie oddalają z winy matki mężczyzny, o której Lena myśli z nieustającym wstrętem. Teściowa krytykuje wszystko, co Lena robi, z wychowaniem dzieci włącznie. Czy jednak normalne jest, by mała Kasia sprawdzała ilość, a nie jakość prezentów? Czy można sobie wyobrazić nalewanie alkoholu dzieciom, co czyni Grzegorz? Konflikty są przede wszystkim uwarunkowane różnicami pokoleniowymi – inaczej na świat patrzy Bronia, inaczej Lena, jeszcze inaczej jej "rozpuszczone" dziewczynki. Dramat Leny rozgrywa się stopniowo przez kilka lat. Trudno powiedzieć, dlaczego jej mąż zbliża się coraz bardziej z matką i odrzuca żonę. Grzegorz staje się opryskliwy i złośliwy, stoi po stronie własnej matki, pozwala jej wprowadzić się do siebie i doprowadza do tego, że którejś z kolei Wigilii rodzina nie spędza już wspólnie, a następna doprowadza do tragedii. Obie kobiety Magdy Parus starają się za wszelką cenę zachować rodzinną atmosferę podczas świąt. Zagryzają zęby, by nie powiedzieć czegoś niemiłego, niestosownego. Buzują w nich jednak negatywne emocje o skali tak ogromnej, że siostry stają się momentami chodzącymi bombami zegarowymi. Autorka przygląda się ich ułomnościom, zadając pytanie o to, dlaczego kobiety trwają w nieudanych związkach i jak bardzo są w stanie poświęcić własne szczęście na rzecz szczęścia swoich dzieci. „Rodzinnych ciepłych świąt” to gorzka opowieść o tym, iż nic i nikt nas nie zmienia, że każdy tak naprawdę jest dość samotny w konfrontacji z nastrojem, który nie pozwala o tej samotności myśleć. Książka Magdy Prus ukazuje mroczną stronę świąt i wieloaspektowe dramaty kobiet, usidlonych w swych życiowych rolach przede wszystkim na własne życzenie. Czy jest kogo żałować i komu współczuć w tej przygnębiającej opowieści? Tak. Można wznieść się na wyżyny empatii i zrozumieć zarówno Kamilę, jak i Lenę, ale tak naprawdę chodzi w tej książce o to, by ujawnić toksyczne relacje między członkami rodziny, dla których antidotum ma być odświętnie ubrana choinka, śpiewanie kolęd, czy obżeranie się jedzeniem przed telewizorem. Magda Parus nie wnosi niczego nowego w postrzeganie świąt nie zawsze rodzinnych, ale sygnalizuje problemy, od których dzięki słodkim choineczkom, ćwierkającym bałwankom i maltretowanej przez stacje radiowe piosence „Last Christmas” mamy uciec. Dlaczego uciekać od bolączek życia, skoro życie głównie z nich się składa? Wesołych świąt – już w listopadzie życzę.Wydawnictwo MUZA, 2011
Kiedy autor umieszcza sam siebie w książce, czyniąc się głównym bohaterem, a dodatkowo uśmiercając w wielce spektakularny sposób, możemy wtedy mówić albo o potężnej megalomanii, albo o specyficznej formie twórczego performance, albo ostatecznie o skrajnej autoironii i cynizmie – i to ostatnie chyba najlepiej oddaje koncepcję Michela Houellebecqa na jego najnowszą powieść. „Mapa i terytorium” to rzecz oddająca jego stosunek do rzeczywistości – niechęć do ludzi, kolektywu, do przeżerającego zachodnią Europę na wskroś kapitalizmu i cywilizacji pędu, w której nie liczy się człowiek, a wytwór jego tytanicznej pracy. Ta powieść daleka jest od skandalizującej „Platformy”, dużo bardziej uporządkowana i spójna niż „Możliwość wyspy”, zbliżająca się w przesłaniu do „Cząstek elementarnych”, ale w gruncie rzeczy jedyna w swoim rodzaju. Houellebecqa można chyba uwielbiać albo nienawidzić. Tak jak Palahniuka w gruncie rzeczy. Przyznaję, że bardzo cenię twórczość zarówno francuskiego, jak i amerykańskiego kontestatora, ale w kwestii zjadliwości i gorzkich sądów o współczesnym świecie Houellebecq przebija Palahniuka. Może dlatego, że nie ma poczucia humoru. A być może dlatego, że dzisiejszy świat nie jest już wart żadnego uśmiechu. I taka to śmiertelnie poważna (choć momentami komicznie ironizująca) jest powieść „Mapa i terytorium”. Wielowątkowa, ale bardzo konkretna. Zatrważająca. Porażająco prawdziwa. Główny bohater, Jed Martin, na początku ma duże trudności z tym, by jakoś siebie określić. To artystyczna dusza poszukująca nowych wrażeń, a jednocześnie wycofana z życia społecznego i kontemplująca świat w samotności. Jed próbuje tworzyć sztukę. W pełnej cynizmu introdukcji widzimy, jak męczy się z portretem Jeffa Koonsa i Damiana Hirsta. Portretem, który nie zostanie ukończony, wywołując mdłości i bunt u swego autora. Ale przecież Jed dzięki portretom zdobywa fortunę i staje się osobą medialną. Ten Jed, który początkowo fotografował mapy Michelina, unikając prezentowania ludzi. Potem, kiedy fotografię zamienia na malarstwo, osiąga kolejny sukces – tym razem skupiając się właśnie na znaczących jednostkach. Rozwój Jeda kieruje się zatem ku prezentacji ludzkich wytworów człowieka ery przemysłowej, by zakończyć portretem życia, który doprowadzi do dramatycznych rozwiązań fabularnych, zamieniających „Mapę i terytorium” z socjologicznego fresku w intrygę kryminalną. „Prace Jeda Martina często przedstawiano jako wyniosłe z chłodnej, zdystansowanej refleksji nad kondycją świata, kreując go na spadkobiercę wielkich konceptualistów z poprzedniego wieku”. Martin w swoją sztukę wkłada wiele serca, ale tak naprawdę tego się nie dostrzega. Agenci, ludzie reklamy, śmietanka francuskiego show businessu – wszyscy zachwycają się przede wszystkim formą jego sztuki. „Mapa i terytorium” bowiem to złożony traktat pytający o istotę bycia współczesnym artystą oraz o to, czy współczesna sztuka ma zachwycać formalnie, czy też docierać do wnętrza ludzkiego, rozbudzać prawdziwe uczucia. O koncepcji artystycznej formy wyrazu siebie Jed rozmawia m.in. ze swoim ojcem, który u schyłku życia, schorowany, pozwala sobie na bliskość względem syna, której nigdy mu nie okazywał. Jed i ojciec to dwie samotne wyspy, które tak naprawdę wszystko dzieli. Ich rytualnie wręcz spędzane wieczory wigilijne to jedyna w roku forma kontaktu. Nieudana próba, która zawsze kończy się fiaskiem. A kiedy pojawi się już między nimi bliskość, trzeba ją natychmiast zniszczyć, nawet kosztem poddania się eutanazji i zakończenia życia przed czasem. Samotność Jeda, który nie potrafi zbudować stałego związku, ukazana jest w kalekich relacjach z kobietami. Wciąż wielbi w głębi duszy sprzedającą swe wdzięki Geneviéve z Madagaskaru (kochankę z młodości) oraz kuszącą Rosjankę Olgę, wprowadzającą go w świat artystycznej i pseudoartystycznej bohemy Paryża, oferującą nie tylko doborowe partnerstwo zawodowe, ale i prawdziwą miłość, którą Jed odrzuca. Mężczyzna nie jest w stanie nawiązać z nikim bliskiej relacji i to właśnie zbliża go do Michela Houellebecqa (bohatera książki, nie jej autora), który wyświadcza mu przysługę, za którą Jed odwdzięcza się jedynym portretem, w który naprawdę włożył swoje serce. Portretem fatalnym. Zgubnym. To prezent dla pisarza, z którym Jed znajduje wspólny język i ostatecznie jest nawet gotów do pierwszej w życiu przyjaźni. Oczywiście nie uda mu się jej nawiązać. „Mapa i terytorium” ukazuje świat cywilizacji europejskiej w fazie rozkładu. Ludzie produkują, ale i sami są produktami, egzystencja opiera się na tytanicznej pracy, kapitalizm pręży muskuły, ale to tylko chwila, bo docierają do nas wiadomości o kolejnych kryzysach ekonomicznych. Ostatecznie w wizji Houellebecqa zastany świat ulegnie degradacji. Nastąpi powrót sił witalnych i mocy natury. A Jed, fotografując mapy Michelina, zwraca się ku wsi, prowincji, prostocie życia. Na prowincji odnajdzie szczęście, którego nie dał mu żaden człowiek z machiny ery przemysłowej. Houellebecq potwierdza klasę wielkiego pisarza. Pisarza naszych czasów. Mizantropa, dziwaka, snoba… czy genialnego wizjonera? Warto pomyśleć, kim jest naprawdę, czytając jego najnowszą książkę.Wydawnictwo W.A.B., 2011
Rzadko podejmuję się recenzowania antologii opowiadań, albowiem miewam wówczas bardzo ambiwalentne uczucia. Zastanawiam się, czy oto mam przed sobą prozatorskie próby najwyższych lotów; taką literacką śmietankę twórczości autorów zazwyczaj utalentowanych, a zawsze znanych, czy też może mam omówić takie pisanie na zawołanie (przepraszam, na zaproszenie), które w normalnych warunkach raczej nie wyszłoby spod żadnego pióra. Są antologie z pazurem, antologie intrygujące. Taki chociażby „Piątek, 2:45” – to było naprawdę oryginalne wyzwanie intelektualne. Tymczasem zbiorek zatytułowany „Miłość we Wrocławiu” znacząco ogranicza wszystkich zaproszonych do udziału w tym projekcie. Bo o czym tu pisać? Trzeba krążyć wokół tej nieszczęsnej miłości i wbijać ją w realia Wrocławia. Trzeba snuć opowieści o polskiej Wenecji nad Odrą, ubarwiając ją mniej lub bardziej udanymi wątkami miłosnymi. Nic, co znacząco mogłoby zwrócić moją uwagę.
I stało się tak, że przeczytałem „Miłość we Wrocławiu” z przekory. Po pierwsze dlatego, iż miasto znam ledwie z kilku wizyt i chciałem poczuć jego klimat. Niestety, nie udało się oddanie go nikomu poza Łukaszem Orbitowskim, ale to także jego „Święty Wrocław” spowodował kiedyś moje zainteresowanie tym miastem. Autorzy naginali swe fabuły jak tylko mogli. Wymieniali nazwy znanych miejsc, ulic, pubów. Dwoili się i troili (Iren Grin, Gaja Grzegorzewska i Marcin Świetlicki uczynili to nawet dosłownie, popełniając najsłabsze opowiadanie ze zbioru). I co? Nic! Wrocławia nie poznałem, miłości nie poczułem, a przyjemność sprawili mi ci, którzy zawsze to robią, czyli Inga Iwasiów ze swą zanurzoną w przeszłości, wyrazistą i wiarygodną psychologicznie opowieścią pt. „Boczny wątek” oraz Maciej Malicki, tropiący słowa o tym, iż miasta są jak kobiety; autoironicznie i intrygująco opowiadający o smakach i zapachach w najlepszym chyba – obok tekstu Orbitowskiego – opowiadaniu „Zapach”. Co poza tym? Ubawił mnie Karpowicz, zaintrygował Ziemiański, wiarygodnie przekonał do swego pisania po raz kolejny Varga. Poza estetyczną przyjemnością obcowania z wielowarstwowym, symbolicznym, mrocznym i wyśmienitym tekstem „Oddana” Łukasza Orbitowskiego oraz wspomnianymi przyjemnościami czytelniczymi, lektura „Miłości we Wrocławiu” była raczej rozczarowująca.
Marta Syrwid tym razem buduję prozę „ornamentalną” – za dużo w niej ozdobników, zbyt wiele nadmiernej egzaltacji, za wiele pustki kryjącej się w słowach. Wspomniane trio wraca do przedstawianych już w swej prozie detektywów Dyducha i Dobrowolskiej, tworząc tekst jakby na siłę, bez polotu i przeznaczony dla odbiorców o wątpliwym poczuciu humoru. Stefan Chwin bawi, ale i nudzi otwierającym zbiór tekstem „Poczta listów miłosnych”. Wojciech Kuczok prezentuje pisarstwo średnie, a szkoda. Edward Pasewicz znowu marudzi, jak to polskie – precyzyjnie wrocławskie – społeczeństwo piętnuje osoby homoseksualne. Jest jeszcze debiutantka, Joanna Pachla, której tekścik, będący makabryczną miniaturą literacką o miłości, przepada w tym zbiorze całkowicie. I to taki ogląd powierzchowny, bo przecież co ja właściwie o tej antologii w tym momencie piszę? Nic! A przecież jest w niej jednak coś, co powinno zauroczyć czytelników. Tym czymś jest dbałość o to, by odcienie miłości były różnorodne tak samo jak różnobarwnie – z założenia – ma być portretowany Wrocław.
Bohaterowie tych opowiadań traktują miłość w większości jako uczucie dość opresyjne. Wpędza w kompleksy, zniewala, niszczy wewnętrznie i nawet doprowadza do samobójstwa. Poczytamy ewentualnie jeszcze o zwierzęcych chuciach odzywających się w murach katedralnych albo o cybermiłości, która w zaskakujący sposób pojawia się w życiu realnym i ratuje niepełnosprawnego hakera z opresji. Właściwie tylko Stefan Chwin pokazuje miłość w ciepłych, pastelowych barwach, ale to z drugiej strony powoduje, że ociera się o banał. Myślę, że o miłości trudno jest pisać bez względu na to, gdzie się ją umieszcza, a nieszczęśni autorzy musieli ją wlepiać we Wrocław. A może o miłości napisano już za dużo i nawet najlepsze literackie nazwiska nie zmienią tego, iż w materii tej niewiele można powiedzieć nowego.
„Miłość we Wrocławiu” odkładam na półkę bez żalu. Czekam na kolejne książki tych, których pisarstwo cenię i nie będę czytał tych, do których się zraziłem lub jestem uprzedzony. Ta antologia niewiele wniosła do mojej recepcji twórczości pisarzy, którzy – mam takie wrażenie – zebrali się dość przypadkowo i w większości wycisnęli z siebie nieco prozy, bo ich o to poproszono.
Wydawnictwo EMG, 2011
Zacznę może z lekkim cynizmem, ale bynajmniej nie mam ochoty skrzywdzić najnowszej książki Soni Raduńskiej. Przeszło mi jedynie przez myśl, że autorka za wiele się nie napracuje, by dodatkowo zarobić, albowiem zbiera po raz kolejny swoje prywatne zapiski, klei je w książkę i podpisuje „Solo”. Raduńska nie zaskoczy nas formą przekazu, bo jej trzecia pozycja to po prostu kontynuacja zapisków z „Białego zeszytu” oraz późniejszych „Kartek z białego zeszytu”. Czy zaskakuje treścią? Tych, którzy znają już jej pisanie, raczej nie. Myślę jednak, że akurat ta książka jest najważniejsza w jej dorobku, albowiem stara się w niej mierzyć z przemijaniem, nostalgią i samotnością, którą wieloaspektowo opisuje i ukazuje, nawiązując do przeżyć własnych oraz ludzi z jej najbliższego otoczenia.
„Solo” to książka mądra i dostojna, dająca wiele wiary i nadziei, niepoprawnie optymistyczna i chwilami zbyt cukierkowo ocierająca się o te wszystkie mrówki, ważki, biedroneczki, słoneczka i miłostki z poezji Twardowskiego. Myślę jednak, iż pisząc w ten sposób, zdradzam, że zwyczajnie autorce zazdroszczę. Umiejętności wsłuchiwania się w siebie, spokoju wewnętrznego, trzymania emocji na wodzy i nie poddawania się absurdom rządzącym światem. „Solo” to dla mnie – jako mężczyzny – także stąpanie po niezbyt pewnym gruncie, albowiem odbiorcami docelowymi zwierzeń Raduńskiej z pewnością są kobiety, wrażliwe nieco inaczej i inaczej jej prozę odbierające.
Autorka zaczyna bezpretensjonalnie i intrygująco. „Powodzenia u mężczyzn nie miałam nigdy. Szczęścia w miłości też bardzo niewiele. Uczucie, które najczęściej przeżywam, to tęsknota. Jestem szczęśliwym człowiekiem”. Definicję szczęścia Raduńskiej musimy sobie złożyć z zapisków, jakie poczyniła przez dziesięć lat, między rokiem 1999 a 2009. Inna kobieta zaczyna to pisanie, inna kończy. Dojrzalsza. Spokojniejsza. Bardziej wyciszona. Bo i jest to opowieść o tym, jak godzić ze sobą niedoskonałości życia oraz świadomość śmierci, o której po przekroczeniu pięćdziesięciu lat myśli się częściej niż zwykle.
Autorskie solo jest próbą mierzenia się z samotnością, którą Raduńska po prostu akceptuje i stara się nawet gloryfikować. Weźmy taki cytat Ortegi y Basseta, który zostaje przytoczony w zapiskach: „Dopiero w samotności człowiek jest sobą”. Autorka oswaja więc samotność, która jest dla niej stanem twórczym, nie źródłem trosk i frustracji. Solo, czyli aktywnie. Świadomie i czynnie. Solo jako metoda na to, by życie lepiej zrozumieć i oswoić się z myślą, że dane jest nam na chwilę. Raduńska wspomina śmierci znanych, którzy byli jej bliscy. Pisze o odejściu Czesława Niemena, Jacka Kuronia, Czesława Miłosza, Jana Pawła II i Ryszarda Kapuścińskiego. Bolą ją te odejścia sławnych tak samo jak śmierć przyjaciółek oraz psa i kotki. Każde odejście jest dla Raduńskiej znakiem, każącym pogodzić się z tym, że i ona sama niebawem pożegna świat. Zanim jednak to się stanie, chce w szczęściu i świadomości przyjmować każdy kolejny dzień i cieszyć się nim, przede wszystkim w samotności.
Formuła jej pisania o sobie jest dość niejednoznaczna, choć z drugiej strony właśnie taka ma być. „Niech zdania będą mniej okrągłe, może mniej potoczyste, bardziej podobne do pierwotnego śpiewu i tańca, mniej wystudiowane, bardziej surowe, brzydsze w żywy sposób, trochę bezwstydne, obnażające, czasem podświetlające brzydotę, zmarszczki, worki pod oczami, rozpacz z powodu porzucenia, niewzajemności, gardła rozwartego szlochem”. To taki specyficzny naturalizm pisania o wszystkim i o niczym; pisania dotykającego spraw drobnych, ale przecież znaczących. „Solo” jest specyficznym monologiem, który właściwie powinno się smakować, czytając po kilka stron, rozważając wraz z autorką to, co ujrzała, przeżyła, czego doświadczyła.
Istotne w tej książce jest także mądre mierzenie się ze smutkiem i melancholią. „Chcę czuć swój ból i smutek, nie uciekać od niego, przeżywać, przeżyć. Ale i nie babrać się w nim i nie użalać nad sobą”. Taki złoty środek – ponarzekać trochę, ale jednocześnie wyjść z tego obronną ręką, wyciągnąć konstruktywne wnioski. Raduńskiej pomagają w tym słowa innych – Rushdiego, Osieckiej, Zagajewskiego, Mertona, Cohena, Emily Dickinson czy Jeanette Winterson. Jej samotność jest zatem wychodzeniem innym naprzeciw, ale bez bezpośredniego kontaktu. Kiedy trudno jest coś naprawdę przeżyć, warto o tym napisać. I tak powstało „Solo” – z lęków kobiety, która niczym mitologiczna Nauzykaa oddaje ukochanego w ramiona innej, przeznaczonej mu kobiety. Lęk przekuwa jednak Raduńska w pewność siebie i w gruncie rzeczy pisze o miłości do świata, który ją otacza. Nikogo nie oskarża, choć mogłaby wytoczyć działa przeciw kilku mężczyznom. Niczego nie sugeruje, niczego nie narzuca. Po prostu staje się pełniejszą, mądrzejszą wersją samej siebie.
„Solo” to niezwykła opowieść o doświadczaniu życia przez kobietę dojrzałą, wrażliwą i świadomą swych ułomności. Jeśli dla Raduńskiej pisanie ma być formą terapii, z pewnością czytanie jej stanie się czymś podobnym dla wielu odbiorców. Miejmy nadzieję, że bez względu na płeć.
Wydawnictwo Dobra Literatura, 2011
Z bohaterami Pera Pettersona kradliśmy konie i przeklinaliśmy rzekę czasu. Tym razem wybierzemy się w metaforyczną podróż ku Syberii. Trzecia wydana w Polsce książka autora pokaże nam także, w jaki sposób Petterson odnajduje się w kobiecej narracji. Tak naprawdę „Na Syberię” to książka wydana w Norwegii dużo wcześniej niż ponura „Kradnąc konie” i sentymentalna „Przeklinam rzekę czasu”. Możemy teraz zorientować się, jakimi tropami podążał autor w swej dalszej twórczości, albowiem mamy tutaj Danię, z której bohaterka ucieka (w „Przeklinam rzekę czasu” wracała tam schorowana matka bohatera) i mamy zarys trudnych relacji rodzinnych – w „Kradnąc konie” były to relacje ojca z synem, które po latach nie dają spokoju, w „Na Syberię” Petterson przygląda się skomplikowanym zależnościom między rodzeństwem. Widać zatem, że autor już dużo wcześniej, zanim czytelników zachwyciły dwie jego głośne powieści, nieśmiało próbował odnaleźć kluczowe motywy dla swojego pisania; takie wsporniki, które będą dodatkowo cechami dystynktywnymi jego prozy.
A pisanie Pettersona jest fatalistyczne, bo to pisarz – fatalista, który potrafi pozbawić dobrego humoru nawet największego wesołka. Jego bohaterowie to outsiderzy i kimś takim jest kobieta opowiadająca swoje losy w powieści „Na Syberię”. Nie ma imienia, co oczywiście jest znaczące, ale nie czyni z tej powieści w moim odczuciu czegoś na kształt literackiej paraboli. Pierwsze rozdziały kuszą i zapowiadają rzecz naprawdę dobrą. Czuje się dziecięcy lęk przed kamiennymi lwami dawnej posesji Hansa Christiana Andersena czy też ciepło krowich grzbietów, na których bohaterka i jej brat Jesper zasypiają pewnej mroźnej nocy 1934 roku. Od pierwszych słów doskonale wiemy, gdzie jesteśmy. Nie chodzi o położenie geograficzne (akcja rozpoczyna się w północnej Danii), ale bardziej o przestrzeń, w jakiej chłód i wieczna zmarzlina są karami, które wymierza bohaterce książki otoczenie.
Słyszy ona o sobie taką opinię: „Może cierpisz na to samo, co Alberte. Ta z książek Cory Sandel. Ona stale marzła, dopóki nie dorosła i nie wyjechała do Francji. Ty podróżujesz w złą stronę”. Swą bezimienną bohaterkę Petterson umieszcza w norweskim literackim kręgu i każe jej oswajać się z Norwegią, do której przyjeżdża, zamiast na wyśnioną Syberię, gdzie wszystko miało być inne, lepsze, wspanialsze.
Jesper zrealizuje swoje plany i marzenia. On bowiem pragnie uciec do upalnego Maroka, gdzie też w końcu trafia. Ona natomiast zostaje zaskoczona życiem, przybita jego pustką; każdy kolejny dzień odbiera jej nadzieję na ujrzenie Syberii, a skoro wiemy, że snując swą opowieść jest już w jesieni życia, widzimy wyraźnie, iż ta symboliczna podróż odbywa się tylko we wnętrzu jej samej. Dziwić może to podkładanie głowy pod topór losu u kobiety, która w młodości wykazywała się ogromną determinacją i siłą wewnętrzną. Matka zarzucała jej wyniosłość, brat podziwiał nietuzinkowy sposób patrzenia na życie. Tylko Jesper był jej bliski. Dewocja matki, milczenie ojca, samobójcza śmierć dziadka oraz kostyczna babka - to wszystko stworzyło dom, z którego trzeba uciekać. Dom, który nigdy nie był nim naprawdę.
„Na Syberię” to kolejna książka ukazująca destrukcję życia bohaterów spowodowaną wojną. Druga wojna światowa chyba nie do końca dociera do Danii, bo można tam nawet wyzwać niemieckiego żołnierza od idiotów. Tak naprawdę wojna zrujnuje bardzo wiele, a przede wszystkim zmusi rodzeństwo do rozstania, zaś siostrę Jespera to tego, by - to już zostało wspomniane - ułożyć sobie życie w Norwegii, w której czuje się równie obco, co w rodzinnym duńskim domu.
Tym razem Petterson nie nuży, bo fabuła rozwija się – jak na jego możliwości – w prawie spektakularnym tempie. To, co jest zdecydowanym minusem tej opowieści to jej przewidywalność, momentami męczący sentymentalizm i niezbyt przekonujący do końca opis relacji rodzinnych. Myślę, że warto poznać „Na Syberię”, jeśli chce się lepiej rozumieć późniejszą twórczość autora (czyli wcześniej wydane w Polsce powieści). Natomiast nie polecałbym poznawania norweskiego pisarza od tej pozycji, bo choć spójna, uporządkowana i przejmująco smutna, wydaje się zaledwie szkicem dobrej powieści psychologicznej. A przypuszczam, że taką powieść autor chciał czytelnikom sprezentować.
Wydawnictwo W.A.B., 2011
Chylę czoła przed Przemysławem Kanieckim, albowiem jego działania są niebagatelne. Kiedy przed trzema laty we współpracy z Tadeuszem Lubelskim zebrał i ogarnął nieznaną, ale i znaną doskonale, lecz na nowo interpretowaną twórczość Tadeusza Konwickiego, wydawało się, iż „Wiatr i pył” to naprawdę już ostatnia książka tego autora. Konwicki milczy od wielu lat i trudno to milczenie przerwać. Kaniecki po raz drugi udowadnia, iż jest to możliwe. Zapis rozmów z Tadeuszem Konwickim „W pośpiechu” to lektura sentymentalna, chwilami rubaszna i dowcipna, mocno jednak osadzona zwłaszcza w egzystencjalnym nurcie twórczości Konwickiego, bo i rozmowy dotyczą egzystencji, przemijania i ulotności pamięci. Rzecz frapująca także z tego powodu, iż Kaniecki przede wszystkim wie, jak rozmawiać. Dzięki temu możemy dowiedzieć się wciąż czegoś nowego o twórcy, który już dawno postanowił usunąć się ze świata literatury. Rozmowy z Konwickim w założeniu mają ukazać go w jakimś nowym świetle. Już na wstępie widzimy, że zadanie to jest co najmniej karkołomne. Pisarz z rozbrajającą szczerością deklaruje: „Tak strasznie bym chciał panu powiedzieć, że badam całe życie siebie i nie mogę do końca poznać. Ja siebie znam od pięćdziesięciu lat jak łysą kobyłę”. Tymczasem w toku rozmów na różne tematy sam Konwicki ze zdziwieniem odkrywa, iż czegoś tam jednak o sobie nie wie, coś mu teraz się kreuje i zmusza do zastanowienia, o czymś jeszcze nie pomyślał i czegoś nie zrobił. Dodatkowo rozmowy z Kanieckim wzmagają tytułowy pośpiech duchowy. „Mam ten taki niepokój, który odbija się na całokształcie mego życia”. Będzie to bardzo widoczne, kiedy Konwicki zaskakiwany pytaniami i sugestiami kolejnych rozmów, sam sobie będzie zadawał pytanie o to, czy jest w stanie mówić, opowiadać o wszystkim szczerze. Kaniecki zmusza bowiem do wydobywania skrytych już głęboko w pamięci faktów, zaś proces ten jest żmudny i chwilami męczący dla Konwickiego. Dyskusje toczą się wokół jego książek, a przecież sam przyznaje, iż swych książek nie pamięta, że napisał je i do nich nie wracał, że nie ma go już w tych wszystkich fikcjach literackich, jakie stworzył. Tymczasem okazuje się, iż nawet najwięksi znawcy jego twórczości prozatorskiej i filmowej mogą zostać zaskoczeni. „W pośpiechu” to książka, której czas rozmów toczy się niespiesznie i prowadzi interlokutorów ku wnioskom, które ich samych zadziwiają. O czym panowie ze sobą rozmawiają? W kontekście twórczości Konwickiego o okresie wojennym i socrealizmu oraz o związkach jego pisania z innymi znanymi personami. Dowiemy się, kiedy i jak wpłynął na jego twórczość konflikt z Jackiem Kuroniem oraz przyjaźń ze Stanisławem Dygatem. Konwicki opowiada o wszystkim szczerze, a wyznania cechuje prostota. Nie ma bowiem żadnych zawoalowanych słów, słów na wyrost, słów przejaskrawionych i kłamliwych. Jest prawda – o samej istocie pisania, o wierności własnym zasadom, o ogromnej roli terapeutycznej pisania dla Konwickiego i o tym, co tak naprawdę ukrywa się w szczegółach „Małej Apokalipsy”, „Wniebowstąpienia” czy „Nic albo nic”. Niezbyt chętnie odpowiadając na kolejne pytania związane z jego twórczością, Konwicki przeżywa coś na kształt zdumienia… samym sobą, swoją biografią. Niekoniecznie biografią pisarza. Przeczytamy bowiem o jego niewykorzystanych zdolnościach plastycznych, o niechęci do literatury iberoamerykańskiej, o ruchu partyzanckim i o tym, jak bardzo wciąż wpływa on na to, kim jest Konwicki teraz. Dowiemy się kilku ciekawostek o jego paleniu papierosów, o ograniczeniach świadomości, o starości i ogólnym wstydzie, który towarzyszy mu w życiu oraz o samolotach nad wileńskim niebem, a także o tych latających nad Warszawą, które złoszczą Konwickiego, bo latać już nigdzie nie będzie. To także wzruszające wspomnienia żony Danuty i piękne słowa o rodzinie tak ogólnie. Także o czytaniu – o odrzuceniu beletrystyki na rzecz literatury naukowej i o tym, że obecne życie Konwickiego toczy się w rytmie tak zorganizowanym, że aż zaskakującym. Mocną stroną „W pośpiechu” jest sposób prowadzenia rozmów przez Przemysława Kanieckiego. To nie są zwykłe wywiady. To obraz intymnego wręcz, bardzo emocjonalnego obcowania ze sobą dwóch mężczyzn, którzy z uwagą się słuchają i bacznie patrzą sobie w oczy. Ta książka to naprawdę wielkie zaskoczenie i olbrzymia radość dla tych, którzy uznali „Wiatr i pył” za naprawdę ostatnią książkę Konwickiego. Nie ma co wierzyć w to, że autor chwyci jeszcze za pióro, ale „W pośpiechu” to świadectwo tego, iż chyba nie powiedział jeszcze ostatniego zdania. W moim odczuciu bowiem zbiór rozmów z nim zapowiada jednak kontynuację.Wydawnictwo Czarne, 2011
Najnowsza powieść Umberto Eco to brawurowa wyprawa historyczna do Europy XIX wieku, doskonale skrojona powieść o nastrojach społecznych tamtego okresu, intrygująca historia sensacyjna o fałszerzu, szpiegu i mordercy w jednym oraz ocierająca się o transcendencję moralna przypowieść o duchowości chrześcijańskiej wraz z zestawioną z nią morderczą i okrutną w każdym wymiarze duchowością żydowską. To także frapująca rozprawa na temat antysemityzmu, który we wspomnianym wieku budzi lęk, niepokój, ale przeraża także siłą. Być może nawet, iż jest to siła ogólnej nienawiści, albowiem – jak wspomina bohater Eco - „Nienawiść to prawdziwie pierwotna pasja, anomalię stanowi miłość”. Jedno jest pewne. Nie sposób ogarnąć intryg, zawirowań i dysput egzystencjalnych, jakie rozgrywają się na kartach „Cmentarza w Pradze”. Eco – wielki erudyta – oddaje do naszych rąk powieść, która jest zagadką. Pierwszym pytaniem, jakie możemy postawić, jest następujące: dlaczego tematyka żydowska i dlaczego tak silne nawiązania do kontrowersyjnych „Protokołów mędrców Syjonu”?
Zwarta fabuła nie jest mocną stroną książki, ale i nie o nią chodzi, albowiem „Cmentarz w Pradze” konstrukcją nawiązuje do popularnego w XIX wieku gatunku powieści w odcinkach. Należy czytać Eco w skupieniu, ale i z przerwami. Dobrze bowiem delektować się historią, która rozciąga się w czasie i obejmuje zdarzenia od początku wieku po sam jego schyłek. Osobą, która będzie nas prowadzić przez piekielny tygiel zdarzeń i salony karbonariuszy, jezuitów czy masonów jest niejaki Simone Simonini. Pierwsze strony książki, gdzie bohater się przedstawia, wywołują przede wszystkim uśmiech, nieskażony jeszcze mroczną wiedzą o Simoninim, jaką poznamy potem. Widać, iż człowiek ten nie czuje przynależności do żadnego narodu. Jest ukrytym Włochem z Turynu, ale przecież nie chce się do tego przyznać. Nie znosi Niemców. Równie niechętny jest dla Francuzów, wśród których żyje, przemierzając zwykle ciemne zaułki Paryża. Nienawidzi kobiet (paradoksalnie fascynacja niejaką Babette d’Interlaken, dziewicą szwajcarskiego komunizmu, wyzwoliła w nim mizoginiczne zapędy), gardzi klerem, a nade wszystko za zło ciążące nad światem obwinia – tak jak jego dziadek – naród żydowski.
Simonini wraz z otaczającymi go ludźmi, postaciami znanymi z historii, utwierdza się w przekonaniu, iż Żydzi za wszelką cenę chcą panować nad światem i przysposabiają się do tego niezwykle sprytnie. „Skąd miał się zrodzić żydowski plan zawładnięcia światem? (…) Motyw zawładnięcia światem wywoła niepokój monarchów i rządów, motyw żądzy złota zadowoli socjalistów, anarchistów i rewolucjonistów, motyw walki ze zdrowymi zasadami chrześcijańskiego świata zaniepokoi papieża, biskupów i proboszczów”. Zatem Żyd może być niebezpieczny w prawie każdej sferze, a w związku z tym mówić można bardziej o narastającym napięciu i lęku niż prawdziwej nienawiści.
Nie chce się wierzyć, iż jej pokłady nosi w sobie sam Simonini, który tak często to podkreśla. Mimo tego, że oszukuje wszystkich naokoło, potrafi zabić, jest bezwzględny i okrutny, wzbudza jednak sympatię. Tym bardziej, że przeszkadza mu w określaniu samego siebie, swych poczynań, myśli i poglądów, ksiądz Dalla Piccola – męczące alter ego Simoniniego. Nie wiadomo bowiem, czy fałszerz ukrywa się pod bezpieczną sutanną czy też jej właściciel staje się ucieleśnieniem największych lęków Simoniniego. Pewne jest natomiast, iż Dalla Piccola wydaje się obserwować poczynania Simona.
Sporo ich i wszystkie dość haniebne. Kolaboracyjna misja przeciw Garibaldiemu u boku Dumasa. Śledzenie w więzieniu i donoszenie na Maurice’a Joly’ego, którego „Dialog w piekle między Machiavellim i Monteskiuszem” był swoistą podstawą „Protokołów mędrców Syjonu”. Wykorzystanie słabości Diany Vaughan – zaburzonej histeryczki poddanej egzorcyzmowi. Udział w wysadzeniu statku „Herkules”. Fałszowanie Dreyfusa, za które został on uznany za winnego zdrady stanu. Uczestnictwo w czarnej mszy przeradzającej się w orgię. Ale przede wszystkim pozostawianie swoich śladów tam, gdzie być ich nie powinno. Skomplikowana biografia, lecz przecież inna być nie może, skoro Simonini uosabia tak wiele poglądów, lęków i rozmyślań ludzi odpowiedzialnych za kształt Europy w XIXw.
Umberto Eco zresztą wielokrotnie demaskuje i demistyfikuje zdarzenia, które zmieniają się, wciąż tak naprawdę pozostając faktami historycznymi. I to jedna z największych zalet „Cmentarza w Pradze”, że snując historię fabularną, nie zaćmiewa i nie zniekształca Historii dziejowej. A pytanie o istotę żydostwa wraz z jego siłą pozostanie i tak otwarte, albowiem trudno orzec, czy to książka o potędze czy o strachu…
Oficyna Literacka Noir sur Blanc, 2011
Mijający rok był bardzo hojny dla wielbicieli twórczości Chucka Palahniuka. Czyli dla mnie. Bo to, co mnie podnieca, to dobra amerykańska proza serwowana przez niego. Zaczęło się od przyzwoitego „Pigmeja”, którego od biedy mogę nazwać książką dobrą, przymykając oko na fabularne i satyryczno-komiczne wpadki autora, jaki tym razem ani ironią ani groteską przekazu raczej nie zaskoczył. Potem wziąłem się za rewelacyjnych „Potępionych”, którzy dają nadzieję na to, że Palahniuk ma o czym pisać i ostatniego słowa jeszcze nie powiedział. Trzecią książką 2011 roku (podobno to rok Miłosza, nie Palahniuka) jest rzecz, do której trudno się ustosunkować. „Powiedz wszystko” to książka, w której zieje nudą. Okropne! Niespodziewane jak na pisarza tak dynamicznego, tak nieprzewidywalnego. Możliwe, że mało przewidywalny był fakt, iż zagłębianie się przez niego w codzienność blichtru i sławy Hollywood może stanowić jakąś literacką wartość. Obawiam się, że jest to najsłabsza powieść Palahniuka i pokazuje w niej wszystko to, co już pokazał, czyli – nic nowego. A musi być nowe, musi być zaskakujące, musi elektryzować czytelnika, żeby było jakością. Tymczasem przy lekturze „Powiedz wszystko” śpimy. Snem głębokim, niestety. Lata trzydzieste i czterdzieste minionego stulecia to dla Hollywood okres bardzo prężnego rozwoju i dojrzewania do tego, by amerykańskiemu widzowi pokazać prawdziwe kino. Nieprawdziwa za to jest główna postać tej książki, wiekowa aktorka Katherine Kenton, która w swoim curriculum vitae obok filmowych kreacji może wpisać siedem rozwodów, trzy liftingi i uzależnienie od środków nasennych. Sama aktorka nie zabiera głosu, albowiem w jej imieniu wypowiada się Hazie Coogan, opiekunka gwiazdy i kuratorka celebrytki w jednym, wścibska, bezkompromisowa i przekonana o tym, iż to jej zasługą jest fakt, że panna Kathie błyszczy w świetle reflektorów. „Do niej należy tron, na którym siedzi w tym samym lodowym panteonie co Greta Garbo, Grace Kelly i Lana Turner, ale to moje ramiona utrzymują ją tak wysoko”. Nie możemy zatem Hazie odmówić braku skromności, ale i uwagi, bo to postać koncentrująca ją na sobie mimo średnio udanej fabuły i rozwlekłych opisów kulis światowego kina amerykańskiego, które kondycyjnie ma się bardzo kiepsko - wedle autora - nawet w swej złotej erze. Kathrine to raczej ucieleśnienie idei, swoisty fantazmat. Chodzi o ideę pięknego upadku, o ile można o czymś takim mówić, analizując jej niesceniczne poczynania. „Kariera gwiazdy filmowej to pomaganie wszystkim innym w zapomnieniu o ich problemach. Korzystanie z wdzięku, piękna i dobrych myśli, by sprawić, że życie wyda się łatwe”. Tymczasem Hazie nie pozwala nam zapomnieć o problemach swojej pani, deprecjonując ją ustawicznie i wskazując wszelkie możliwe słabości. Tyle tylko, że to właśnie z tuszowanych słabości składa się Hollywood widziany oczyma Palahniuka. Jesteśmy atakowani nazwiskami sławnych osób, zapisanymi pogrubioną czcionką. Autor pogrubia także słowa-tropy do dekonspiracji kultury masowej, jaka w hollywoodzkich gwiazdach znajdowała odniesienie do własnych pragnień i emocji. Można więc traktować „Powiedz wszystko” jako swoistą antybiografię Hollywood ze wszystkimi mankamentami, widocznymi przed laty i dostrzeganymi teraz. Trudno orzec, czy ta książka ma z hollywoodzkich manier kpić, czy skupia się na nich z innego powodu. Palahniuk niezbyt udolnie próbuje parodiować język i zachowania bohaterów, a gdyby zrobić na podstawie tej książki film, byłby chyba niezłym kiczem. Jedynie postać opowiadającej wzbudza jako taką uwagę. Przez lata pielęgnowała talent, za który czuje się odpowiedzialna. Gloryfikuje Kathrine Kenton i jednocześnie z niej kpi. Broni ją dzielnie przed zakusami Webba Westwarda, który zapisuje w swym prywatnym scenariuszu śmierć aktorki, poprzedzoną otruciem jej ukochanego pekińczyka i pokazującą kilka możliwości, za pomocą których Kathie może zejść ze sceny i z życia. Dorobek Kenton nie jest imponujący. Jej prywatne życie to gruzy, nieudolnie zamiatane przez Hazie. Palahniuk odkrywa przede wszystkim cienie kariery filmowej, ale w kręgu cieni znajduje się cała ta książka i nic nie pozwala uznać choćby jej fragmentów za świetliste i interesujące. Jeden z moich ulubionych pisarzy popełnił chyba spory błąd w sztuce. Być może chodzi o to, że mało przekonująco wniknął w świat, do którego od dawna już nie mamy dostępu. Prawdopodobnie nieprzekonująco wyszła mu demitologizacja splendoru życia, o jakim mówiono i mówi się obecnie w zupełnie inny sposób. Nie wiem, czy to kwestia doboru środków wyrazu czy też zwyczajnie słaba forma przy pisaniu. „Powiedz wszystko” chciałaby być powieścią brawurową i demaskatorską. Jest dość statycznym sprawozdaniem i w gruncie rzeczy do naszej wiedzy na temat tego, czym jest Hollywood nie wnosi niczego nowego. Szkoda.Wydawnictwo Niebieska Studnia, 2011
Kiedy latem czytałem „Kobietę w klatce”, nie sądziłem, że tak szybko polski czytelnik będzie miał okazję poznać drugą powieść Jussiego Adlera-Olsena, której bohaterem jest Carl Mørck, policjant Departamentu Q utworzonego na rzecz rozwiązywania skomplikowanych spraw kryminalnych ważnych dla duńskiej opinii publicznej. O ile w swej pierwszej książce autor skutecznie skupił uwagę na Carlu, w którego cieniu znajdowała się więziona w tytułowej klatce Merete Lynggaard, o tyle „Zabójcy bażantów” – książka dużo ciekawsza, lepsza, operująca dużo bardziej wiarygodnymi rysami psychologicznymi bohaterów – to opowieść, w której kobieca postać hipnotyzuje i fascynuje już od pierwszych stron, by stać się niekwestionowaną bohaterką pierwszego planu aż do ostatnich scen poruszających wyobraźnię. Myślę, że Adler-Olsen wspiął się tym razem na wyżyny swego talentu prozatorskiego i ta książka zupełnie zasłużenie znalazła tak szerokie grono czytelników w Europie. Cieszmy się zatem, że i nam dane jest poznać mroczną historię o wielkich oraz sławnych, których upadek wydaje się nieunikniony, a kara za wieloletnie zbrodnie nieuchronna.
Tym razem podejrzanych poznajemy już na samym wstępie i wydaje się, iż nic nas nie zaskoczy, a dalszy ciąg książki będzie jedynie żmudnym dochodzeniem do celu, czyli do odkrycia prawdy o trzech duńskich prominentach, którzy losowi, innym ludziom i policji śmieją się w twarz. Ditlev Pram to założyciel sieci ekskluzywnych szpitali, jego kompan Torsten Florin jest międzynarodowej sławy projektantem, zaś trzeci z nich - Ulrik Dybbøl Jensen para się analizą giełdową. W niewyjaśnionych okolicznościach na biurku Carla Mørcka lądują coraz to nowe dokumenty w sprawie z 1987 roku, w której zapadł wyrok, a morderca kończy właśnie odsiadywać swą karę. Wtedy to z zimną krwią bestialsko zamordowano dwójkę rodzeństwa; dzieci policjanta, który popełnił samobójstwo. Wina przebywającego za kratami aresztanta nie jest taka oczywista, a ze zbrodnią tą zaczyna się wiązać szereg innych przestępstw, podobnie ponurych i enigmatycznych. Carl ze swym współpracownikiem Assadem – który sprawia wrażenie jeszcze bardziej rubasznego i sympatyczniejszego niż w pierwszej części ich przygód – pokonując pierwsze trudności, zagłębiają się w tajniki sprawy, która okazuje się otwarciem przerażającej puszki Pandory, po którym nic już nie będzie takie jak dawniej.
Młodzi Duńczycy, dziś majętni i sławni, kiedyś uczniowie prestiżowej szkoły z internatem, zbliżają się dzięki filmowi Stanleya Kubricka „Mechaniczna pomarańcza”. Jednoczy ich chęć, by tak jak bohaterowie filmu, deptać wszelkie zasady, niszczyć i zabijać, czerpiąc z tego nieopisaną przyjemność. Przekonani o swej bezkarności, stają się coraz bardziej śmiali, a ich wyczyny przekraczają granice ludzkiego pojmowania. Tylko czy to naprawdę oni są mordercami? Chociaż stoją za niejednym wykroczeniem, czy dopuścili się wszelkich możliwych zbrodni, na jakie w trakcie śledztwa – blokowanego, a jakże – natrafia Mørck?
I tu właśnie pojawia się pytanie o to, kto nada temu wszystkiemu, co się kiedyś wydarzyło, inny wymiar. To ona – ogarnięta nienawiścią i żądzą zemsty Kimmie, dawna towarzyszka trójki mężczyzn, dzisiaj ukrywająca się od piętnastu lat na ulicy schizofreniczka, która marzy tylko o jednym. O tym, by dopaść Ditleva, Torstena i Ulrika. To właśnie Kimmy stanie się wspomnianą przeze mnie bohaterką pierwszego planu, bo jej biografia – odsłaniająca się stopniowo ku zaskoczeniu czytającego – stanie się centrum fabuły „Zabójców bażantów”. Kobieta przeszła w swym życiu przez piekło, a obecnie nie jest w stanie się z niego uwolnić, dopóki nie spotka się oko w oko z tymi, z którymi kiedyś beztrosko spędzała czas. Z tymi, którzy ją skrzywdzili i odebrali jej człowieczeństwo. Bo Kimmie jest już tylko dyszącym wrakiem człowieka, który nie marzy o niczym innym, by do granic prawdziwego piekła zaciągnąć ze sobą swych dawnych przyjaciół. Jakie są motywy jest postępowania? Dlaczego zdecydowała się na tak długi okres bezdomności, skoro miałaby gdzie mieszkać i mogłaby wieść życie bogatej i sytuowanej kobiety interesu? Gdzie ukrywa się klucz do zagadki życia Kimmie i czy jest cokolwiek, co może ją przywrócić normalności?
„Mówi się, że możni tego świata są władcami ludzkiej niemocy. Własnej również. Historia cały czas to pokazuje”. Myślę, że najnowsza powieść Adlera-Olsena wieloaspektowo traktuje o niemocy tych, którzy rzekomo mogą wszystko. Tym razem Carl Mørck zmuszony będzie do konfrontacji nie tylko z nowymi faktami w sprawie, którą podjął, ale i z własnymi słabościami. Stanie się zwierzyną mrocznych łowców. Wraz z Kimmie pozna, czym jest strach przed polującymi. Razem z nią odkryje, jak wielką siłę ma nienawiść i jak bardzo jest w stanie zniszczyć człowieka.
To bardzo mroczna przypowieść o zawieszonej karze, która musi się dokonać, by oczyścić świat od Zła. Książka przykuwająca uwagę do ostatniej strony, smutna i przerażająca, dająca do myślenia. Jej najważniejszym atutem jest to, że ucieka od utartej ścieżki zdarzeń w fabułach wielu skandynawskich kryminałów. Bo „Zabójcy bażantów” to książka jedyna w swym rodzaju i niepowtarzalna. Zaskoczy każdego. Nawet jeśli nie zrobił tego Mankell i inni.
Wydawnictwo słowo/obraz terytoria, 2011
Kiedy 7 sierpnia 1974 roku Philippe Petit wisiał nad wieżami World Trade Centre i wędrował między nimi na linie, wielu mieszkańców Nowego Jorku stanęło na ulicach, zamarło i śledziło poczynania francuskiego performera. Zdarzenie to uczynił punktem wyjścia do swojej świetnej książki Colum McCann, amerykański pisarz irlandzkiego pochodzenia, oddając epicki hołd zarówno miastu o tysiącu twarzy, jak i ludziom, którzy je zamieszkiwali. „Niech zawiruje świat” to barwna i wielowątkowa opowieść o trudnej drodze ku szczęściu i spełnieniu, która rzadko kiedy prowadzi do celu, a sama w sobie jest bolesna i trudna. Petit wędruje po swej linie, zaś daleko pod nim toczą się życiowe wędrówki postaci nakreślonych grubą kreską, ludzi wyrazistych i szybko zyskujących sobie sympatię czytelnika, choć to przecież prostytutki, heroiniści, hakerzy komputerowi. McCann tworzy obraz wirującego świata wielu biografii. To książka bardzo plastyczna i sprytnie napisana. Biografie jej bohaterów zaczynają się łączyć, z ich osobnych historii powstaje jedna, ważna. A nad nią, gdzieś wysoko, poszukując nowych wrażeń i doznań, na swej linie wiruje Philippe Petit…
„Dziwne rzeczy dzieją się dlatego, że nie istnieje konieczny szacunek dla przeszłości. Miasto żyje teraźniejszą codziennością. Nie ma potrzeby wiary w siebie, jak Londyn, Ateny ani nawet jak wyznaczniki Nowego Świata – Sydney czy Los Angeles. Nie, to miasto zupełnie się nie przejmuje swoją pozycją”. Nieprzypadkowo zatem autor wybiera Nowy Jork jako arenę zdarzeń nie tyle dziwnych, co zastanawiających. Chociaż opowieści o doświadczonych życiem nowojorczykach sięgają do przeszłości, mamy tutaj do czynienia przede wszystkim z takim pisaniem, które oddawałoby ducha dnia obecnego, męczącej teraźniejszości, w której ludzie McCanna poszukują odpowiedzi na wiele pytań.
Brat irlandzkiego księdza Corrigana zadaje sobie pytanie o to, dlaczego jego brat tkwi na nowojorskim Bronxie, dlaczego udziela schronienia prostytutkom i skąd u niego potrzeba przebywania wśród ludzi z marginesu społecznego. Ciaran pyta o źródła nędzy tych, którymi opiekuje się jego brat i o sens takiej pracy, składającej się przede wszystkim z pasma niedopowiedzeń. Tymczasem mrok i dekadencja Bronxu pozwalają irlandzkiemu duchownemu pokonywać trudności w dotarciu do Boga. Jest to tym trudniejsze, że z czasem na drodze religijnego zaufania pojawi się gwatemalska pielęgniarka, która zawładnie sercem księdza.
Nieprzyzwoicie bogata i niezwykle w swym bogactwie zagubiona Claire Soderberg pyta po raz kolejny o to, dlaczego to właśnie jej syn, Joshua, zginął w Wietnamie. Aby smutek jakoś oswoić, zbliża się do innych kobiet, jakim wojna wietnamska także odebrała synów. Czarnoskóra Gloria straciła ich aż trzech. Nic więc dziwnego, że tak chętnie zaopiekuje się dziećmi jednej z prostytutek, Jazzlin. Tej, która nigdy miała nie wyjść na ulicę w założeniu swej matki Tillie, ale która szybko się tam znalazła, zaś jej rodzicielka sama zaczęła wstrzykiwać jej w żyłę heroinę… Los połączy Tillie i męża Claire, Solomona, kiedy przyjdzie im znaleźć się w jednej sali sądowej. Tymczasem Claire będzie pytać nie tylko o syna, ale i o linoskoczka, o którym dowiaduje się od swych przyjaciółek. Widzi w nim jakąś część swojego syna i tak samo postrzega go jej mąż. Solomon będzie go sądził za poważne wykroczenie, w gruncie rzeczy jednak podziwiając niezwykłą postać wędrującą między dwiema reprezentatywnymi wieżami Nowego Jorku.
Wspomniana Tillie zastanawia się nad tym, dlaczego nie wywiązała się należycie z roli matki; dlaczego tyle lat tkwiła w piekle, do którego sprowadziła także swoją córkę. Jazzlin żyłaby i może miała szansę na odmianę losu, gdyby nie nieszczęśliwy wypadek samochodowy, do którego przyczynia się Lara, awangardowa artystka żyjąca latami dwudziestymi. Kobieta dziwnym trafem znajduje się na pogrzebie Jazzlin, a tym samym zmienia swe życie, poznając kogoś, z kim nie mogłaby się w normalnych warunkach poznać.
Jest w powieści McCanna także kilka drugoplanowych i epizodycznych biografii. To na przykład nowojorscy hakerzy (trudno ich tak nazywać, skoro mamy rok 1974, niemniej są to pionierzy amerykańskiego nurtu informatyków-buntowników) czy też młodociany grafficiarz zafascynowany podziemną twórczością swych kolegów po fachu. Postacie drugiego planu, a nawet te epizodyczne, wydają się być przez autora przedstawione przekonująco i sprawia to, że czytanie „Niech zawiruje świat” to niezwykła przygoda. Nic bowiem nie tworzy bardziej prawdziwych historii niż samo życie. Wydaje się, iż McCann przyjrzał się temu życiu uważnie i napisał książkę pozornie wielogłosową, a tak naprawdę zdającą się mówić w imieniu wszystkich bohaterów.
To jedna z tych książek, po przeczytaniu których myśli się o tym, że lepiej nam w naszym codziennym życiu, a troski bohaterów literackich znikają wraz z lekturą. Niepokojąca. Intrygująca. Chwilami odrobinę zbyt melancholijna, ale… to przecież jedna historia wielu biografii. Po prostu życie. Wirujący nowojorski świat i lata siedemdziesiąte, do których zabiera nas Colum McCann.
Wydawnictwo MUZA, 2011