Dzisiejsza młodzież zaczytuje się „Zmierzchami” i innymi takimi, z wypiekami na twarzy śledząc losy tych, którzy wiążą się z ludźmi po to, by generalnie zrobić im krzywdę. Melissa de la Cruz płodzi w zastraszająco szybkim tempie opowieści o wampirach – błękitnokrwistych, którzy za nic mają ład świata, po którym się poruszają. Zresztą to nie ich świat. A takim właśnie światem jest rzeczywistość prowincjonalnego North Hampton, w którym od lat nie dzieje się nic wartego uwagi. A przecież mieszkają tam czarownice. I to w dodatku te wiedźmy, które już w XVII wieku w Salem zostały brutalnie ukarane za swe magiczne moce. Żyjące w North Hampton czarownice swoich mocy używać nie mogą. Zakazuje im tego jakaś rada wyroku, ale dzięki temu mogą być nieśmiertelne. Miejsce akcji tej koszmarnej zarówno fabularnie jak i literacko opowieści rozgrywa się właśnie w miejscu, w którym do niczego niezwykłego dość nie może. A jednak dochodzi.
Freya, jedna z sióstr, podczas własnego przyjęcia zaręczynowego z Branem ukrywa się, by w toalecie oddać się miłosnym aktom w towarzystwie jego przystojnego brata Killiana. Żar powoduje, że w salonie zapalają się kwiaty. Potem wszystko wraca do normalnego trybu życia – Freya prowadzi swój bar, Ingrid własną bibliotekę, a ich matka zajmuje na przemian się renowacją starego domu i niańczeniem niejakiego Tylera. Freya nie odczuwa wyraźnych wyrzutów sumienia z powodu tego, co się działo, a na co dzień milcząca Ingrid nie wtrąca się w sprawy swojej siostry.
Do czasu jednak. Do tego czasu można bowiem z coraz większym zachwytem czytać powieść Melissy de la Cruz. Wiedźmy potajemnie próbują łamać zakazany im proceder czarowania. Czasami niewinnie, pomagając komuś. Niekiedy szalejąc na miotle nad niebem North Hampton. Niestety, wskrzeszenie człowieka to już wielka przewina i wszystkie panny Beauchamp będą musiały ponieść tego konsekwencje. Symptomów zbliżającego nieszczęścia jest bardzo wiele – na początku to garstka zdechłych ptaków na wybrzeżu, później skażenie wody, a w ostateczności przerażające – i tak samo śmieszne – zdarzenia z Fair Haven, który – jak się dowiemy- jest domem na granicy żywych i umarłych.
Spokojne dotychczas miasteczko nawiedza błękitnokrwista, która staje się aniołem śmierci, bo po niej najpierw ginie niepozorna dziewczyna, a następnie sam burmistrz popełnia samobójstwo. Wszystko dzieje się za sprawą drzewa życia Yggdrasil, które naruszone – nie może już dłużej utrzymywać spokojnego status quo w miasteczku. Wiedźmy zmuszone są do stawienia czoła złu, a ich poczynania to lektura dobra już chyba tylko dla wielbicieli powieści o demonach, mrocznych bogach i ich wyroczniach. Jeśli doda się do tego, że ognistokrwista Freya źle lokuje swoje uczucia, a wyjazd ich matki powoduje uczestniczenie w nowojorskim party dla błękitnokrwistych – nie pozostaje nic innego niż śmiech, głośny i gromki nad całą fabularną konstrukcją, która sypie się gdzieś mniej więcej w połowie.
To na pewno książka o miłości i o jej braku. O dobroci. O wszystkim czym, czego mieszkańcom, nawet najdalej na północ wysuniętego w Stanach Zjednoczonych zakątku tak bardzo brakuje. Autorka tworzy powieść gotyckiej grozy, ale tak mniej więcej do połowy swego tekstu. Potem mamy już do czynienia z pełną do przewidzenia komedią i silącą się na bycie inteligentną przestrogę o tym, by świata śródziemia nigdy nie mieszać z tajemnicami tego, co nieokreślone. A nieokreślone w „Zapachu spalonych kwiatów” jest wszystko - główne i drugoplanowe postacie, relacje między nimi, w końcu przeraźliwie przewidywalny koniec ratowany mocnym epilogiem.
To nie jest powieść miłosna. Przy tej książce przytulone do poduszek samotniczki nie będą wdychać i wzbudzać w sobie emocji z fabuły. Dlaczego? Bo emocji w tej opowieści jest jak na lekarstwo. Ona została skonstruowana po to, ją żeby szybciej się skończyć. Nie jest wiarygodna. Nie jest ciekawa. Trudno mi także powiedzieć, jaki cel pisania miała w tym wszystkim autorka. De la Cruz - ceniona za opowieści o „błękitnokrwistych” - dociera do nas zza oceanu z książką miałką, prawdopodobnie nieprzemyślaną, pełną luk czasowych i kompozycyjnych, a przede wszystkim przeraźliwie nudną. Choć kilka pierwszych rozdziałów zapowiada frapującą historię. Tu niestety nie ma historii. Są wirujące postacie, śmiertelne i te wieczne, korowód wampirów i życiowych frustratów. Do tego wszystkiego metaforyka wykorzystywana chyba z jakichś salonów ślubnych. Nie można polubić „Zapachu spalonych włosów”. Można jedynie mieć nadzieję, że dla niektórych będzie źródłem rozrywki, o czym świadczy zawalona pełnymi ekscytacji omówieniami blogosfera, która chyba potwierdza moją tezę.
Wydawnictwo Znak, 2011
Zemsta. Odwet. Zwykle towarzyszą im nienawiść, krew, nierzadko zbrodnia. Autorzy dość intrygującej antologii „Zemsta jest kobietą” starają się ukazać tytułowy motyw wieloaspektowo. Zebrane w tomie opowiadania (szkoda, że jest ich tylko 12, skoro w związku z ogłoszonym konkursem napisano ich aż 150 i na pewno były tam jeszcze inne, które warto zaprezentować) ułożone są w taki sposób, że otrzymujemy po sześć męskich i kobiecych głosów w sprawie niezwykle ważnej. Sprawie od wieków fascynującej i już w Biblii będącej źródłem rozważań. Chodzi mianowicie o fascynujący związek zemsty z kobiecą naturą. Czy – w przeciwieństwie do męskich brutalnych zemst – będą to akty bardziej subtelne, wyważone, powodowane przyczynami głębszymi, bardziej przekonującymi? Czy też może tytuł antologii jest prowokacją, albowiem jej autorzy nie ukazują działań mszczących się kobiet, a przede wszystkim ich skomplikowaną naturę? Tę pozornie niezdolną do tego, by krzywdzić jak gruboskórny męski zwierz, a tak naprawdę bardziej brutalną, bezkompromisową i agresywniejszą niż męska?
Złożoność problematyki tej antologii dość dobrze obrazują słowa jednej z autorek, Doroty Stachury, która w „Oczach wieprza” pisze następująco: „Przecież zemsta jest jak kobieta. Czasem z klasą, subtelna, a czasem prostacka, rodem z magla. Często rodzaj zależy od tego, przeciwko komu jest skierowana”. Czy zatem czytać będziemy o kobiecych zemstach, czy też autorzy – w większości nieznani, debiutanci, to bardzo ważne – starają się udowodnić tezę, że sam akt odwetu ma bardzo wiele z kobiecej natury? Zemsta może być różnorodna, nieprzewidywalna, trudno określić jej zasięg i siłę. Trudno także przewidzieć konsekwencje odwetu. A o nich głównie myśli się po dotarciu do ostatniej kropki większości opowiadań. Przede wszystkim jednak te dwanaście tekstów to obraz opresji zamienianej w kolejną opresję. Zaciera się granica między winą a karą, a niekiedy nawet bywa tak, że zostaje odwrócona kolejność. Ponieważ antologia wyraźnie dzieli się na pół, biorąc pod uwagę płeć autorów, warto najpierw przyjrzeć się bohaterkom kreowanym w akcie odwetu za ból i krzywdę pod kątem tego, kto o nich pisze.
Będzie szowinistycznie, ale mężczyźni przodem. Kirstin z tekstu Szymona Bogacza uwodzi własnego ojca, a pod wyuzdanymi aktami seksualnymi kryje się jedynie autodestrukcja, bo bohaterka mści się, niszcząc przede wszystkim samą siebie. Celina z opowieści Grzegorza Filipa dokonuje zemsty artystycznej. Niezrozumienie przez krytykę i otoczenie, ciasnota życia rodzinnego i pragnienie wolności powodują, że Celina – jak Kirstin – uderza w samą siebie, sobie samej zadając największy ból. W futurystycznej wizji Marcina Kowalczyka starzejąca się Zelda przenosi się w czasie i niszczy szczęście rodzinne swego byłego kochanka. Doprowadza do tragedii, sama stając się jej pośrednią ofiarą. Poświęca zemście wszystko, a po jej dokonaniu pozostaje w niej pustka i świadomość, że starość zemści się na niej bardziej niż cokolwiek innego. Mścicielka Daniela Koziarskiego także strzela sobie w kolano, dokonując morderstw na dziesięciu literatach, manifestując tym samym swe obrzydzenie do tego, w jaki sposób obecnie pisze się o świecie. Poza makabrycznymi zbrodniami nie zyskuje niczego. Nie zmienia to faktu, iż tkwi w niej pogarda, morderstw dokonuje bowiem – to znaczące! – niedoceniana krytyczka literacka. W opowiadaniu Michała Pawła Urbaniaka kobieca zemsta dokonuje się męskimi rękoma. Ta opowieść ukazuje cienką granicę między bliskością a obojętnością, zaś sama mścicielka w moim odczuciu została przez autora wyrzucona na boczny tor jego fabuły. Kobiece zemsty widziane męskim okiem to obrazy kruchości, szaleństwa i autodestrukcji. Jak jest z pisarkami w tej antologii?
Joanna z opowiadania Anny Dominiczak marzy o tym, czego nie daje jej związek z mężczyzną skrajnie od niej różnym. Przenosi swe emocje na obiekt niedostępny, na artystę. W gruncie rzeczy samotna tylko w tej samotności się pogrąża. I tkwi w takim Staffowskim „mądrym smutku”. Młodziutka Primadonna powołana do życia piórem Marty Marchow wchodzi w skomplikowaną zależność ze śpiewaczką, której zazdrości talentu. To opowieść o miłości, zachłanności, zdradzie i śmierci. Kobiecej zemście, która jest bardzo bolesna. Równie wiele bólu nosi w sobie ta, która miniaturze literackiej Matyldy Puchacz zabija, by… zabić w sobie ból, jakiego pozbyć się nie sposób. Mamy też Tosię, bohaterkę tekstu Sylwii Skorstad, która dokonuje zemsty… na upływie czasu. W końcu była żona pisząca w złości i niechęci biografię zmarłego męża, który nią manipulował. Zemsta za życie, które było cierpieniem pióra Aleksandry Żurek.
Panowie poszli chyba na łatwiznę w przedstawianiu problemów. Panie pogłębiły psychologicznie swe teksty i celowo ja sam napisałem o nich lakonicznie. Można sobie teraz przemyśleć, czy wskazany podział do zasadnicza ścieżka interpretacyjna książki. Czy może też chodzić o coś zupełnie innego. „Zemsta jest kobietą” to przede wszystkim antologia zagadek. Literacko momentami dość kaleka, ale tu przecież o przesłanie chodzi. Bo zemsta ma liczne oblicza. I chyba to kobieta zna je lepiej.
Wydawnictwo JanKa, 2011
„Wszyscy znani mają swoje książki, mam i ja” – tak mógłby napisać Marek Niedźwiecki, dodając do własnej publikacji o tytule ujawniającym jego filozofię życiową ważny dopisek „zwierzenia człowieka z pasją”. Fantastycznie się do wszystko czyta. Gładko, bez potknięć. Po prostu przyjemnie. I widać, że to prawda w najczystszej postaci; prawda o życiu człowieka, który wie, co z tym życiem robić i nie potrzebuje w tym celu ani bliskiej osoby u boku, ani splendoru rozpoznawalności, choć jest jedną z najbardziej rozpoznawanych osób w tym kraju.
Marka Niedźwieckiego zawsze ceniłem za ogromny profesjonalizm. Kiedy słuchałem radia (teraz go raczej unikam, bo wolę słuchać szelestu kartek książek), wiedziałem, że audycje przez niego prowadzone to godziny spędzone w doborowym towarzystwie. Autor wspomina o pedantycznych wręcz zapiskach, notatkach, rozmaitych statystykach – poświęca je muzyce i zdarzeniom, jakie mają wpływ na jego życie. Kiedyś z kartką papieru zasiadałem przy radioodbiorniku i tworzyłem coś w moim mniemaniu wiekopomnego – zapisywałem kolejne notowanie trójkowej „Listy przebojów”. Od ostatniego miejsca, od początku „poczekalni”. To był dla mnie drogowskaz i wiarygodna informacja o tym, co warto słuchać i jakim dźwiękom poświęcić uwagę. Tymczasem „Nie wierzę w życie pozaradiowe” nie tylko o dźwiękach traktuje. To bardzo osobista książka. Niedźwiedź pozwala w niej zajrzeć do swego mieszkania – jaskini dźwięków. Co więcej, daje też poznać kilka prawd nieradiowych, czyniąc z siebie kogoś, kto doskonale wie, po co jest na tym świecie i jak sensownie wykorzystać dany mu czas.
Bogato ilustrowana książka opowiada o losach pewnego zakompleksionego chłopca z prowincjonalnej miejscowości Szadek, który poprzez studenckie realia robotniczej Łodzi idzie śmiało ku swojej pasji – życiu radiowemu. Ojciec mu mówił: „Nie słuchaj radia, Marek. Radio Ci chleba nie da”. Okazało się, że jest inaczej. I podejrzewam, że gdyby Niedźwiecki miał zarabiać na chleb w taki sposób, jaki wytyczały jego studia politechniczne, nie zrezygnowałby z pasji ani na chwilę. Radio, muzyka, samotność – to wszystko, czego mu do szczęścia potrzeba. I czuje się człowiekiem szczęśliwym. Na przekór nieprzychylnym opiniom tych, którzy albo krytykują jego gust muzyczny, albo zarzucają zmianę rozgłośni radiowej (co ich to obchodzi, a przede wszystkim – jakim prawem kwestionują zasadność tej decyzji, nie znając prawdziwych motywów?). Autor nie ucieka od krytyki i przytacza nawet kilka listów od ludzi, którzy nie są mu przychylni. Gdyby ludzkie życie miało opierać się na tym, by wszyscy nas lubili, stałoby się chyba koszmarem. Niedźwiecki wie, co lubi i kogo lubi, ma do ludzi, swoich słuchaczy, ogromny szacunek i oczekuje, iż nikt nie będzie mu wchodził z życie z buciorami wtedy, kiedy kończy pracę. Dlatego też lubi być nieuchwytny, lubi żyć w oddaleniu od ludzi. Jeden raz zrobił to, co mu kazano – zgolił wąsy, bo przecież wąsy są passé w dzisiejszych czasach. Naprawił błąd. Jest sobą. Kocha muzykę. Uwielbia podróże. Lubi gotować (znajdziemy w publikacji przepis na prawdziwki à la Niedźwiedź). I chłonie życie. A to najważniejsze. I komu się coś nie podoba, niech się zajmie sobą.
„Wierzę w życie pozaradiowe” to książka dość sentymentalna, bo też taki jest jej autor. W pewnych kwestiach trzyma dystans i to także się chwali. Nie będzie tu wylewnych opisów lat minionych, będą raczej wyimki z pamiętników, prywatne rankingi muzyki, garść refleksji o pięknie Indii czy Australii oraz sporo autoironii w opowieściach o śledzących go adoratorkach i szczeniackiej wręcz miłości do Haliny Frąckowiak czy fascynacji osobą Basi Trzetrzelewskiej. Niedźwiecki pisze tak, jak żyje i tak jak to życie czuje. Po swojemu. I w samotności. Powtarza bodajże dwukrotnie: „Kiedyś myślałem, że to ja wybrałem samotność. Teraz podejrzewam, że samotność wybrała mnie, a ja z czasem ją polubiłem”. Jest sam z wyboru i dobrze mu z tym. Samotność daje mu komfort podejmowania wszelkich decyzji i możliwość mierzenia się z konsekwencjami każdej z nich. Samotność jest dla Niedźwiedzia twórcza i pozwala – paradoksalnie – na to, by naprawdę dużo z siebie dawać innym. Bo chociaż woli interakcje przy mikrofonie czy wymiany listów, nie oznacza to, że od ludzi ucieka. Przecież to z nimi dzieli się tym, co jest dla niego wszystkim – muzyką.
Ta publikacja to taka quasi-biografia. Nic tu nie znajduje się w ustalonym ładzie, choć kolejne rozdziały budują pewien linearny porządek opowieści. Myślę, że „Nie wierzę w życie pozaradiowe” nie pretenduje też do miana literatury. To przede wszystkim kilka opowieści człowieka bardzo sympatycznego i skromnego. Człowieka – jak już wspomniałem – z pasją. A prawdziwych pasji w ludzkim życiu znaleźć można coraz mniej. Niekoniecznie dla inspiracji, ale przede wszystkim dla przyjemności – także oglądania niesamowitych fotografii – warto tę książkę przeczytać i mieć w swojej biblioteczce.
Wydawnictwo Agora, 2011
Ponieważ moje omówienie pierwszej książki Halszki Opfer pt. „Kato-tata” niezmiennie znajduje się w czołówce najpopularniejszych postów, postanowiłem napisać także o drugiej publikacji tej autorki, która jest kolejnym schodzeniem ku piekłu na ziemi, jakie nieszczęśliwej i biernej kobiecie są w stanie zgotować rzekomo najbliżsi jej ludzie. W komentarzach do „Kato-taty” pojawiają się głosy tak samo krzywdzonych i tych, którym nie starcza w życiu odwagi, by o tym opowiedzieć. Chociaż zdrowemu i właściwie wychowanemu przez rodzinę człowiekowi nie mieści się w głowie, o czym Opfer pisze, nie znaczy to, iż jej opowieści są fikcją. Bynajmniej. Tak niestety wygląda życie niejednego młodego człowieka. Takie też widmo nieszczęść towarzyszy mu w dorosłym życiu.
„Monidło” jest chyba jeszcze bardziej porażające w swej wymowie. To kontynuacja opisów nieszczęść, których nie sposób pojąć i wobec których pozostaje się w niemym proteście. Faktem jest, iż pisząc o „Kato-tacie” nadużyłem słowa „spowiedź”. Czuję, że przygana Ewy Jarosz z przedmowy do „Monidła” i z okładki książki kierowana jest do mnie personalnie. Zwierzenia Halszki Opfer to faktycznie żadna spowiedź, lecz przerażające świadectwo życia w upodleniu. Obie publikacje autorki noszą znamiona książek konfesyjnych, stąd też moje niefortunne porównanie. Ale faktycznie – to nie są spowiedzi. Opfer z niczego nie musi się spowiadać. Choć wciąż czuje się winna, nigdy nią nie była. Wpadła w koszmarny tygiel uzależnień, od którego nie sposób uciec.
O czym opowiada „Monidło”? Zacznijmy od słów samej Opfer: „Od dziecka chciałam jak najszybciej dorosnąć. Stało się to moją obsesją. Uważałam, że kiedy będę duża, nikt mnie nie skrzywdzi”. Naiwna wiara w to, że koszmar zniszczonego przez rodzinę dzieciństwa można zaliczyć już do lat minionych… Niestety, nic bardziej mylnego. Po latach upokorzeń w domu rodzinnym, wyszydzania w szkole przez rówieśników i nauczycieli, po latach ludzkiej nieczułości oraz niespełnionych pragnień o prawdziwej miłości i zrozumieniu, na Opfer czeka kolejny opresyjny okres – właśnie dorosłość, której tak bardzo pragnęła.
Swego męża Adama łapie „na ciążę”. Wchodzi w jego środowisko rodzinne, które jest jej tak samo nieprzyjazne jak własna matka, ojciec-erotoman i pedofil (porażające jest to, że w Opfer wciąż nazywa go „tatusiem”…) i rodzeństwo. Staje się obiektem drwin i szyderstwa. Jest przez męża wręcz tresowana po to, by być posłuszna. Opfer opisuje, jak bezradna jest wobec kolejnej fali okrucieństw, która czeka ją u boku męża. Uległy wobec matki-dewotki, Adam postanawia „wychować” żonę, traktując ją obcesowo, szydząc z niej, wielokrotnie uderzając, ośmieszając przy innych. Mąż jest takim samym tyranem jak kiedyś ojciec. Autorka nie jest w stanie nic z tym zrobić. Kiedy po latach dojrzeje do decyzji o rozwodzie, wpadnie w ramiona kolejnego poniewierającego nią mężczyzny, przy którym znowu będzie wiedzieć tylko jedno – że nic nie znaczy, a wszystkie okropieństwa musi przyjąć z pokorą, bo tak naprawdę ma to, na co zasłużyła.
„Ofiara jest zawsze ta sama, tylko kaci się zmieniają”. W dorosłym życiu Halszki Opfer nawet jej własne dzieci potrafią być dla niej okrutne. Pojawiają się także nowe postacie, w których skumulowane jest zło. To np. ciotka Gienia, siostra ojca, żyjąca w poczuciu wiecznego prześladowania, także molestowana seksualnie przez brata. To siostra Aneta, która dokucza Halszce za młodu i podobnie zachowuje się względem niej po latach. To przede wszystkim kostyczna teściowa, matka Adama, sterująca synem i jego emocjami, nienawidząca jego żony choćby dlatego, że jest słaba i daje sobą pomiatać.
Tymczasem Halszka nie potrafi inaczej. Krytykowana, ośmieszana, bita i gwałcona nie jest w stanie uświadomić sobie, iż jej życie ma jakąkolwiek wartość; że jest wartościową osobą, że zasługuje na coś więcej niż nieustanne przekleństwa, krzyki i ataki. Wciąż czuje bliski związek z domem rodzinnym, choć przecież ten dom oferował jej tylko ból. O rodzicach jako dorosła osoba pisze następująco: „Im bardziej mnie krzywdzili, tym mocniej do nich lgnęłam. Zmuszało mnie do tego coś, czego nie umiałam nazwać”. Wydaje mi się, że w „Monidle” próbuje to coś nazwać, ale jest to tylko próba, nieśmiała i nieskuteczna. Trudno bowiem zrozumieć skomplikowane mechanizmy psychiczne, które pozwalają jej nadal trwać w cierpieniu i biernie to cierpienie przyjmować.
„Monidło” obfituje w wiele drastycznych opowieści. O tym, jak dziadek próbuje molestować wnuczkę, córkę Opfer. O agresji, szantażach i złośliwościach ze strony męża, który się jej brzydził. O matce, która nadal trzyma stronę ojca, nie wierzy w zło, jakie czynił i do ostatnich chwil jego życia pozostaje mu wierna, bo nikomu innemu zawierzyć nie potrafi. Ojciec-tyran umiera spokojnie, bo otrzymuje – a jakże! – od swej skrzywdzonej córki wybaczenie. Tymczasem Halszka Opfer każdego dnia zmagać się musi z własną biernością, z chęcią wycofywania się i przyjmowania kolejnych cierpień. Bohaterka na swój heroiczny sposób próbuje się chwilami buntować, kiedy nasycenie zła i niesprawiedliwości jest zbyt ogromne. To jednak tylko nieśmiałe próby. Uważam natomiast, iż pisanie o tym wszystkim, co przeszła, jest najbardziej heroiczną formą walki z samą sobą. Choć można autorkę posądzać o co najmniej dziwny ekshibicjonizm, nie sposób tego, o czym pisze, traktować obojętnie. Tym bardziej, że brzemię krzywdzonych nosi bardzo wielu, dla których publikacje Halszki Opfer są wskazówkami do tego, by powiedzieć wreszcie „dość”…
Wydawnictwo Czarna Owca, 2011
Jeżyłem się na tego nowego Witkowskiego w czarnej okładce, obchodziłem go z daleka, czekałem na dobry moment ku lekturze i… zorientowałem się w międzyczasie, że już o „Drwalu” napisano w mediach praktycznie wszystko, więc wyjdzie ze mnie jakiś epigon polskiej krytyki, który tylko powtarzać potrafi. Co prawda wydaniu nowej powieści jednego z ciekawszych polskich autorów nie towarzyszyła tym razem akcja promocyjna rozsyłania bloggerom jego książek i w efekcie zalania sieci omówieniami (jak to było w przypadku „Margot”, kiedy to – by się wyróżnić – pacnąłem moich kilka słów w portalu G-Punkt), niemniej jednak dotychczas „Drwal” doczekał się wielu wnikliwych omówień. A ja jestem w rozterce - czy pisać, bo tak trzeba, czy może zamilknąć i dać tej książce żyć własnym życiem. Nie będę przecież powtarzał sądów o tym, jak wiele w „Drwalu” Gombrowicza, Nienackiego, Prousta także i wpływów „Pitavala”, bo po co, skoro inni już napisali? Pozostaje tylko obrać własną tezę, a mianowicie obronić stwierdzenie, iż Witkowski to pisarz całkowicie nieprzewidywalny, a „Drwal” podkreśla, że bawiąc się w istocie tymi samymi konwencjami, autor prezentuje zupełnie nową jakość.
To, na co koniecznie trzeba zwrócić uwagę to fakt, że pisarz jak mało kto potrafi śmiać się sam z siebie. Czy będzie to groteska rodem z Gombrowicza, czy Gogolowskie śmianie się z samego siebie, czy też po prostu zjadliwa autoironia – każdy z tych sposobów ujawnia, że najważniejszym potrzebnym pisarzowi atutem jest dystans wobec tego, co tworzy i jaki jest.
„Drwal” bowiem to powieść sentymentalnej drogi. Dziwna taka jakaś, trudna do ogarnięcia. Oto bowiem Witkowski postanawia pożegnać się z lanserską Warszawką i w samym środku paskudnej polskiej jesieni udać się do nadmorskiego zadupia, jakim poza sezonem są Międzyzdroje. Ponieważ dane mi było być tam w styczniu, doskonale mogę wyobrazić sobie marazm i brud tego miejsca, o jakich pisze autor „Drwala”. Kto lub co go tam zapędza? Pewna fiksacja albo – pisząc słowami autora – odchylenie. Na czym polega? „Mówiąc wprost – interesują mnie milczący faceci z małymi domkami, najlepiej usytuowanymi gdzieś na polanie, nad morzem albo jeziorem, którzy czasem w tym domku czują się samotni i trzeba przyjechać, aby z nimi pomilczeć”. Jedzie zatem nasz pisarz-narrator do niejakiego Roberta Wojańskiego, który w swym oddalonym od cywilizacji domku próbuje zatrzymać czas, czyniąc go barwniejszym całą gamą benzodiazepin lub tabletek pochodnych, po które z wielką radością sięga potem sam Witkowski. Drwal mało mówi, dużo śpi, ożywia się tylko wtedy, gdy z podobnym jak on outsiderem Rozklekotanym, wybiera się na jakieś tajemnicze polowanie. A nasza Michaśka ma w planie przetrzepanie jego dobytku i analizowanie, skąd u niego chęć odcięcia się od świata i dlaczego stylowe drobiazgi, które czynią wnętrze domku Roberta wyjątkowym, znajdują się w tajemniczej symbiozie z durnymi sitcomami i rozbebeszonym zającem w wiatrołapie. Szybko jednak okaże się, że dużo bardziej wdzięcznym obiektem obserwacji (i adoracji) będzie międzyzdrojski luj Mariusz - twardy, cuchnący, prymitywny i szalenie kuszący.
Luj z Międzyzdrojów to taki sam przystankers jak Waldi Mandarynka z „Margot”. Tyle tylko, że Mariusz parcia na szkło nie ma i żadna medialna kariera mu nie grozi. Grozi mu jednak ogromne zainteresowanie podstarzałej warszawskiej cioty, która ma zamiar luja sobie zjednać, oswoić, oczarować i zagarnąć. Dzieją się w związku z tym rzeczy co najmniej dziwne i nienormalne, ale przecież – jak sam Witkowski stwierdza - „literatura zaczyna się tam, gdzie przestaje być normalnie”. Przestaje tak być już od momentu przybycia warszawiaka do opustoszałych Międzyzdrojów. Luj okaże się dziki i nieokrzesany, bliższy bratania się z psem niż z drugim człowiekiem, niewdzięczny za kupowanie doładowań komórki, piwa czy chipsów. Luj pozostanie lujem i będzie agresywny, nie do ułożenia, nie do wychowania. Można jedynie zabierać mu rzeczy i czcić te fetysze. Takie wyzwanie jest o tyle ciekawsze, że nasz narrator na jakiś czas gubi z oczu swego gospodarza Roberta, co będzie miało dość przykre konsekwencje, ale jednocześnie doprowadzi do odkrycia pewnej kryminalnej sprawy sprzed lat.
Sensacyjna intryga, w której drwal i jego rozklekotany kamrat odegrają ważną rolę, to jedynie tło do rozważań nieco innej natury. O naturę właśnie chodzi. Tę ludzką, nieokrzesaną i tę, w której można zatonąć jak we mgle. Poza tym chodzi dodatkowo o jej odczuwanie. Witkowski jeszcze zanim dotrze do Międzyzdrojów, deklaruje: „Nie chciałem już ani palić, ani ćpać, ani żreć, ani uprawiać seksu, ani nic. Tylko odczuwać i zapisywać. Jak najdłużej się da”. I chociaż jednak zapali, przyćpa nieco mocnych lekarstw, obudzi w sobie seksualne chucie i nic uzna za coś warte rozważań, Witkowski w „Drwalu” przede wszystkim odczuwa i zapisuje. A zapisuje tak świetnie, że mimo dłużyzn fabularnych, czyta się jego najnowszą powieść z wypiekami na twarzach.
Jeśli można czytelniczo zborsuczeć i wypiąć się na wszystko, co nas otacza, z pewnością jest to możliwe podczas lektury „Drwala”. Dowcipnej, wielowątkowej, przepięknie autoironicznej i trafiającej w niemal każdy gust. Nawet tych, którzy po wydaniu „Margot” uważali, że Witkowski idzie w jakieś bezguście. Świetna rzecz i z charakterem! Dobrze, że tak wiele się o niej mówi.
Wydawnictwo Świat Książki, 2011
Mroczna seria „noir” zainicjowana przez Wydawnictwo Claroscuro nosi znamiona ambitnego projektu literackiego i świadczy o tym pierwsza wydana w tym cyklu książka poświęcona Moskwie. Zanim poznamy ciemne strony Barcelony czy Meksyku, przychodzi nam się mierzyć z kilkunastoma literackimi miniaturami, jakie ukazują rosyjską stolicę w mrocznych barwach, nie odbierając jej jednocześnie kolorytu.
Warto zacząć od przedmowy redaktorek projektu „Moskwa Noir”. Natalia Smirnowa i Julia Goumen piszą w niej między innymi: „Im dłużej myśli się o Moskwie, tym bardziej jawi się ona jako ogromny transformer, gdzie wszystko w magiczny sposób zmienia swoje oblicze, jak za sprawą czarodziejskiej różdżki”. Ukazana w opowiadaniach tej antologii Moskwa jest miastem ciągłej przemiany, na drodze której stają ludzkie dramaty, o jakich nie sposób zapomnieć. Czytamy dalej w przedmowie: „Moskwa zmienia się jak w kalejdoskopie, usiłując przezwyciężyć brud, nędzę, rozpacz, beznadzieję i zło, bez końca wracając do punktu wyjścia”. Myślę, że wszyscy rosyjscy autorzy tego zbiorku bezlitośnie i ironicznie wytknęli wielkiemu miastu jego grzechy, ukazując jednocześnie, iż z mrocznych zaułków opanowanych przez przemoc i zło, nie sposób się uwolnić. Ba! Autorzy wręcz za rękę prowadzą nas tam, gdzie z własnej woli chyba nie chcielibyśmy się znaleźć. „Moskwa Noir” zatem straszy i fascynuje jednocześnie. Zmusza do zadawania sobie pytania o to, w jaki sposób jesteśmy odpowiedzialni za zło, które czynimy i jak realia wielkiej metropolii wpływają na to, iż tego zła jest tak wiele.
Teksty podzielone są na cztery grupy. Tytuł każdej to jednocześnie tytuł pomnikowego dzieła Fiodora Dostojewskiego, Nikołaja Gogola, Iwana Turgieniewa i Lwa Tołstoja. Rozpatrywanie ukrytych związków tytułów z zawartością opowiadań z każdego zbioru będzie dodatkową atrakcją podczas lektury. W moim odczuciu najlepiej prezentują się teksty pod patronatem Dostojewskiego. Wszędzie bowiem wyraziste zbrodnie i kary za nie stanowią świetne punkty wyjścia do rozważań wychodzących daleko poza tekst. Zbrodni bowiem jest w „Moskwie Noir” bardzo wiele. Mamy wyobcowanego inżyniera, który morduje swoją żonę, a potem nie jest w stanie udowodnić, że to zrobił, co stanowi dla niego źródło większej opresji niż wyrzuty sumienia. Obserwujemy poczynania zgorzkniałej i przesiąkniętej nienawiścią do otoczenia nauczycielki Danai, która nie mogąc otruć swego umierającego na raka ojca, stara się w inny sposób przyspieszyć jego śmierć. Czytamy o perypetiach zawodowego mordercy, który próbuje zaszyć się gdzieś w nocnym mroku po zabójstwie żony i swego pracodawcy (jej kochanka), co wywoła jedynie dodatkową falę niepotrzebnych morderstw i cierpienia. Nie mniej makabryczne jest także zabójstwo domowego kota, którego zakochana w malarzu Julia podaje potem na stół, byle tylko wybranek nie zauważył, że dziewczyna jest bez pieniędzy. Tak to możemy kroczyć od zbrodni do zbrodni, ale „Moskwa Noir” to przede wszystkim wielogłosowa opowieść o ludzkich namiętnościach i bólu, który im towarzyszy.
Wiaczesław Kuricyn pisze o handlarzu złotem, który chce odmienić swe grzeszne życie u boku pragnącej zerwać ze swym nałogiem narkomanki. Tekst nie znalazłby się w antologii, gdyby mu się to udało. Podobnie nie udaje się zwalczyć zawiści młodego literata Biessonowa, który w opowiadaniu Siergieja Samsonowa zazdrości swemu przebojowemu koledze sukcesów, doprowadzając pośrednio do nieoczekiwanej zmiany ról w ich relacjach. Starzejący się kucharz Riabiec z tekstu Igora Zotowa konfrontuje się ze wspomnieniami z okresu młodości, kiedy przypadkowo w odpychającej bezdomnej dostrzega Buratinę, miłość swego życia sprzed wielu lat. Okazuje się, że los obszedł się z nią o wiele gorzej niż z Riabcem, co nie umniejsza faktu, iż mężczyzna cierpi nie z powodu tego, kim jest teraz, a z powodu zdarzeń sprzed wielu lat, które wciąż są żywe w jego pamięci. Takich historii jest dużo więcej, a nad wieloaspektowym cierpieniem swych bohaterów autorzy pochylają się z empatią i szacunkiem.
„Moskwa Noir” zawiera także opowiadania-bomby, eksplodujące podczas czytania i pozostawiające czytelnika w zawieszeniu i grozie. Tak jest w przypadku Władimira Tuczkowa, autora chyba najlepszego w tej antologii tekstu. Jego bohater Maksym, były żołnierz, bierze udział w makabrycznej grze o zabijanie na ulicach Moskwy. Zdeterminowany i czujny nie spodziewa się, iż przypadkowe spotkanie z transwestytą zmusi go do zaplanowania innego niż zamierzał osiągnąć finału sponsorowanej przez oligarchów gry. Zdumienie budzi także zamykający zbiór tekst Siegieja Kuzniecowa, w którym poznajemy duchy zamieszkujących kiedyś okolice Łubianki ludzi – cierpiącej na kompleks prowincjuszki Niny czy Kolę, którego kochanek Jan nadzoruje bezlitosne egzekucje po to, by sam skończyć, jak jego więźniowie.
Antologia opiera się na tym, co było, na tym co dzieje się obecnie w Moskwie i na tym, w co może się to miasto zamienić. Poznając losy bohaterów opowiadań przemierzamy także portretowane z fotograficzną dokładnością dzielnice Moskwy. Czujemy lodowaty oddech miasta, które kusi mrokiem. „Moskwa Noir” to projekt odważny, ciekawy i wart poznania. W końcu ciemne strony – także miast – kuszą dużo bardziej niż blaski.
Wydawnictwo Claroscuro, 2011
Mikołaj Milcke zapewne jakoś wpisze się w nurt polskiej literatury homoerotycznej i znajdzie miejsce obok Michała Witkowskiego, Bartosza Żurawieckiego czy Edwarda Pasewicza. To będzie takie wpisanie się w pastelowych barwach, bo „Gej w wielkim mieście” jest książką przede wszystkim lekką, dowcipną i ironiczną. Naturalnie portretuje ciemne strony bycia kochającym inaczej i stara się oddać klimat środowiska gejowskiego równie dokładnie jak robią to wspomniani przeze mnie autorzy. Opowiada o opresyjnym charakterze bycia gejem i próbuje oddać problem bycia innym w ogóle. Milcke pisze swobodnie i ze swadą. Odnoszę jednak wrażenie, iż jego bohater nie zainteresowałby nas nawet w najmniejszym stopniu, gdyby nie jego orientacja seksualna, wokół której obsesyjnie toczą się prawie wszystkie zdarzenia. Trzeba sobie zatem zadać pytania o to, kim jest bezimienny chłopiec z tej książki. Gejowskim Everymanem? Konglomeratem autorskich poglądów na życie męskiej mniejszości seksualnej w tym kraju? Niezbyt wyraźnym symbolem, za pomocą którego Milcke próbuje w swej książce przemycić nieco publicystycznej treści? „Gej w wielkim mieście” to książka, o której za dużo powiedzieć nie można. Obawiam się, że za jakiś czas mówić się już o niej nie będzie.
Tytułowy bohater ma 21 lat i pochodzi z prowincjonalnego miasteczka na Lubelszczyźnie. Rozpoczynając studia w Warszawie, opuszcza dom rodzinny bez większych sentymentów. Ze względu na swą orientację seksualną czuje dodatkowy dyskomfort, bo w małym miasteczku tacy jak on przecież nie mogą istnieć. Autor próbuje delikatnie sugerować, dlaczego jego bohater stał się gejem. Czy to kwestia genetyczna czy też wszystko przez kalekie relacje z ojcem, który nigdy nie dał mu właściwego wzorca zachowania i przez którego teraz jego syn w Warszawie tęsknie spogląda w kierunku starszych mężczyzn? Nie poznamy jednoznacznej odpowiedzi. Dowiemy się jednak, w jaki sposób młody student dziennikarstwa odkrywa swoje wnętrze, swą seksualność, swoje pragnienia i pożądania.
Odbywa się to – można by rzecz – bardzo klasycznie i dość przewidywalnie. Najpierw bohater Milckego swoją tożsamość (także seksualną) gruntuje wśród otaczających go studentów. Po spektakularnych wygibasach na dyskotekowym parkiecie i kilku odważnych wyznaniach, zaznacza swą mocną pozycję towarzyską. Jego homoseksualizm to dodatkowy atut. Jak już wspomniałem, chyba tylko dzięki nim ta postać nabiera jakichkolwiek barw. Potem seksualność bohatera przechodzi chwile próby – najpierw u boku przystojnego Wiktora, potem przy poznanym na chacie Mariuszu z Krakowa. Obaj mężczyźni wywierają ogromny wpływ na naiwnego, nieco zmanierowanego i odrobinę histerycznego chłopca, którego poglądy na życie i zdolność przewidywania pewnych zdarzeń sytuują go raczej na granicy rozwoju nastolatka edukującego się w pierwszych klasach liceum. W każdym razie pojawia się miłość i rozczarowanie. W międzyczasie nawiązanie serdecznych przyjaźni z „psiapsiółkami” oraz z heteroseksualnym mężczyzną, którego bohater książki adorował potajemnie w czasach szkolnych.
Jest to niewątpliwie książka o doświadczaniu życia i odkrywania prawdy o tym, kim jest się naprawdę. Zdarzenia toczą się w szybkim tempie; akcja przenosi się z Warszawy do rodzinnego miasteczka bohatera, by potem rozgrywać się w Krakowie, gdzie nasz student dziennikarstwa pozna prawdziwe życie i przeżyje całą masę rozczarowań. Wcześniej uświadomi sobie, iż świat homoseksualistów jest światem dość bezwzględnym i brutalnym, że nie ma w nim miejsca na stałość uczuć i że tak naprawdę jest już z góry skazany na porażkę, bo „między swoimi” może się nie odnaleźć. Można i należy zadawać sobie pytanie, czy taka postać nieobarczona brzemieniem trudnej do zrozumienia seksualności, byłaby w jakikolwiek sposób atrakcyjna dla czytelnika. Obawiam się, że nie. Nie dostrzegam też w prozie Mikołaja Milcke tendencji do tego, by manifestować w jakiś szczególny sposób seksualny comming out w czasach, kiedy literacko, publicystycznie i całkiem realnie w życiu z szaf wyszło już wszystko, co miało wyjść i powiedziało już każdemu o tym, że bycie homo jest fascynującym doświadczeniem.
Po co zatem ta książka i dla kogo? Kiedy poleca się coś wszystkim, to tak naprawdę nie poleca się nikomu. „Gej w wielkim mieście” znajdzie grono odbiorców, bo to książka w gruncie rzeczy bardzo sympatyczna i ciepła, ale… jakoś trudno mi napisać, że mógłbym ją polecić komukolwiek. Nawet jeśli spróbuję dokonać podziału na czytelników heteroseksualnych oraz homoseksualnych, a swą rekomendację skierować do którejś z grup. To niestety niemożliwe, zatem uważam za wystarczające zasygnalizowanie jedynie, iż taka książka znalazła się w księgarniach.
Wydawnictwo Dobra Literatura, 2011
Witajcie w Milestone! Tutaj czas się zatrzymuje, powietrze gęstnieje, a wokół roznosi się jedynie zapach strachu i śmierci. Witajcie w piekle na ziemi; w miejscu zapomnianym przez Boga, gdzie demoniczny wielebny nakazuje swym owieczkom mordować dla pokuty, a ludzie nie czekają już na żadną odmianę, bo dawno przestali w nią wierzyć. „To miasto jest zarezerwowane dla ludzi wyzutych z marzeń, dla zagubionych i tych, którzy nie mają już nadziei”. Miejsce, gdzie pojawiają się widma, ludzie umierają, a potem zmartwychwstają, gdzie płonie bar i gdzie popiół i ogień gaszą łzy oraz skowyt żywych i zmarłych. Trochę strasznie, trochę śmiesznie, ale ogólnie czyta się „Bar dla potępionych” dość dobrze i jeśli przymknąć oko na nieścisłości fabularne, przerysowane (nie groteskowe, a pewnie taka była intencja autora) postacie i za dużo absurdu, można rzecz, iż Kealan Patrick Burke to pisarz mroczny i frapujący, który nie kończy swojej opowieści wraz z ostatnią kropką.
Akcja rozgrywa się początkowo w tytułowym barze, gdzie poznajemy co najmniej ekscentryczne persony. Jest wśród nich Gracie, skazana na stagnację przez przekleństwo ojca, a raczej demonicznej, azjatyckiej macochy. Jest czarnoskóry olbrzym Wintry, dla którego słowa są zbędne, a który walczy z widmem znienawidzonego, krzywdzącego go przed laty ojca. Mamy także Cobba, nudystę-ekscentryka, silącego się na cztery te same dowcipy, którymi zamęcza innych. Jest jeszcze brzemienna Florence, która rzekomo zabiła kiedyś swego męża i Kyle – młody chłopak z pistoletem, którego chce użyć przeciwko swemu ojcu, Tomowi. Tom zaś to zgorzkniały szeryf, który od dawna nie ma już sił, aby dbać o porządek w Milestone. Tak jak inni poddaje się terrorowi wielebnego Hilla, który zastąpił księdza-samobójcę, a teraz sieje postrach w miasteczku, rzekomo ocalając przed piekłem tych, którzy i tak się w nim znajdują. Czytelniejszym i wyraźniejszym pośrednikiem piekielnych zaświatów jest jednak Kadawer – starzec wydzielający specyficzny, dość przyjemny zapach. Czy tak pachnie Zło? Trudno powiedzieć, skoro wszyscy bohaterowie Burke’a są nim przesiąknięci. Wszyscy także spotykają się w upiornym barze, z którego trudno im się wydostać. Jak portretowana jest ta spelunka? „To jest wieczne potępienie, a przynajmniej coś w rodzaju poczekalni, gdzie możemy tylko siedzieć, kisić się i czekać, aż ktoś wywoła nasz numerek”. Bohaterowie siedzą, kiszą się i czekają, dopóki w drzwiach nie pojawi się złodziejaszek Brody i jego umierająca dziewczyna Carla…
Zdarzenia toczą się w zawrotnym tempie i trudno chwilami się nawet zorientować, czy dany bohater jeszcze żyje, czy obserwujemy poczynania jego ducha. Jeżeli do opisanego powyżej towarzystwa dodamy prostytutkę Eris kuszącą wśród świec i manekinów oraz miejskiego doktora Hendriksa, który zabija rzekomo śmiertelnie chorą żonę i popada w obłęd, otrzymamy narrację wyjątkowo przygnębiającą. W „Barze dla potępionych” szerokim echem odbija się hasło pokuty i pragnienia uwolnienia się z cielesnej powłoki, dającej jedynie ból i przynoszącej frustrację. U Burke’a nie ma niczego, co kazałoby spojrzeć na jego postacie inaczej niż na naznaczonych piętnem cierpienia. Nic nie przynosi ukojenia tego cierpienia, a sama książka staje się momentami nieznośnie duszna i nadmiernie przerażająca. Nie przeraża w niej krew, zbrodnia, liczne wulgaryzmy czy wisielcza atmosfera. Chodzi bardziej o to, iż już od samego początku wiemy, że ta powieść musi skończyć się źle, nie ma w niej jakiejś wyraźnej gradacji napięcia, wszystko podane jest na literackiej tacy już od pierwszych słów. Potem pojawiają się mniej lub bardziej prawdopodobne zdarzenia i postaci, ale opinii o powieści wyrobionej już na początku zasadniczo to nie zmienia.
„Bar dla potępionych” to przykład specyficznej literackiej formy rozrywki. Można doszukiwać się w niej poważniejszych pytań o istotę ludzkiego bytu, definicję zła i wzajemnych zależności między niegodnym życiem a potępieniem po śmierci. Można spojrzeć na prozę Burke’a jako na swego rodzaju moralitet. Można równie dobrze przymknąć na wszystko oko i dać się uwieść narracji wiodącej nas do piekła. Tylko czy ta droga przyniesie nam prawdziwą satysfakcję czytelniczą?
Wydawnictwo Prószyński i S-ka, 2011
Trudno jest być ateistą. Trudno być przekonanym o tym, iż to, co nas otacza i my sami nie jesteśmy wytworami jakiejś nieziemskiej, pozaludzkiej istoty. Trudno przyjąć, że urodziliśmy się, żyjemy tu i teraz, a po śmierci nie czeka nas nic. Najtrudniej jednak jest nam przyznać, że pozostajemy sami ze swoim rozumem i to on ma być naszym kompasem, kierującym na drodze krótkiej, ale przecież wymagającej, byśmy swego rozumu używali. Pomysłodawcy antologii „Dlaczego jesteśmy ateistami?” postanowili udzielić głosu 50 rozmówcom, którzy w mniej lub bardziej wiarygodny sposób przekonują, iż ateizm to słuszna droga życia. Ta książka ma być wyraźnym i stanowczym Głosem Rozumu w czasach, kiedy fanatyzm religijny doprowadza do coraz to nowych katastrof i powoduje, że XXI wiek jest czasem swoistej krucjaty wiary. Czegoś, czego nie można sprawdzić. Nie można objąć rozumem. A przecież rozum został nam dany po to, by ułatwić życie. To, które toczy się właśnie teraz; nie będzie drugiego, nie będzie niebiańskich polan, grzechów odpuszczenia i spotkania z miłosiernym Bogiem, którego po prostu nie ma.
To pozycja nie tyle odważna, co przede wszystkim interesująca z intelektualnego punktu widzenia. Autorami są głównie amerykańscy, kanadyjscy i australijscy filozofowie, badacze, autorzy science fiction, biolodzy, bioetycy i aktywiści racjonalizmu. Ich teksty łączy oczywiście mniej lub bardziej osobiste wyznanie o tym, iż autorzy są ateistami, ale widać wyraźnie, że poza tym więcej w ich rozważaniach będzie różnic niż podobieństw. Ich formy także są różnorodne – od swobodnych, podpartych osobistymi doświadczeniami esejów po naukowe dysertacje, w których mnożą się zdania podrzędnie złożone i fachowa terminologia. Wspólnym mianownikiem jest oczywiście stawianie na rozum ludzki; na jego niezgodę, by wierzyć i na to, że wiara jest czymś iluzorycznym. Lektura tej książki może być prawdziwą przygodą intelektualną dla każdego, kto ma otwarty umysł – bez względu na to, czy jest osobą wierzącą, agnostykiem czy ateistą. Polifonia głosów przekonuje i zastanawia. Pozwala wybrać teksty, które są nam bliższe i sceptycznie podejść do rozważań, z którymi trudno się zgodzić. „Dlaczego jesteśmy ateistami?” to książka zachęcająca do dyskusji. Dająca jednocześnie wiele do myślenia i wywołująca sporo zamętu. Myślę, że o to przede wszystkim chodziło. Autorzy nie przekonują do swoich racji na siłę. Nie werbują batalionu niewierzących, którzy będą atakować religie. To interesujące świadectwo naszych czasów; czasów 10 tysięcy odrębnych religii i setek tysięcy tych, którzy za żadną z nich nie są w stanie się opowiedzieć.
A.C. Grayling w swym eseju „Dlaczego nie jestem wierzący” pisze następująco: „Najważniejszym narzędziem przetrwania wszelkich religii jest indoktrynacja dzieci i młodzieży”. Wielu autorów zgodnie potwierdza fakt, iż religia ich po prostu zwiodła i że jako dzieci nie mieli zbytniego wyboru i musieli uwierzyć w to, iż światem rządzi wszechmocna, wszechpotężna i nieskończenie wielka istota. Opisują oni, w jaki sposób stopniowo rozstawali się ze swoją wiarą. Piszą o jej opresyjnym charakterze i o poczuciu wolności, które daje im ateizm. Widać wyraźnie, że rozum wspomagany wykształceniem i doświadczeniami życiowymi z czasem wyklucza religię jako balast, którego porzucenie daje nie tyle satysfakcję, co świadomość, iż widzi się świat takim, jaki jest naprawdę. Można tutaj przytoczyć słowa Margaret Downey, która z prostotą stwierdza: „Czy szukasz czegoś, w co mógłbyś uwierzyć? Rozejrzyj się wokół siebie. Świat to piękne i fascynujące miejsce. Nie ma potrzeby, by wyobrażać sobie niebo. Sam możesz je sobie stworzyć tu i teraz, dokonując dobrych życiowych wyborów”.
Oczywiście najczęściej dyskutowaną i poddawaną pod wątpliwość jest kwestia teodycei. Dlaczego nieskończenie dobry Bóg pozwala na równie nieskończone zło i cierpienie, jakie przeżywa ludzkość od tysiącleci? Nie żyjemy w najpiękniejszym ze światów, ale żyjemy w jedynym, jaki został nam dany. Czy dane nam zostały także nieskończone pokłady cierpienia, by w nich poszukiwać sensu Boga wiecznie wystawiającego na próbę? Jak można wierzyć w to, że średniowieczna Wielka Inkwizycja to wysłannicy Boga na ziemi? Czy możemy mieć jakąkolwiek, choćby drobną pewność, iż na świat złożony z tak wielu nieszczęść miłosierny Bóg wysyła nas z własnej woli? Te i podobne im kwestie zaprzątają nasze umysły nawet wtedy, gdy nie jesteśmy ateistami. Oni jednak mają w sobie na tyle odwagi, by przestać asekuracyjnie myśleć w kategoriach „może to rzeczywiście boskie próby” i po prostu kwestionują istnienie Boga.
„Podczas gdy ateiści sądzą, że religia i racjonalizm wykluczają się wzajemnie, religie zdają się sądzić, że wiara jest racjonalna (rozsądna)”. W założeniu autorów esejów nie może być rozsądne wierzenie w coś, czego nigdy na przestrzeni całej historii ludzkości nie dało się choć w najmniejszym stopniu udowodnić. Sceptycyzm niektórych wynika z faktu, iż to ludzie tworzą sobie Boga, a nie odwrotnie, zaś poważnym źródłem niepokoju jest ingerencja religii w życie społeczeństw. Tamas Pataki na przykład przekonuje, iż instytucje kościelne, wdzierające się do życia społecznego, w bardzo silnym stopniu starają się stymulować potrzeby człowieka, wychodzą im naprzeciw, spełniają oczekiwania i tym samym zwiększają trzódkę, jakiej łatwiej mieć jakiegoś wysoko postawionego przewodnika, który wie lepiej.
Ciekawe są rozważania o bogu w naszym mózgu, którego obraz tworzą praktyki religijne. Warte uwagi są kwestionowania ontologicznego i kosmologicznego istnienia Boga. Otrzymujemy interesujące rozważania byłej muzułmanki, opisującej okrucieństwo islamu oraz wyznania homoseksualistów, którzy powinni być od dawna potępieni i umierać w mękach piekielnych. Wspomniana już Margaret Downey sugeruje, by Biblię zastąpić encyklopedią, zaś Sean M. Carroll zwraca uwagę, że Bóg jest tak mało konkretną ideą, iż naukowcom trudno coś takiego negować.
Trudno przyjąć założenie, że nie ma Boga. Wygodniej mimo wszystko w niego wierzyć. „Dlaczego jesteśmy ateistami” wieloaspektowo ukazuje, jak wiele korzyści dała odwaga tym, którzy nie wierzą. Niniejsze omówienie to ledwie dotknięcie złożonej problematyki tej książki, zatem zachęcam do samodzielnej lektury, samodzielnych wniosków i… przyjemności rozumowania.
Wydawnictwo Czarna Owca, 2011